Z dużą dozą prawdopodobieństwa można napisać, iż raczej nie ma kibica żużla, który choćby raz nie zajrzał do Tygodnika Żużlowego. Dzisiaj mijają 33 lata od momentu ukazania się pierwszego numeru tygodnika kultowego dla fanów speedwaya.
– Czego wypada nam życzyć? Co roku tego samego, czyli przetrwania w czasach niezwykle trudnych dla prasy papierowej – mówi nam założyciel Tygodnika Żużlowego i jego redaktor naczelny, Adam Zając.
Tygodnik Żużlowy to nie tylko kompendium żużlowej wiedzy. Bywały lata, w których właśnie z inicjatywy Tygodnika Żużlowego odbywały się również imprezy żużlowe.
– jeżeli pyta mnie Pan o najlepsze wspomnienia czy chwile, to tak naprawdę cała ta historia Tygodnika Żużlowego to jedna wielka wspaniała przygoda. Najbardziej „szalone” były oczywiście pierwsze lata naszej działalności. Później była organizacja spotkań „Północ – Południe” czy „Stawiamy na młodych”. Naprawdę na gwałtownie niełatwo wymienić tych chwil „naj” pod każdym względem. Na pewno w pewnym okresie byliśmy jedynym medium prasowym, które na bieżąco informowało o tym, co na bieżąco dzieje się w żużlu. jeżeli pyta Pan o największy nakład, to odpowiem, iż przed erą internetu Tygodnik sprzedawał się w liczbie około 50000 egzemplarzy. Potem niestety nakład malał ze względu właśnie na internet, z którego każdy dziś korzysta. W czasach naszych początków był czymś jeszcze praktycznie nieznanym – wspominał na naszych łamach Adam Zając
W latach 90. ubiegłego wieku internet popularny jeszcze nie był. Jak zatem radzono sobie z redagowaniem periodyku?
– Pierwsza połowa lat 90. to były kompletnie inne czasy, aniżeli teraz. Jeden dziennikarz w redakcji miał faks, jeden teleks. Pozostali po prostu notowali przez telefon. Nie zapominajmy, iż w niedzielę wieczorem mieliśmy prawdziwe urwanie głowy w redakcji. Meczów ligowych wtedy było naprawdę sporo. Notowaliśmy, dyktowaliśmy to później dziewczynom i była to dla wszystkich prawdziwa walka z czasem. Później, z pojawieniem się elektroniki, oczywiście wszystko stawało się łatwiejsze. jeżeli mogę dodać coś od siebie, to ja od początku swojej pracy w Tygodniku zająłem się unormowaniem sposobu podawania wyników. To też nie był mój pomysł, bo stosowaliśmy go wcześniej wśród moich znajomych, ale przyjął się w Tygodniku i z tego co mi wiadomo, funkcjonuje do dziś. To można dziś wspominać z uśmiechem na twarzy, gdy teraz wszystko jest łatwiejsze. Tygodnik składaliśmy do pierwszej, drugiej w nocy. Później kładłem się na dwie godziny w redakcji, aby się przespać. Wstawałem i jechałem do Poznania do drukarni z dyskietką. Tam to było wszystko wyświetlane, łamane i szło do druku. Wielokrotnie miałem okazję jeszcze gazetę sprawdzać i poprawiać tuż przed drukiem. Pamiętam, iż wracałem do domu i cały poniedziałek spałem. Tak to kiedyś wyglądało – wspominał po latach były sekretarz redakcji Wiesław Dobruszek.
To redakcja Tygodnika zainicjowała również coroczny, cieszący się ogromnym zainteresowaniem, plebiscyt na najlepszego zawodnika danego sezonu. Ogłoszenie wyników odbywało się podczas specjalnego balu.
Pomysł na bal był bardzo prosty. Większość redakcji prasowych i stacji telewizyjnych robi różnego rodzaju plebiscyty. Ja przez dwanaście lat pracowałem w RSW Prasa Książka Ruch. Byłem redaktorem naczelnym Panoramy Leszczyńskiej i takie bale połączone z plebiscytem corocznie tam organizowaliśmy. Po zmianie ustroju rozpocząłem pracę w Tygodniku Żużlowym, który zakładałem i pociągnąłem temat plebiscytu. Pamiętam, iż poszło to nad wyraz szybko, ponieważ Tygodnik wyszedł po raz pierwszy w listopadzie, a już w styczniu odbył się pierwszy Plebiscyt. Miał chyba wtedy tylko pięć kategorii. Były takie przypadki, kiedy zawodnicy wychodzili z balu o piątej czy szóstej rano. To była stara gwardia zawodników, która bawiła się do końca: bracia Gollobowie, Wojtek Załuski, Jarek Olszewski, Romek Jankowski czy paru innych. Oni bawili się świetnie. Dziś, niestety, tego już nie ma. Zawodnicy po rozstrzygnięciu Plebiscytu posiedzą godzinę, dwie i opuszczają bal. Przyznam jednak, iż w jednej z poprzednich edycji była długa walka na parkiecie. Działali skutecznie m.in. Przemek Pawlicki, Grzesiu Zengota czy Patryk Dudek. Najczęściej w ostatnich latach zabawa kończy się około godziny trzeciej nad ranem – dopowiadał na naszych łamach Adam Zając.
W Tygodniku Żużlowym do dziś można przeczytać artykuły znanych w środowisku dziennikarzy jak Bartłomieja Czekańskiego, Robert Noga czy Adam Jaźwiecki. Wielu z tych którzy w tej chwili piszą o żużlu właśnie pod skrzydłami Adama Zająca stawiało swoje pierwsze dziennikarskie kroki.
– W dobie braku internetu pamiętam, iż z dyskietką biegło się w niedzielny wieczór na dworzec i „wsadzało” ją do pociągu jadącego do Leszna. Tam na dworcu ktoś ją odbierał. To były zupełnie inne czasy, aniżeli dzisiaj. Sam fakt, iż teksty były publikowane były dużą nobilitacją. Ja od artykułów właśnie w Tygodniku zaczynałem swoje, nazwijmy to, pisanie. Tygodnik wspominam z sentymentem, ponieważ we wtorkowy poranek kupowałem go w kiosku obok siedziby wrocławskiego klubu i często można było spotkać osobiście ówczesne gwiazdy torów – Darka Śledzia i Piotrka Barona. Tygodnik się kupowało i pewnie jak wielu młodych czytelników, czytało w szkole pod ławką podczas lekcji – mówi dziennikarz Łukasz Malaka.
Całej redakcji Tygodnika Żużlowego życzymy wszystkiego najlepszego oraz co najmniej kolejnych 33 lat na wydawniczym rynku, a my na zdjęciach przypomnijmy sobie fragmenty archiwalnych wydań.