Paweł Wąsek w sobotę był 14., a w niedzielę zajął 23. miejsce. Aleksander Zniszczoł do 23. miejsca z pierwszego konkursu w drugim dorzucił 25. miejsce. To najlepsze polskie występy w Lillehammer. Na inaugurację Pucharu Świata 2024/2025 nasi skoczkowie byli tłem dla najlepszych. Szarym tłem. Jak w przez niemal całą poprzednią zimę. Mimo to eksperci powtarzają: „Powoli się rozpędzamy"/„Rozkręcamy się powoli".
REKLAMA
Zobacz wideo Niezwykłe miejsce w Szwecji. Sprzęt dla skoczków jak z filmów science-fiction
Paweł Wąsek ma 25 lat i właśnie zanotował najlepsze w karierze wejście w sezon Pucharu Świata. Dwa lata temu w Wiśle był 15. oraz 22. dwa lata temu w Wiśle. Trzydziestoletni Aleksander Zniszczoł nigdy wcześniej nie zdobywał punktów na inaugurację. W poprzednim sezonie - swoim najlepszym w życiu - był w pierwszych konkursach 32. i odpadł w kwalifikacjach, a teraz zajął 23. i 25. miejsce. To są plusy. Plusem jest też łączny wynik polskiej kadry, jeżeli porównamy go do tego, co nasi zawodnicy wyskakali do spółki na inaugurację rok temu. Wtedy w pierwszym konkursie zapunktował dla nas tylko 21. Dawid Kubacki, a w drugim - 21. Piotr Żyła oraz 23. Kubacki. W sumie po pierwszych indywidualnych konkursach poprzedniego sezonu Polska miała uciułanych 28 punktów. Teraz w Lillehammer uzbieraliśmy 48 punktów (31 w sobotę za 14. miejsce Wąska, 23. Zniszczoła i 26. Kubackiego oraz 17 pkt w niedzielę za 23. miejsce Wąska, 25. Zniszczoła i 28. Stocha).
Polacy tłem dla Amerykanina
Ale czy jest się z czego cieszyć? Czy nie żal patrzeć, jak Amerykanin Tate Frantz dzień po dniu wskakuje do top 10, a nasi nie mogą wskoczyć do top 20? „Powoli się rozpędzamy", „Rozkręcamy się powoli" i inne tego typu opinie brzmią jak zaklinanie rzeczywistości. Czy nie jest tak, iż po bardzo słabej poprzedniej zimie my teraz drepczemy w miejscu? Okej, może całkiem nie stoimy, ale trzeba bardzo dużo dobrej woli, żeby po takim pierwszym weekendzie widzieć, iż się rozpędzamy/rozkręcamy.
Weźmy lupę i popatrzmy na polską sytuację z bliska. Dwaj nasi najwięksi mistrzowie nie ustabilizowali się choćby na poziomie dającym punkty Pucharu Świata. Stoch nie wszedł do drugiej serii w sobotę, a Kubacki nie zdołał tego zrobić w niedzielę. Jasne, iż obaj osiągnęli w skokach już tak dużo, iż absolutnie nic nie muszą. Ale skoro lecą dalej, to – no właśnie – chcą latać, a nie prześlizgiwać się czasem do drugiej serii (w sobotę Kubackiemu udało się to na tyle, iż zajął 26. miejsce, w niedzielę Stoch był 28.).
Naszego trzeciego wielkiego mistrza w Lillehammer nie było - Piotr Żyła jeszcze szuka formy po operacji kolana. A mniejszy mistrz, ale kiedyś też mistrz (choćby świata z drużynówki z Lahti z 2017 roku), czyli Maciej Kot, zaczął tę zimę w stylu, jakim męczy kibiców już od paru dobrych lat – po 42. miejscu w sobotę w niedzielę był 43. On skacze tak źle, iż obserwatorzy tylko narzekają i się wyzłośliwiają.
Tak naprawdę cała nasza kadra, która ma się w tym sezonie odbić od dna i wrócić do czołówki, na razie wisi na dwóch zawodnikach, którzy nie mają wielkiego doświadczenia w dźwiganiu takiego ciężaru. Pomoc Wąskowi i Zniszczołowi jest pilnie potrzebna. Możemy powiedzieć, iż oni zaczęli tę zimę przyzwoicie. Ale tylko oni i tylko przyzwoicie. jeżeli tak miałoby być dalej, to po prostu szkoda byłoby spędzać przed telewizorami po kilka godzin każdego piątku, soboty i niedzieli od dzisiaj aż do końcówki marca. Oglądalność skoków narciarskich w Polsce kiedyś była rewelacyjna, teraz spada tak, jak spada forma naszej kadry. Telewizory na skoki włącza jeszcze średnio milion Polaków na konkurs. Ale pewne jest, iż ci ludzie liczą na więcej niż takie rozkręcanie się naszych skoczków jak w Lillehammer.