Moje 6 Hours of Imola 2024 cz.III

6 miesięcy temu

Dzień wyścigu adekwatnego, podczas 6 Hours of Imola! Dzień sądu nad pewnym siebie Ferrari i… dzień jeszcze większego doceniania, jak niesamowitym obiektem jest Autodromo Enzo e Dino Ferrari.

Pierwsza część cyklu: Moje 6 Hours of Imola 2024 cz.I

Druga część cyklu: Moje 6 Hours of Imola 2024 cz.II

Przetarcie przed wyścigiem

Niedziela miała być z założenia wyczerpującym dniem. No bo wyścig, prawda? Kto był na wyścigach długodystansowych i zawsze przysięga sobie oglądać całość, ten wie, o co chodzi. Dzień zaczęliśmy od… odpowiedniego przygotowania. Po doświadczeniach z soboty i urwaniu chmury nad torem, nie chcieliśmy mieć zepsutego oglądania wyścigu, przez pogodę. Do gry weszły więc ubrania termiczne i tym podobne gadżety. Standardowy termosik z gorącą wodą, liofilizowany obiad do plecaka i wio na tor!

Padok Lamborghini Super Trofeo zaraz po wyścigu

Znów udało nam się stanąć za małą fortunę na parkingu pod samym wejściem na tor, ale zajęliśmy jedno z ostatnich miejsc. W dniu wyścigu, podobnie jak na Le Mans 24h, nagle ożywają wszystkie kontrole, które wcześniej adekwatnie nie były wykonywane. Także całą naszą trójkę przepuścili przez wykrywacz metali i oczywiście – wszyscy piszczeliśmy. Ja musiałem wyjąć z plecaka adekwatnie wszystko, zanim udało mi się wytłumaczyć, iż mam plecak ze stelażem, więc piszczeć będzie zawsze. Sebastian z kolei miał plecak używany też do pracy zawodowej, a tam sporo pozostawionych bambetli. Także kontrolujący facet po chwili po prostu się poddał, bo ile można wyciągać kontrolerów elektronicznych i innych wynalazków . Swoją drogą, ktoś serio mógł się przyczepić, iż to wygląda jak części na jakąś bombę! Jednak gdy tarzałem się ze śmiechu koledzy zabronili mi używać tego słowa, bo brzmi podobnie w wielu językach, a wyścig jednak chcieliśmy obejrzeć w komplecie.

Takie normalne tłumy

Na torze ludzie było wyraźnie więcej. Jednak bez paniki – choćby gdy na WEC jest full, to jest full i jeszcze nieco ciut miejsca. No dobra poza Le Mans, gdzie półgodzinne kolejki do toalety były choćby o 3 rano, a przez pierwsze dwie godziny wyścigu ludzi było tyle, iż ktoś kto nie wszedł wcześniej, nie miał choćby szansy zobaczyć kawałka toru pod czyjąś pachą.

To dzięki tym urządzeniom znamy czasy okrążeń i lokalizację pojazdu na torze. W Super Trofeo są zamontowane na widoku.

Niemniej na Imoli nie było pełno jak na F1. Dało się w momencie startu znaleźć jeszcze choćby pojedyncze miejsca na trybunach. My, zanim doszło do startu, poszliśmy do padoku. Z jakiś dziwnych powodów ubzdurałem sobie, iż nasz bilet ma wejście nie tylko na pitwalk, ale i gridwalk. Obejrzeliśmy więc wyścig Lamborghini Super Trofeo dosłownie przy siatce, gdzie zaczyna się wjazd do boksów. Potem poszliśmy do ochroniarzy, którzy gwałtownie nas wytłumaczyli, iż z naszym biletem nigdzie dalej nie pójdziemy.

No nic! Zatem nadszedł czas, by udać się na trybunę. Na początek naszą ulubioną, czyli Rivazza. Jak na złość, jak w niedziele miałem na sobie bluzę termiczną, to rano było naprawdę gorąco. Usadowiliśmy się na miejscach i czekaliśmy na start. Był grid walk, były pokazy tańców lokalnych, był hymn Włoch śpiewany przez, jestem tego pewien, włoską naśladowczynię Edyty Górniak. Sami Włosi choćby się podśmiewali. Był ogromny transparent upamiętniający śmierć Senny i minuta ciszy / oklasków.

Ruszyła maszyna, czyli magia pewnej chwili

Wreszcie, wreszcie nadszedł ten moment! Jest coś magicznego w tych słowach, które padają przez megafony, jest jakiś mistycyzm i dreszczyk emocji: DRIVERS! START YOUR ENGINES!

Na trybunach, w tle Robert Kubica na swojej zmianie.

Choć teraz już cały tor nie jest nagle rozdzierany rykiem silników, bo przecież hybrydy, to przynajmniej auta GT3 robią swoje. Nagle tor ożywa. To jest to! Pisałem o tym w mojej relacji z Le Mans 24h. To właśnie chwile przed startem wyścigu długodystansowego, są dla mnie najbardziej przepełnione emocjami. Ci kierowcy, te zespoły, te maszyny, ruszają w jakąś dłuższą podróż, do której tyle czasu się przygotowywali. Nic więcej zrobić się nie da i trzeba się zmierzyć z nieznanym. To jest magia endurance! A nieznanego było, ojjj było.

Gdy wystartowali wyglądało na to, iż Ferrari utrzymuje najszybsze tempo w stawce. Kubica wprawdzie stracił miejsce na rzecz zespołu fabrycznego i jechał trzeci, ale całe podium wciąż zajmowało Ferrari. Tego nie da się skopać, prawda?

Wyścigowe momenty

Wszystko choćby mimo dość wstydliwego wypadku już na pierwszym zakręcie, kiedy to bodaj Alpine wpakowało się w tył BMW i jeszcze parę hypercarów dostało rykoszetem. Nieco później z kolei zaczął rozpadać się czarny Mustang GT3, który ciągnął za sobą adekwatnie cały dyfuzor. Dziwiłem się, iż sędziowie w ogóle pozwolili mu tak długo pozostać na torze. Kiedy wypadał u nas na Rivazza po kawałku prostej, mając pewnie koło 200 na liczniku, łatwo mogłem sobie wyobrazić, jak cały dyfuzor wiszący na jednym kabelku, łapie wiatr, podrywa się z toru i przelatuje na naszą trybunę odcinając komuś głowę. To był naprawdę wielki, płaski kawał włókna węglowego. O tragedię nie trudno.

Alpine holujące banner po kraksie na pierwszym zakręcie.

Tak, czy siak pierwsza obserwacja z adekwatnej rywalizacji była taka, iż choć Ferrari trzyma tempo, to Toyota wcale nie zostaje w tyle. Ba! adekwatnie poza Isottą cała stawka hypercar wydawała się jechać zaskakująco równo. Potem zdarzyła się kara dla Kubicy, którą ciężko nazwać winą zawodnika. Moment, który poskutkował kar zdaje się, iż miał miejsce niemal przed naszą trybuną. Kubica wyprzedzał auto GT3, w momencie gdy odpalono Full Course Yellow. Rozpędem jeszcze minął wolniejsze auto, z resztą mijając inny pojazd przy takiej różnicy prędkości, trudno patrzeć na kierownicę. Kara oznaczała spadek do drugiej połowy pierwszej dziesiątki i w ogóle początek problemów Ferrari.

W tłoku było widać, iż Ferrari już nie dystansują innych tempem, a Imola nie jest wcale łatwa do wyprzedzania. My tymczasem mieliśmy już puste żołądki, więc pora na standardowe irytowanie innych na trybunie i robienie sobie pełnoprawnego obiadu, z liofilizowanej żywności. Nie wiem co o tym myśleli Włosi, ale nasze problemy spożywcze posiłek na pewno rozwiązał .

Kiedy jest zbyt spokojnie

Z czasem nasze lepsze przygotowanie zaczynało na siebie pracować. Mimo pięknej pogody pojawiły się chmury, a kiedy tylko Słońce się za nie chowało, było naprawdę chłodno. Generalnie różnica między terenem zacienionym i niezacienionym, była bardzo duża. Zerwał się też mocny wiatr, dla nas tym bardziej odczuwalny, iż siedzieliśmy blisko szczytu trybuny. „Oho” – pomyślałem. Zerknąłem na prognozę pogody i choć żadnych dramatów tam nie było widać, to jednak coś się zaczynało dziać.

Zmiana pogody naprawdę namieszała w wyścigu.

Pogoda, pogodą, ale po ponad dwóch godzinach wyścigu zaczęły nas już boleć tyłki od małych zydli na starych trybunach Imoli. Dodatkowo trzeba było się ruszyć dla rozgrzania. Na naszej trybunie było już zdecydowanie luźniej, więc stwierdziliśmy, iż czas spróbować iść na Acque Minerali, bo jest szansa na miejsca. Kiedy ruszyliśmy, adekwatnie już zaczynało kropić. Gdy dotarliśmy na Variante Alta, był to już regularny deszcz. Mały, ale jednak. Chwilę pooglądaliśmy wyścig stamtąd i weszliśmy na trybunę z której nic nie widać, bo widok zasłaniają drzewa. Generalnie była zamknięta i przygotowywana na F1, ale ludzie oczywiście i tak weszli. Natomiast wiało tam jak cholera i do tego ten deszcz. Trzeba było ruszyć dalej.

Wtedy rozpadało się na dobre, a na torze od razu wprowadzono FCY po czyjejś wycieczce. My zaś dotarliśmy do Acque Minerali, gdzie ludzi było wciąż pełno, ale jakoś upchnęliśmy się na dole trybuny. Zaczęły się prawdziwe cuda. Choć był to po prostu regularny deszcz, a nie żadna ulewa, tor w końcu ostygł i nie miał już suchych miejsc. Wydawało się, iż wszyscy zakładają szybki koniec opadów i próbują przeczekać. Tylko, iż od pewnej chwili hypercary na slickach były tak wolne, iż na wyjściu z Acque Minerali bez problemów wyprzedzały je auta GT3!

Jak przegrać wygrany wyścig

Długo nie trzeba było czekać na błędy. Po chwili w żwirze pod naszą trybuną wylądował hypercar Porsche od Proton Competiion. Chwilę później z kolei hypercar Alpine. Stewardzi zdecydowanie mieli sporo pracy. Jedna z pierwszych pękła Toyota i zjechała po opony deszczowe. Potem poleciała adekwatnie cała reszta stawki poza… Ferrari. Hypercary Ferrari już od zeszłego sezonu zdecydowanie lepiej sobie radzą przy niższych temperaturach. Tutaj przez długi czas wyglądało, jakby na mokrym torze 499P niemal nie straciły tempa. adekwatnie były to jedyne auta najwyższej klasy, które wciąż jechały, a nie się toczyły.

Chwile wytężonej pracy dla stewardów

Jechały i jechały, a wciąż padało. Wszyscy już zdjęli slicki, wciąż padało, a Ferrari wciąż uparcie pozostawało na torze. Gdyby padało 5 minut – miałoby to sens. Gdyby padało 10 – pewnie także. Tylko, iż nie zanosiło się na to, iż skończy, a Ferrari jechały już zdecydowanie wolniej, niż reszta stawki na oponach deszczowych. W końcu, W KOŃCU zjechali po deszczówki, ale było już zdecydowanie za późno. Wszystkie czerwone (i jeden żółty) hypercary meldowały się w tyle pierwszej dziesiątki.

Co nie umiem, to dowyglądam

Face palm, niedowierzanie, zażenowanie. Jak można tak skopać wyścig, który miało się w kieszeni? W chwili, gdy zaczęło padać, Ferrari miało na przedzie dwa auta. Po wyścigu stwierdzili, iż prognoza najpierw mówiła im, iż będzie padać dużo wcześniej, a skoro nie padało to przestali jej wierzyć. Przestali wierzyć do tego stopnia, iż gdy cała stawka zjechała po wety, oni dalej twierdzili, iż prognoza kłamie i zaraz przestanie padać.

Zacięta walka o prowadzenie w trudnych warunkach.

Wstyd dla zespołu, który przecież rok temu, między innymi także dzięki strategii, wygrał jubileuszowe Le Mans 24h. choćby jeżeli nie wierzyli prognozie, mieli na czele dwa samochody. Każdy rozsądny taktyk rozdzieliłby strategie, by zabezpieczyć wszystkie opcje i pozostać choćby z jednym autem w czołówce. Przecież to ich domowy wyścig, wszyscy czekali na wygraną! Nie da się przegrać z trzema autami w czołówce, prawda? No, jak widać się da.

Przez ostatnie pół godziny z komentatora na torze zdecydowanie wyszedł lokalny patriotyzm. O ile wcześniej silił się na jakiś komunikaty po angielsku, to finisz był relacjonowany niemal wyłącznie po włosku. Nie chodziło choćby o to w jakim języku, ale co relacjonował. Podczas gdy na przedzie przez jakiś czas toczyła się pasjonująca walka o zwycięstwo Toyoty lub Porsche, my z głośników słyszeliśmy jedynie podniecone okrzyki „FUOCO! FUOCO!”. Antonio Fuoco walczył bowiem z drugą Toyotą o… 4 miejsce, więc choćby nie ratujące honoru Ferrari na podium. Kiedy w końcu w samej końcówce Ferrari wyprzedziło Toyotę, stwierdziliśmy, iż komentatorowi już zdecydowanie wystarczy.

Finisz

Tak też skończył się wyścig: Toyota na czele przed dwoma Porsche i czwartym Ferrari. Zespół Kubicy na ósmym, tuż za kolejnym „fabrycznym” Ferrari. Choć wynik dla lokalnych patriotów nie był prawdopodobnie najlepszy, to sam wyścig był naprawdę świetny. Jeden z lepszych wyścigów do obserwowania na żywo, na jakich miałem okazję być. Wszystko przez ciężkie warunki pogodowe i wymagający tor. Szczególnie właśnie przy trudnej sekwencji Acque Minerali genialnie było widać, jak kierowcy walczą z każdą próbą wciśnięcia gazu, ostrożnie wybierają linię jazdy i jadą jak z jajem. Moment gdy walczyli z mokrym torem na slickach to w ogóle poezja dla fana wyścigów, doceniającego racecraft zawodników.

Choć to nie była noc, reflektory zdecydowanie doświetlały tor.

My po wyścigu poszliśmy pod podium. Niestety nie dało się przejść ani kawałka torem poza prostą startową, bo Carabinieri skutecznie zagrodzili przejście dalej. Zrobiłem sobie więc zwyczajowe zdjęcie „startując” z pola startowego, Sebastian też zwyczajowo wziął żwirek i uzbrojeni w takie fanty wróciliśmy do wynajmowanego pokoju obejrzeć GP Chin i zjeść ostatnią prawdziwą pizzę .

Co ma Imola, czego nie mają inni?

Powrót przebiegł bezproblemowo i znów w Czechach zatankowaliśmy paliwo wyraźnie tańsze niż w Polsce. jeżeli chodzi o sam wyjazd – tor Imola zdecydowanie polecam. Jest obiektem jedynym w swoim rodzaju, z niepowtarzalnym klimatem i aurą historii oraz ważnych wydarzeń, które miały na nim miejsce. Taka żywa legenda i naprawdę będąc na miejscu, czuć ten oddech historii. W dodatku Autodromo Enzo e Dino Ferrari jest względnie blisko Polski. No i jest we Włoszech – jeżeli jesteście w tej szerokiej grupie rodaków lubiących Italię, powinien być to argument ostatecznie przekonujący do wizyty .

Na prostej startowej, tuż po wyścigu

Jeśli interesują was koszty, to nasze bilety kosztowały po 92 euro za sztukę. Nocleg pod Bolonią dla trzech osób od czwartku do poniedziałku to 452 euro, w tym śniadanie. Skromne bo włoskie, ale jednak. Do tego jedne większe zakupy dla wszystkich za jakieś 40 euro, codziennie pizza za ok. 7 euro. Na torze z resztą hamburgery i pizze kosztowały podobnie. Jeszcze zakupy przed wyjazdem za około 100 zł z obiadem liofilizowanym na tor i tym podobnymi. Dochodzi jeszcze koszt transportu, który każdy musi sobie ustalić sam. My, jak wspominałem, tankowaliśmy w Czechach pod Brnem taniej, niż u nas. Oczywiście po drodze są jeszcze winiety, ale na szczęście wszystkie można już kupić online.

Kiedy to piszę za nami już także emocjonujące 6 hours of Spa, a więc ostateczny sprawdzian przed Le Mans. Porsche nieustannie prezentuje świetne tempo, a Ferrari wciąż jest szybkie, ale nie potrafi wywiązać się z obietnic. Tegoroczne Le Mans 24h zapowiada się zatem na prawdziwą, dwudziestoczterogodzinną bitwę!

Idź do oryginalnego materiału