Emocjonalna bańka gwałtownie pękła. Oto co piłkarze Legii usłyszeli od kibiców

2 godzin temu
Po 16 minutach kibice na stadionie przy Łazienkowskiej mogli wierzyć w to, iż ich idole w efektowny sposób odrobią straty i awansują do fazy play-off kwalifikacji Ligi Europy. Emocjonalna bańka pękła jednak na początku drugiej połowy. Legia pokonała w czwartek AEK Larnaka 2:1, ale po porażce 1:4 spadła do kwalifikacji Ligi Konferencji.
Tym razem po ostatnim gwizdku sędziego przy Łazienkowskiej nie było euforii. Tym razem cieszyli się tylko piłkarze AEK Larnaka, którzy choć w czwartek przegrali 1:2, to po zeszłotygodniowym zwycięstwie 4:1 nad Legią Warszawa awansowali do fazy play-off Ligi Europy.


REKLAMA


Zobacz wideo Urban nie wytrzymał! "Czy ja się nie przesłyszałem?!"


Piłkarze Edwarda Iordanescu? Oni w czwartek dali z siebie wszystko, w pewnym momencie pozwolili choćby kibicom uwierzyć, iż w efektowny sposób wyszarpią awans. Ale ostatecznie zabrakło im jakości i sił. Legia w tym sezonie nie zagra w Lidze Europy, a już za tydzień rozpocznie walkę o to, by runda jesienna nie ograniczyła się dla niej jedynie do ekstraklasy. "Walczyć, trenować, Warszawa musi panować" - skandowali kibice z Żylety do piłkarzy zaraz po zakończeniu meczu. A przed legionistami jeszcze dużo pracy.
Zaskakujący manewr taktyczny
- Bartosz Kapustka jest zawieszony za czerwoną kartkę, Claude Goncalves nie zagra przez kilka tygodni, a w przypadku Juergena Elitima zdecydujemy dopiero w dniu meczu. Sytuacja jest trudna, ale jestem tu ze swoim sztabem od tego, by wymyślić rozwiązanie. Zaufajcie mi, znam się na swojej robocie - zapowiadał w środę po południu Iordanescu.
Sytuacja personalna Legii przed AEK Larnaka była bardzo trudna. Zwłaszcza w drugiej linii, w której nie mogło zagrać trzech bardzo ważnych piłkarzy, którzy - gdyby byli zdrowi - pewnie znaleźliby się w wyjściowym składzie. Szansę na występ od pierwszej minuty miał tylko powracający po kontuzji Elitim, ale i on nie był gotowy na więcej niż 45 minut, dlatego czwartkowe spotkanie rozpoczął wśród rezerwowych.
A Iordanescu namieszał nie tylko personalnie, ale też taktycznie. Pierwszy raz, odkąd Rumun został trenerem Legii, warszawiacy zagrali w ustawieniu z trójką stoperów. Tę stworzyli Jan Ziółkowski, Artur Jędrzejczyk i Steve Kapuadi, a przed nimi ustawiony został Rafał Augustyniak. Dalej? Cała naprzód i ultra ofensywne ustawienie.
Parę środkowych pomocników stworzyli Ryoya Morishita i Wahan Biczachczjan, którzy w tym sezonie grywali też już na skrzydłach. Jako skrajnie ofensywni wahadłowi ustawieni zostali Paweł Wszołek oraz Ruben Vinagre, a w ataku Iordanescu postawił nie tylko na Jeana-Pierre'a Nsame, ale też na Miletę Rajovicia, dla którego był to debiut w podstawowym składzie Legii.


I nowe ustawienie nie tylko zaskoczyło AEK Larnaka, ale też przyniosło oczekiwane efekty po pierwszej połowie. Piłkarze Iordanescu potrzebowali kilka ponad kwadransa, by zmniejszyć straty z pierwszego meczu do zaledwie jednego gola. W 11. minucie po podaniu Wszołka bramkę na 1:0 zdobył Nsame, a pięć minut później po dośrodkowaniu Biczachczjana debiutanckiego gola głową strzelił Rajović.
Legia grała tak, iż goście nie wiedzieli, co się działo na boisku. W środku pola wszędobylscy byli Biczachczjan i Morishita, ale to na skrzydłach Legia robiła najwięcej zamieszania. Gdy zawodnicy Iordanescu byli w ataku, piłka krążyła od lewego do prawego skrzydła. Legioniści cierpliwie rozciągali obronę AEK, szukając kolejnych szans bramkowych. I ta przyszła pod koniec pierwszej połowy, kiedy w sytuacji sam na sam ze Zlatanem Alomeroviciem beznadziejnie spudłował Rajović.
Tak samo jak po pierwszej połowie na Cyprze legioniści mogli mieć małe poczucie niedosytu. Małe, bo mogli prowadzić 3:0, ale mogło być też tylko 2:1. W doliczonym czasie gry bramkę dla AEK zdobył Karol Angielski, jednak przy przyjęciu piłki pomógł sobie ręką, przez co gol nie został uznany przez VAR. Ale to był sygnał dla Legii, iż goście otrząsnęli się po trudnym początku.
Zwłaszcza iż warszawiacy grali na maksymalnym ryzyku. Widać to było m.in. w podejściu do pressingu, kiedy na połowie gospodarzy zostawali tylko Augustyniak, Kapuadi, Jędrzejczyk i Ziółkowski. O ile AEK miał wielkie problemy z wyprowadzeniem piłki spod własnej bramki, o tyle kiedy już mu się to udało, najczęściej zostawał w sytuacji czterech na czterech lub trzech na trzech co prawie zawsze zwiastowało zagrożenie pod bramką Kacpra Tobiasza. A przecież Legia nie mogła popełnić w tym spotkaniu pół błędu.


Iordanescu rozgrywał swój mecz
Nad wszystkim od 1. minuty czuwał Iordanescu, który przy linii bocznej dyrygował swoimi zawodnikami jak generał. Rumun szczególnie aktywny był na samym początku, kiedy korygował ustawienie piłkarzy w nietypowej dla nich w tym sezonie formacji.
Najwięcej uwag otrzymywali skrajni stoperzy, czyli Kapuadi i Ziółkowski oraz wahadłowi. Iordanescu zwracał uwagę piłkarzom, by dobrze przesuwali się w grze obronnej i dobrze przekazywali sobie krycie, co trochę szwankowało w pierwszych minutach.
Rumun bardzo aktywny był też w trakcie ataku pozycyjnego Legii, kiedy wymownymi ruchami rękami pokazywał zawodnikom, bo możliwie najczęściej zmieniali strony. Iordanescu bił brawo legionistom choćby wtedy, gdy podanie krzyżowe było zbyt mocne i niedokładne. Trener Legii robił wszystko, by dodać swoim piłkarzom animuszu.
W 33. minucie, w trakcie chwili przerwy, Iordanescu zawołał całą drużynę do siebie. Rumun najpierw udzielił indywidualnych wskazówek Jędrzejczykowi, a później Vinagre'owi. Po tym Iordanescu zwrócił się do zespołu i charakterystycznym ruchem dłońmi pokazał, by piłkarze się uspokoili i przypomniał im, iż mają czas na strzelenie trzeciego gola.
Trener Legii ewidentnie nie chciał, by warszawiacy powtórzyli błąd z pierwszego spotkania, kiedy po pierwszej dobrej, mocnej połowie, w drugiej zabrakło im sił. - Wincie za to mnie, nie moich piłkarzy - mówił Iordanescu po porażce 1:4. I w czwartek wychodził z siebie, by tę wtopę naprawić.
Zabrakło jakości
Legionistów wspierał nie tylko ich trener, ale też - a może przede wszystkim - kibice. Przy Łazienkowskiej jak niemal zawsze zebrał się prawie komplet publiczności, który jeszcze przed meczem stworzył taką atmosferę, iż można było uwierzyć w odrobienie strat.


Po golu Nsame na stadionie zrobiło się jeszcze głośniej. Kiedy na 2:0 podwyższył Rajović, przy Łazienkowskiej nie słyszeliśmy własnych myśli. To był moment, w którym Legia miała największą szansę, by jeszcze mocniej naruszyć przeciwnika, ale właśnie wtedy zwolniła.
A szkoda, bo na stadionie przy Łazienkowskiej było wtedy tak głośno jak na najlepszych i najbardziej pamiętnych spotkaniach. Spotkaniach zakończonych happy endem. W doping zaangażowały się wszystkie trybuny, piłkarze momentami sprawiali wrażenie, jakby unosili się nad murawą. Legia nie wykorzystała momentu, nie wykorzystała też stuprocentowej okazji, którą miał Rajović. I to wszystko się zemściło.
W 52. minucie Vinagre najpierw stracił piłkę, a potem przegrał pojedynek i zostawił w obronie osamotnionego Kapuadiego. Ten nie zablokował strzału Djordje Petrovicia i chwilę po przerwie zrobiło się 2:1, a z gospodarzy wyraźnie zeszło powietrze.
Piłkarze Legii niby się motywowali i podnosili na duchu, a Iordanescu i kibice ich wspierali, ale to nie było już to samo, co w pierwszej połowie. Przy Łazienkowskiej zrobiło się jeszcze bardzo głośno w 72. minucie, kiedy za drugą żółtą kartkę z boiska wyleciał Jeremie Gnali i chwilę później, gdy w sytuacji sam na sam z Tobiaszem gola nie strzelił Enzo Cabrera.
I - niestety - to było na tyle. Mimo iż goście grali ponad 20 minut w osłabieniu, a sędzia doliczył do drugiej połowy aż osiem minut, Legia nie była w stanie strzelić kolejnych goli. Poza jednym strzałem głową Nsame nie miała do tego choćby wielu okazji. Zabrakło nie tylko sił. Zabrakło przede wszystkim jakości.
Legia przegrała nie tylko na boisku
Kiedy legioniści będą wspominać ten dwumecz, na pewno będą mieli poczucie niedosytu. Będą mogli gdybać, co by było, gdyby nie ta feralna druga połowa na Cyprze. Albo co by było, gdyby już w Warszawie bramkę na 3:0 zdobył Rajović. Chociaż AEK awansował zasłużenie, to na pewno nie był drużyną poza zasięgiem Legii.


Ale ta dwumecz przegrała ani na Cyprze, ani w Warszawie. W pełni nie przegrała go na boisku. Trudno bowiem nie mieć pretensji do władz klubu i o to, co działo się w nim na początku roku. Legia najpierw długo zwlekała z zatrudnieniem nowego dyrektora sportowego, a potem nie mogła zdecydować, co z przyszłością Goncalo Feio.
To wszystko sprawiło, iż warszawiacy do tej edycji europejskich pucharów podeszli mocno z marszu. Bez transferów, ale za to z najkrótszym okresem przygotowawczym, bo tak mówił o nim Iordanescu na swojej pierwszej konferencji prasowej.
Rumun, mając niemal tych samych piłkarzy, którzy rozczarowali w poprzednim sezonie ekstraklasy, długo osiągał zaskakująco dobre wyniki. A przecież latem z Legii odszedł Maxi Oyedele, a w dwumeczu z AEK myślami w AS Roma był już Ziółkowski.
Mimo to Legia poradziła sobie w dalekim Kazachstanie i rozegrała efektowny dwumecz z Banikiem Ostrawa. Na AEK nie starczyło już ani sił, ani jakości. W końcu trzeba pamiętać, iż warszawiacy grali też w ekstraklasie, gdzie Iordanescu starał się rotować składem, jak mógł.
Ale to wszystko było za mało. I oczywiście po dwumeczu - choćby mimo heroicznej postawy w rewanżu - można mieć pretensje i do Iordanescu, i do piłkarzy. Ale największe kibice powinni mieć do Dariusza Mioduskiego, Marcina Herry i Jacka Zielińskiego. Opieszałość szczególnie pierwszej dwójki i nieudolne decyzje trzeciego doprowadziły Legię do miejsca, w którym jest.
A przed nią rywalizacja o to, by runda jesienna nie ograniczyła się jedynie do gry w ekstraklasie, ale też Ligi Konferencji. Poprzedni sezon pokazał, iż tam też można przeżyć wspaniałą przygodę.
Idź do oryginalnego materiału