Częstochowskie Lwy jechały do Wrocławia skazywane na pożarcie. Mimo poważnych osłabień, podopieczni Mariusza Staszewskiego przez większą część meczu byli bliscy wywalczenia punktu bonusowego. W dużej mierze zawdzięczali to fenomenalnej postawie Jasona Doyla, który szalał na torze Olimpico niczym w najlepszych latach swojej kariery.
Australijczyk aż siedmiokrotnie pojawiał się na torze i tylko w inauguracyjnym wyścigu musiał uznać wyższość rywala. Pozostałe biegi wygrywał z łatwością, kończąc zawody z imponującym dorobkiem 20 punktów. – Znów poczułem się jak junior. Kiedy miałem 18 lat, startowałem po siedem razy. Teraz mam 40 i czuję ogromne zmęczenie – powiedział po meczu przed kamerami Eleven Sports.
– To był jeden z tych wieczorów, gdy wszystko układało się idealnie. Rzadko się to zdarza, zwłaszcza gdy rywalizuje się z czołowymi zawodnikami ligi. Szczególnie tutaj, we Wrocławiu, gdzie gospodarze należą do ścisłej ligowej czołówki. To fajne uczucie jechać z przodu i mieć szybki sprzęt. Nie muszę walczyć o pozycje będąc kontuzjowanym – dodał.
Żużel. Zdziesiątkowane Lwy walczyły do końca! Galaktyczny Jason Doyle!
Żużel. Komarnicki uhonorowany, w tle awantura. „To hańba, nie honor”
Poza solidnym wsparciem Kacpra Woryny, Doyle nie mógł liczyć na pomoc ze strony pozostałych kolegów z drużyny. Brak Piotra Pawlickiego i Madsa Hansena był aż nadto widoczny.
– Chciałbym życzyć chłopakom dużo zdrowia. Mieli naprawdę paskudny wypadek. Trudno opisać, jak bardzo nam ich brakuje. Sami widzieliście, jak wyglądał mecz bez nich. Ich obecność byłaby nieoceniona – podkreślił Australijczyk.
Wszystko wskazuje na to, iż częstochowianie będą musieli jeszcze przez jakiś czas radzić sobie bez kontuzjowanych zawodników. Kolejne spotkanie Lwy rozegrają 11 lipca na Krono-Plast Arenie, gdzie podejmą rozpędzony PRES Toruń.