Żużel. Startował ledwo widząc, a brzuch sędziego przerwał zwycięski bieg. Przypadki Jana Staechmanna

3 godzin temu

W tym roku mija 30 lat od ostatniego jednodniowego finału, który rozegrany został na torze w duńskim Vojens. Ostatnim zwycięzcą wyłaniania najlepszego zawodnika globu w ten sposób został Tony Rickardsson. Polscy kibice dopingujący wówczas Tomasza Golloba, czy to na stadionie, czy przed telewizorami nie doczekali medalu „czarnego konia” finału. Polak po upadku w swoim trzecim starcie wycofał się z zawodów. Znany przed laty ze startów w zespole Włókniarza Częstochowa, Jan Staechmann również ma swoje wspomnienia z tamtego finału. Zabawne i przerażające jednocześnie.

– W pierwszym starcie leżałem, podobnie jak paru innych kolegów, tego wieczoru na torze w Vojens. Po upadku leżałem przy bandzie i słyszałem jak mi mówią: „wstawaj, jesteś w powtórce”. Ja nie wstawałem. Powód tego, iż się nie podnosiłem był prosty. Ja po prostu nie widziałem. Po czasie się dowiedziałem, iż mocne uderzenie w głowę prowadzi niekiedy do chwilowej ślepoty i to mnie tego wieczoru spotkało. Chciałem kontynuować zawody. Instynkt sportowca wziął górę. Jak pojawił się obok mnie lekarz, to się nie przyznałem się, iż nie widzę. Takie dziwne rzeczy robi się tylko, kiedy jest się młodym. Zostałem dopuszczony do powtórki, choć uważam, iż to ja wtedy zawiniłem i powinienem zostać wykluczony. Wiem jedno. Gdyby mnie wtedy wykluczyli to z zawodów bym się na pewno wycofał. Jakkolwiek surrealistyczne to brzmi, nie myślałem o wzroku. Starałem się wtedy jakoś podnieść, stanąć na nogi i szykować do powtórki – wspomina Duńczyk na łamach Speedway Star.

Mając poważne problemy z widzeniem Duńczyk stanął do powtórki biegu

– Vojens to mój były klub, znałem dobrze tamtejszego lekarza i mogłem z nim rozmawiać. Nie mogłem go jednak na początku widzieć, ale wzrok gwałtownie zaczął stopniowo powracać. Miałem wstrząs mózgu. Stanąłem pod taśmą i jakoś dojechałem do mety w powtórce trzeci przed Świstem. Nie, nie jestem z tego „wyczynu” w jakikolwiek sposób dumny. Wręcz przeciwnie. Podczas startu do powtórki tak naprawdę widziałem tylko na prawe oko. Podczas biegu drugie zaczęło ponownie pracować – kontynuuje Staechmann.

Uczestnik cyklu Grand Prix nie ukrywa, iż jego zdaniem tor tego dnia nie był perfekcyjny.

Tor był po prostu według mnie za mocno polany. Na pierwszym łuku kilku zawodników miało upadki. Wtedy chyba położono jakąś warstwę żwiru i tak naprawdę nie było widać jak i gdzie tor faktycznie jest mokry pod spodem. Myślę, iż to było przyczyną problemów jakie tego dnia mieliśmy. Tomek Gollob zrobil praktycznie to samo, co ja i w niemal w tym samym miejscu upadł. Zawodów nie dokończył. Josh Larsen złamał nadgarstek, a Ermolenko też leżał chyba w swoim pierwszym wyścigu – wspomina były zawodnik angielskiego Wolverhampton.

– Jak wspominam ostatni jednodniowy finał w Vojens ? Powiem tak. Za gwałtownie uwierzyłem, iż mogę być mistrzem świata. To chyba najlepsza i najkrótsza odpowiedź z perspektywy trzech dekad – mówił nam niedawno Tomasz Gollob.

Zdaniem Duńczyka, który po zakończeniu swojej zawodniczej kariery od 2013 roku działał przez kilkanaście lat w Komisji Wyścigów Torowych trudno jest lekarzom błyskawicznie stwierdzić czy zawodnik ma wstrząs mózgu, czy też nie. W efekcie może prowadzić to do niebezpiecznych sytuacji na torze. Jednak dziś trudno sobie wyobrazić takie zdarzenie, którego on sam był negatywnym bohaterem 30 lat temu, kiedy to z wstrząsem mózgu wyjeżdżał z parkingu do kolejnych biegów.

– Nie wiem czy lekarze byliby dzisiaj w stanie błyskawicznie ocenić czy faktycznie jest wstrząs u kogoś, czy nie. W ostatnich latach wykonałem trochę pracy w tym kierunku. Wiem, iż federacja rugby przeprowadzała swoim zawodnikom testy śliny. Próbowałem się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat. Jest tam w federacji taki doktor Simon Kemp i ponoć mają błyskawiczną procedurę, aby stwierdzić czy zawodnik ma wstrząs mózgu, czy nie. Próbowałem dowiedzieć się, jak moglibyśmy to wykorzystać w żużlu. Po rozmowie z Główną Komisją Medyczną FIM, która była oczywiście zainteresowana działaniami w tym kierunku niestety nie posunęliśmy się dalej – dodaje Duńczyk.

Wracamy do Vojens. Po swoim drugim starcie Staechmann został ponownie zbadany przez lekarza.

– Lekarz zapytał jak się czuję. Odpowiedziałem szczerze, iż niezbyt dobrze. Zbadał mnie. Miałem złamany obojczyk, trzy żebra i jak wiadomo byłem po „ciosie” w głowę. Z jednej strony chciałem jak najszybciej być w domu, z drugiej chciałem walczyć i walczyłem. Skalę kontuzji starałem się ukryć przed rywalami. Ostatecznie dojechałem do końca finału z siedmioma punktami na koncie. Dało to finalnie dziesiąte miejsce – kontynuuje Staechmann.

Dziesiąte miejsce w ostatnim finale jednodniowym było jednocześnie ostatnim miejscem premiowanym udziałem w pierwszej edycji cyklu Grand Prix, który wystartował w maju 1995 roku.

– Tamten finał tak naprawdę nie powinien już się odbyć ponieważ pierwotne plany przewidywały start cyklu Grand Prix w okresie 1994. Ostatecznie stało się to rok później. Myślę, iż tamtego wieczoru nikt z zawodników nie myślał o Grand Prix. Każdy skupiał się na tym, aby jak najlepiej wypaść w tym ostatnim finale. Ja również. W końcu jechałem u siebie, a na trybunach miałem rodzinę i przyjaciół. Mój wynik byłby okazalszy gdyby nie dziwne przerwanie biegu siedemnastego. Jechałem z Knudsenem, Loramem oraz Gustafssonem. Bieg prowadziłem, ale ze względu na ponoć nierówny start został on nagle przerwany. Moja mama była wtedy asystentką chronometrażysty zawodów i długo nie chciała mi powiedzieć czemu bieg został naprawdę przerwany. Później się dowiedziałem, iż sędzia, Hennie Van Den Boomen, był powiedzmy lekko otyły i kiedy się pochylił, aby wyjrzeć przez okno… nacisnął swoim brzuchem przycisk czerwonego światła. W powtórce mało co nie wjechałem w taśmę i ostatecznie przyjechałem ostatni. Gdyby bieg nie był przerwany, ostatni finał jednodniowy, a jednocześnie mój pierwszy w historii skończyłbym na piątym miejscu. To nie jedyna zabawna historia. Jakieś dwa tygodnie po finale do sklepu mojego taty przyszła kobieta po mój autograf. Miała ze sobą zdjęcie z mojego wypadku. Za mną była na nim tablica firmy Nordic Hydro. Okazało się, iż ów kobieta jest z tej firmy i zrobiłem im dobrą reklamę ponieważ zdjęcie obiegło media – dodaje zawodnik, który karierę w polskiej lidze zaczynał od startów w zespole z Rybnika.

Po tym jak w półfinale światowym rozegranym 10 lipca w Pradze, Staechmann po wygraniu biegu barażowego z Ermolenko zajął trzecie miejsce za Gollobem i Rickardssonem Duńczyk starał się pozyskać dodatkowych sponsorów przed zaplanowanym na 20 sierpnia finałem w Vojens.

– To było niesamowite. Pamiętam jak dzwoniłem do Coca-Coli czy McDonaldsa w Danii i oni wiedzieli kim jestem. Mówili, iż czytali o mnie. Nie mogłem w to uwierzyć. Oto byłem na równi z takimi wielkimi jak Hans Nielsen, Erik Gundersen czy Tommy Knudsen. Tak sobie myślałem. Miłe to było. Swoje zrobiła prasa. Po półfinale w Pradze pisano o mnie na całej stronie w duńskim odpowiedniku angielskiego The Sun – wspomina były zawodnik Włókniarza Częstochowa.

W maju 1995 roku Staechmann znalazł się w stawce zawodników inaugurującej wyłonienie mistrza świata w nowej formule.

– Jestem dumny, iż kiedyś choć tylko przez jeden sezon ale startowałem w Grand Prix. To było fantastyczne być częścią cyklu. To było niesamowite, ale cholernie drogie doświadczenie. Nigdy nie wydałem tak dużo środków na sprzęt i tak kilka zwróciło się w postaci wyniku – kończy Jan Staechmann, który pierwszy cykl Grand Prix zakończył na piętnastej pozycji z 23 punktami na swoim koncie.

Idź do oryginalnego materiału