Zapraszam na drugą część relacji z 6 Hours of Imola, czyli wycieczkę po mieście i najgorsze warunki pogodowe, jakich kiedykolwiek doświadczyłem na torze wyścigowym.
Poprzednia część cyklu: Moje 6 Hours of Imola 2024 cz.I
Miasto Imola i wspomnienie tragicznego weekendu GP
Po piątkowym obejściu toru było nieco czasu między treningami, więc ruszyliśmy „na miasto”. Tak naprawdę szukaliśmy czegoś do zjedzenia poza torem, ale jak można się było spodziewać – koło 13 we Włoszech do jedzenia to są… kawa i lody. Tyle.
Sama Imola nie jest zdecydowanie metropolią i całe miasto można przejść na piechotę w kilkadziesiąt minut. Warto przy tym zaznaczyć, iż jest to typowe, urokliwe włoskie miasteczko. Jakieś to wszystko stylowe, zadbane, miłe do patrzenia po prostu. Mamy też tradycyjnie centralny rynek z większym kościółkiem i sporo kawiarenek.
Dodatkowo w tym roku mija dokładnie 30 lat od tragicznego weekendu z 1994 roku. Z tej okazji cała Imola pełna jest wspomnień i wydarzeń poświęconych tamtemu weekendowi GP. Zakładam, iż będzie ich jeszcze więcej na wyścig F1. Podczas naszej bytności oglądać można było ogólnodostępne wystawy zdjęć Senny, a miasto było przyozdobione z np. ukwieconymi grządkami poświęconymi Ratzenbergerowi i Sennie. Przed samym wyścigiem była minuta ciszy (we Włoszech raczej oklasków), a na głównej wieży toru Imola na prostej startowej, rozciągnięto gigantyczny transparent. Widać, iż to miasto żyje wyścigami.
Większość obchodów koncentruje się na legendzie Ayrtona Senny, ale nie wolno zapominać o śmierci Rolanda Ratzenbergera. Mało tego, nie wolno zapominać o tym, iż Rubens Barrichello adekwatnie cudem przeżył, a choćby wyszedł bez szwanku, z kraksy z przeciążeniami na poziomie 95G. Nie bez powodu GP San Marino 1994 nazwane zostało czarnym weekendem.
Nasz dzień zakończyliśmy oglądaniem sesji serii towarzyszących i wycieczką do lokalnego sklepu po zaopatrzenie, by kolejny dzień nie głodować na torze. Warto dodać, iż najcenniejszym towarem było oczywiście normalne pieczywo. Do śniadania bowiem dostawaliśmy (cud, iż było jakiekolwiek) coś, co wyglądało jak tostowe z obciętymi brzegami i cięte z metra z ogromnej płachty. Powrót do domu, znów nadrobienie sesji F1 z GP Chin, pizza i lulu.
Kamera, silniki, akcja!
Sobota! Dzień kwalifikacji i konkretnych wydarzeń na torze. Dla nas dzień brutalnego spotkania z rzeczywistością na Imoli. Jak pisałem w poprzedniej części – wcześniej cudem udało nam się zaparkować na bezpłatnym miejscu pod osiedlowym blokiem. Myśleliśmy, iż przyjeżdżając rano w sobotę, mamy jeszcze jakieś szanse na miejsce „za free”. Skąd! Po kilku objazdach miasteczka poddaliśmy się i pojechaliśmy wprost na parking pod wejściem na tor. Skoro już mam płacić 20 euro za parking, to niech chociaż będzie blisko, prawda? Potem okazało się, iż ten wybór zdecydowanie się opłacił. Niemniej (przynajmniej na WEC) trzeba być gotowym na takie luksusowe atrakcje.
Dzień na torze rozpoczęliśmy od obejrzenia trzeciego treningu WEC z prostej startowej. Od razu było widać, iż Polaków już jest procentowo mniej, bo po prostu przybyło Włochów. Szczególnie przed garażem Valentino Rossiego… Przy okazji – to chyba dobry moment, by pogadać o miejscówkach na torze. Prosta na Imoli jest naprawdę fajna, bo de facto nie jest prostą. Dzięki temu widać naprawdę dużo i długo, bo adekwatnie od części zakrętów Rivazza, aż po wejście w Tamburello. Przy Rivazza jest też trawka, na której tor nas adekwatnie otacza i widać także kawałek prostej. Mamy trybuny przy zakręcie Tosa, z którymi nie udało nam się zbyt zaznajomić, czego szczerze żałuję. No ale cóż – jest powód by tam wrócić . Jednak tamta część toru jest nieco bardziej odizolowana i zewsząd tam najdalej.
Nam najbardziej spodobały się dwie miejscówki, czyli trybuna na zewnątrz toru Rivazza 2, gdzie widać sekwencję (a jakże) Rivazza, kawalątek prostej, telebim i auta wypadające z dużą prędkością na dobre miejsce do wyprzedzania. Na dohamowaniu do Rivazza, gdy idzie się na poziomie toru, świetnie widać jak pracuje zawieszenie np. w autach GT3, podczas gdy prototypy są sztywne jak decha.
Drugim fajnym miejscem, gdzie spędziliśmy dużo czasu, były zakręty Acque Minerali. Fajne miejsce, bardzo trudne technicznie dla kierowców, ale też o fajnym klimacie, nieco ustronnym, kameralnym. W końcu jesteśmy adekwatnie w parku. Przy tym jest stamtąd tylko kawałek „na skuśki” do prostej startowej. Za trybunami mamy klopiki i gastronomie. Wszystko na miejscu.
Padoki i pitwalki
My, po ostatnim treningu WEC, udaliśmy się do padoku. Tam zwiedziliśmy sobie padok główny i serii towarzyszących, czyli niemieckiego pucharu Porsche oraz Lamborghini Super Trofeo. choćby udało nam się zamienić parę słów z rodakami z polskich zespołów. Fajnie tak widzieć „naszych” startujących choćby w Lamborghini. Potem udaliśmy się na pitwalk.
Tu mała dygresja – pitwalk na WEC nie jest wcale AŻ TAK limitowany, a przez cenę biletów jest niemal ogólnodostępny. Nie jestem w ogóle fanem pitwalków. Dlaczego? Zaraz się dowiecie. Jedyny przyjemny jaki miałem był na Spa 24h. Generalnie jednak pitwalki są dla mnie negatywnym pokazem ludzkiej natury, gdzie wszyscy pchają się jak dzikie świnie, byle dostać maziaje ich idola na byle szmacie, czy świstku papieru. Dla mnie to nic nie warte, ja wchodzę tam popatrzeć z bliska na auta.
Na Imoli po raz pierwszy jednak stanąłem w kolejce do Roberta, bo stwierdziłem, iż może jednak wezmę coś dla syna. Ojjj.. jak bardzo żałowałem. Na dodatek zakończyło się tak, iż kiedy dopchałem się, a adekwatnie tłum dopchnął mnie do stolika, Kubica powiedział „gracie”, wstał i odszedł. Z resztą tak jak inni, bo był już koniec sesji autografów, a obsługa zaczynała pastuchami wyganiać towarzystwo z pitlane. Zero pretensji do Roberta, dla mnie to tylko przypomnienie, czemu nie lubię podobnych „atrakcji” i by więcej nie popełniać podobnego błędu.
Włoska i pogodowa fantazja
Po pitwalku udaliśmy się na ulubioną trybunę przy zakrętach Rivazza i obejrzeliśmy sesje kwalifikacyjne, a adekwatnie ich odmianę w wykonaniu WEC, czyli hyperpole. GT3 swoją drogą, ale to co działo się w Hypercarach, to prawdziwe szaleństwo. Trzy pierwsze pola startowe zdobyło Ferrari (drugie żółte AF Corse)! Włosi szaleli, a czerwono-żółci jechali po torze w szyku, jakby właśnie wygrali Le Mans. Za dużo, za gwałtownie i za wcześnie, ale euforii Włochów raczej nie dało się ubrać w zdrowy rozsądek ;).
W czasie kwalifikacji było już widać nadciągające nad tor ciemne chmury, a choćby błyskawice. Z resztą sobota miała być dniem z najgorszą pogodą – jeżeli tak można nazwać 15 stopni i prawdopodobieństwo deszczu, podczas gdy w Polsce były przymrozki. Do tej chwili jednak nie mogliśmy narzekać.
Po sesji hyperpole, jak można się było domyślić, na torze zrobiło się zdecydowanie luźniej. My zaś, na wyścigi serii towarzyszących, przenieśliśmy się na Acque Minerali. Obejrzeliśmy wyścig Porsche i nadszedł czas na Lamborghini Super Trofeo. Zerkając przez ramię na niebo, już wiedziałem, iż może być ciekawie. Nie domyślałem się, iż aż tak!
Natura 1:0 wyścigi
Po pierwsze zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Coś tam byliśmy przygotowani, ale nie aż tak. Wyścig ruszył i miał trwać bodaj 50 minut. Na torze było naprawdę tłoczno, bo wystartowało koło 50 samochodów. Po chwili zerwał się potężny wiatr. Wiatr na tyle mocny, iż niedobitki, które zostały (jak my) na trybunach, w większości się ewakuowały. No ale nie my . Podobnie kilku Włochów. Jeden z nich wręcz doradził nam, byśmy się przesiedli i sam też zmienił miejsce. Rzeczywiście – drzewo rosnące nad naszą częścią trybuny, naprawdę mocno „pracowało”.
Na tor wyjechał samochód bezpieczeństwa, ale stewardzi ledwo byli w stanie utrzymać w rękach flagi i tablice z napisem „SC”! Wichura była na tyle mocna, iż z drzew spadały na tor całe gałęzie. Gałęzie – nie patyki. Jedna leżała m.in. na głównej prostej. W Acque Minerali, gdzie przebywaliśmy, latały fragmenty drzew, a z pułapek żwirowych unosił się pył. Jakby tego było mało po chwili zaczęło lać. Stawka dalej dzielnie jechała, czy raczej płynęła, za samochodem bezpieczeństwa. Pozostali na torze fani schowali się pod trybunę. My także próbowaliśmy przeczekać. Czekaliśmy i czekaliśmy. Wyścig w końcu przerwano i patrząc w niebo, nie było pewne kiedy zostanie wznowiony, bo przecież trzeba jeszcze uprzątnąć tor.
Wyczekaliśmy na okno pogodowe, w którym padało nieco mniej i chyżo udaliśmy się do auta. Zziębnięci i zmoczeni mogliśmy się cieszyć, iż zaparkowaliśmy tak blisko za te 20 euro.
Potem czekał nas standardowy powrót do domu, suszenie, przepakowanie i przygotowanie na podobne warunki w niedziele. No i pizza. Tym razem jednak czekaliśmy zdecydowanie dłużej, bo przecież sobota – całe włoskie wielopokoleniowe familie ruszyły na rodzinną kolację. Na naszą czekaliśmy więc prawie półtorej godziny, ale jak zwykle było warto! Potem nadrobienie sprintu F1 przy pizzy i sen przed niedzielnym wyścigiem.
Kolejna część relacji z 6 Hours of Imola 2024 – już wkrótce.