Miało być sielankowo. Jak to podczas Majówki. Grill, kiełbaska, piwko, a w tle piątkowe, rzekomo oczywiste, rozstrzygnięcia w E-lipie. Potem niedziela i „prawdziwe” emocje. Po drodze jeszcze SGP w Niemczech i drżenie Prezesów (niektórych) o swoje gwiazdy.
Na przystawkę Koziołki miały pożreć na surowo Rekiny. Takie lubelskie sushi. No i… pożarły. Gdyby Pludra tak często nie przymykał gazu, też byłby z niego kawał grajka. Klapował ponad miarę, co może świadczyć o jakimś… problemie. Szczególnie kiedy było ciasno. A po wytraceniu prędkości, to już tylko podziwiać plecy rywali z perspektywy toru. Czy Kuciapa po tym spotkaniu wie coś więcej o dyspozycji takiego dajmy na to – Cierniaka? Raczej nie. Nie było na takim testować. jeżeli ktoś liczył jednak, iż Rekiny pokażą kły, to chyba jedynie jakiś pro rybnicki hurraoptymista. Mecz z cyklu „Do odjechania i zapomnienia”. Kontrowersje? A tak. Wykluczenie Krzyśka Holdera. Przyjemski w krawężniku „stanął” w poprzek. Pikujący a la Bartek Lindgren na pełnym gwizdku, musiał błyskawicznie odbijać na zewnątrz za tylnym kołem Wiktora. A iż bajk nie doklejony idealnie, to i wyciągnęło Szweda w stronę kangura. Ten wolał się profilaktycznie katapultować, zaliczając uślizg w baloty. Z biegu wyleciał starszy Holder. Trochę bym dyskutował, bo całą trójkę można było w tym momencie nakryć czapką. Było z Czewą 12 remisów Lublina. Z ROW-em zdarzył się raptem raz. Pod koniec „emocje” dotyczyły już tylko tego, czy Rybnik zapisze trójkę z przodu. I czy w ogóle zapisze „trójkę”. Z biegową udało się w XIII-tym. Dzik pokazał kieł, nie oba, gdyż Zmarzlika zastąpił Jaworski. W meczu nie poszło, mimo „pomocy” ze strony gospodarzy (w XIV wystawili juniorów). Okazało się także, iż kibicować można bez palenia kupionych wcześniej bezpiecznie w necie, gadżetów „wroga”. Brawo Wy!
SEC – Żużlowa bohema dobrze się bawi
Jako zupa, na pierwsze – Toruń vs Częstochowa. Miało być lekkostrawnie. I początkowo było. Uparli się na wynik 4-2 w całej pierwszej serii. Czasy słabe, zatem deszczyk nie przeszkodził. Było twardo, ale… chodziła szeroka. Zatem mieliśmy nadzieję na ściganie i mijanki. To niestety początkowo dawkowano umiarkowanie. Brylował bardzo szybki Piter Pawlicki. Sfrustrował Emila, przez co ten, po chwili, wpakował się w taśmę. Syndrom numeru „Magica” we Wrocku? Kto wie. Włókniarz skrzętnie wykorzystał prezent i zrobiło się… ciepło. A potem gorąco, to po akcji Doyle`a. Wynik przez cały czas był na styku. A goście ile mogli, wykorzystali taktyczną. W tym meczu wyścigiem XIII był ten XI. Miały iść iskry. I poszły. Show skradł… Piter. Palce lizać. Trzeci Woryna przed… Dudkiem. Zostały cztery oczka przewagi Aniołów. No i zupka wyszła z mikrofalówki mocno nagrzana. Niemal wrząca. W XII zagotował się młody Lewandowski. Lwy ponownie skorzystały z upominku. Toruń wyciągał dłoń do rywala. No to wykorzystali z zimną krwią i nutą szaleństwa w XIII. Remis w meczu. No i z papki zrobiło się meczycho, a goście mieli czterech na nominowane. Mogło być sensacyjnie i… Baron postawił na Emila w miejsce Kvecha. Woryna z Hansenem mieli bronić biegowego remisu. Dudek miał strzelić z drugiego i wygrać bieg. Emil zdołał się ogarnąć. Patryk zrobił swoje. 5-1. Możliwy „tylko”, z perspektywy Włókniarza, podział punktów. Wrzało. Głowy się gotowały. W finałowym błyskotliwi i odważni Doyle z Piterem. Zadanie Lambo i Michelsena – przynajmniej rozdzielić gości. No i… Lambo podołał. Wygrał, czyli skończyło się… zgodnie z planem. Toruniowi omal udało się skutecznie podać rękę Częstochowie. Tamże musieli być mocno zawiedzeni.
W niedzielę jeszcze nie opadły emocje po inauguracyjnym turnieju o SGP. Lubimy martyrologię. Pokrzywdzony Zmarzlik, przeciwko któremu „wszyscy” się sprzysięgli – zgarnął pełną pulę. Ale nim ochłonęliśmy wróciła liga.
Mnie z tyłu głowy męczył stary obrazek. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych GKM, na czele z Hamillem i Dadosem mierzył się u siebie z nie najmocniejszym wówczas… Falubazem. Przed meczem zastanawiano się w Grudziądzu, czy po tym spotkaniu miejscowi wyprowadzą „małe” punkty na zero, przystępując z bilansem minus 30. W piątek wieczorem ostatni trening, a po nim… zaczęło padać. Nie intensywnie, ale równomiernie, praktycznie do rozpoczęcia niedzialnego starcia. No i kolejny raz okazało się, iż pogoda bywa „niezastąpionym” toromistrzem. Nim grudziądzanie połapali się o co chodzi na torze, Falubaz odjechał i rozjechał gospodarzy. Wredy narodziła się legenda porażki po rzekomym świętowaniu w przededniu urodzin Billy`ego.
Teraz było podobnie. Z soboty na niedzielę padało, ale leżała plandeka. Po jej zdjęciu takoż pokropiło, a temperatura drastycznie spadła. Miałem złe przeczucia z perspektywy GKM, licząc na syndrom „następnego dnia” po Grand Prix. Wszak dwóch wrocławian ścigało się w finale. Nie ukrywam przy tym żem z Grudziądza i los GKM nie jest mi obojętny. Przed startem wyszło słońce – pytanie: dla kogo?
Plusy dodatnie i plusy ujemne. Bydło powinno stać w oborze
W pierwszej serii Gołębie jak na wyjeździe. Syndrom deszczu? Fricke starcił w trasie na rzecz Łaguty. Zawalili juniorzy. Miśkowiak uległ na dystansie Janowskiemu. No i wreszcie Bewley z… Kowolikiem podwójnie ograli Lidsey`a i bezbarwnego Łobodzińskiego. Z perspektywy grudziądzan – źle. Goście z nadziejami na sukces. Druga seria i przez cały czas brak trójek po stronie miejscowych. W wyniku meczu status quo. Zaczęło się co prawda od błysku Miśkowiaka i skutecznej walki Jensena, ale potem riposta WTS i wreszcie bardzo szybki na tle Fricke i Lidseya – Kurtz. A trzecia miała się rozpocząć od pary (chaotyczny) Tarasienko i wolny Łobodziński. Gospodarze na musiku. A goście? Coraz pewniej. Bewley z Kowalskim ograli Wadima. Potem poprawka Magica z Artiomem nad kangurami. Nikt już nie wierzył w sukces GKM. choćby podwójny triumf liderów – MJJ i Miśka nad Kurtzem nie przywrócił nadziei. Wstrząs był potrzebny „zaspanym” Tarasience, Lidsey`owi, ale też Fricke`owi. Kibice Gołębi liczyli jednak, iż będzie „mniej bolało”. Tym razem bardzo doskwierało. Wrocław odjechał. A GKM? Nie przyjmuję tłumaczenia pogodą. Szarpnęli jeszcze MJJ i Miśkowiak w XIII, ale brakowało armat na XIV. Małkiewicz? Dlaczego nie. Kto z nim? Były 4 do odrobienia i dwa ostatnie starcia. Ja bym stawiał na… . Nieważne. Kościecha dał szanse przełamania Maxowi. Rozsądnie. Fricke niestety dla Gołębi – nie skorzystał. Cieszy dwójka Małkiewicza nad Bewley`em. Na otarcie łez MJJ z Miśkowiakiem wygrali 4-2, zaś Jakub postawił pieczątkę na swym doskonałym występie. Wrocław zwyciężył zasłużenie. To oni byli tego dnia zespołem bez słabych punktów. Cichym bohaterem gości – Marcel Kowolik. A Grudziądz? Cóż. Ma o czym myśleć.
No i wreszcie deser. Derby. Czy tu również żółto-niebiescy polegną? Ano – zobaczymy. A przynajmniej mieliśmy nadzieję zobaczyć. Groziło opadami, więc telewizja przyspieszała. choćby godzinę rozpoczęcia. No i jeden „drobiazg” – ponownie objawiła się stadionowa „dowcipna” trzoda. Tym razem gorzowska. Prostacki, głupi transparent. Ręce opadają. Margaret Thatcher – na pomoc.
Mimo starań po inauguracyjnym starciu zaczęło lać. No to przekonaliśmy się ile warte (w praktyce) odwodnienia liniowe za miliony. Moim skromnym zdaniem – niewiele. A skoro ruszyli? No to ponownie gospodarze z problemami na własnym owalu, bo… deszcz. Podobno najlepszy toromistrz.
Na szczęście gospodarzy chmurka pochlapała i odeszła. Ruszyli ponownie. Powtórka rywalizacji juniorów pokazała, iż start będzie najważniejszy w początkowej fazie meczu. Błotko z wierzchniej warstwy skutecznie studziło zapędy jadących z tyłu. A „nakręcony” Lebiediew? Pokazał, iż sukces w Landshut specjalnie mu nie „zaszkodził”. Zapowiadało się intrygująco. Deszczyk? Wrócił i znowu siąpił… . I przeszkadzał. Thomsen zauważył, że… nic nie widzi. Mimo to wygrał, wydrapując trójkę z trasy. Po pierwszej serii remis, bez równania i bez przerwy… gdyby nie padało. Czuło się, iż arbiter stara się „poganiać” żeby odjechać osiem wyścigów i zaliczyć mecz choćby przy potencjalnym oberwaniu chmury. Poganiał też Madsen. Zakończył eksperymenty sprzętowe, wrócił do tego co było dobre i… był sobą. Nie był sobą Oskar Paluch. Zaczął źle w drugim. Poprawił źle w szóstym. Nie było przełamania w ósmym. Jego punktów brakowało ekipie Stali. Po ośmiu goście prowadzili sześcioma. Dojedziemy? Chwilowo nie padało… .
Po dziesiątym zaczęliśmy… od nowa. Remis. I tor obsychał. Gorzowianie pewnie dali na Mszę, by już nie padało. Zaczęli jechać skutecznie. W XII potrzebowali „zwyczajnego” Palucha. U gości jednak Knudsen nie zaś Ratajczak. No i Oskar podołał, Jonas – nie. Powójnie Stal i sześć do przodu. A przed nominowanymi ponownie junior Gorzowa. Teraz jednak rywale przedni. Ostatni moment dla Myszy? Chyba tak. Tylko… przeschło. Paluch znowu był sobą. Wygrał. Przed nominowanymi plus sześć gorzowian. Jest meczycho (wynikowo) choć widowisko (siłą rzeczy) średnio silne.
Ostatecznie Stal musiała się bronić. Falubaz z manewrem im. Marka Cieślaka. Podwójna taktyczna w XIV, potem ten sam duet w finałowym. Przedostatni dał 1-5 mimo zaciekłych ataków Thomsena. No i… decydował XV. Oj, gotowało się pod kaskami. Finałowy na dwa razy – 3 warningi. Powtórka startu dla Gorzowa. 4-2 w wyścigu. 47-43 w meczu. Stal górą.
Miało być grillowo i bez emocji. Sprawdziło się? Zdecydowanie – nie. Na szczęście. Było też intensywnie. Ligi, SGP. Niedługo zasłużona pauza na oddech.
Przemysław Sierakowski
Fortel się sprawdził. Czy brak Curzytka będzie osłabieniem Falubazu?