Trener Polaków mówi wprost o tym, co stało się w Niemczech. Niewygodna prawda

3 godzin temu
- Zrobimy wszystko, żeby nasze skoki wróciły na szczyt - zapowiada Maciej Maciusiak. W dużej rozmowie ze Sport.pl nowy trener polskich skoczków zdradza, iż mógł nim zostać już trzy lata temu. Opowiada też o sobie i tym, jak tworzy zespół, który jego zdaniem stać na zdobycie medalu przyszłorocznych igrzysk olimpijskich.
Maciej Maciusiak pracuje w polskich skokach w różnych rolach już od blisko 20 lat. Sam był skoczkiem, ale nigdy nie odniósł wielkich sukcesów. Do kadry narodowej najpierw dostał się jako serwismen, wiele lat pracował też jako asystent trenerów kadry młodzieżowej. Głównym trenerem do tej pory był jednak jedynie u juniorów lub na zapleczu polskich skoków.


REKLAMA


Zobacz wideo Polscy skoczkowie zaczynają sezon olimpijski. Nowy trener wyznaczył jasny cel


To szkoleniowiec, który pomagał niemal wszystkim naszym zawodnikom, a wielu zawdzięcza mu powrót do formy. I to mimo iż na najwyższym szczeblu, w kadrze A, dotąd pracował tylko dwa razy - jako współpracownik Michala Doleżala od 2019 do 2022 roku, a w zeszłym sezonie w roli asystenta Thomasa Thurnbichlera. Teraz ma przed sobą największe wyzwanie w trenerskiej karierze. Drogę zakopiańczyka do roli szkoleniowca polskiej kadry w okresie olimpijskim szeroko opisywaliśmy w tym tekście.


W dużej rozmowie tuż przed startem sezonu 43-letni Maciusiak opisuje nam współpracę z zawodnikami, mówi o tym, jak jego zdaniem w pełni mu zaufali. Opowiada o chwilach, gdy w karierze trenera czuł się niedoceniony, ale i sam decydował, iż nie jest gotowy na duże wyzwanie. Nie omija tematu sprzętu po skandalu z mistrzostw świata w Trondheim, wskazuje największe braki w polskich skokach i tłumaczy, czemu jest spokojny o ich przyszłość. Rozmawiamy też o jego rodzinie, umowie, którą musiał zawrzeć z żoną, treningach syna i pasji, dla której kilka lat temu mógł zostawić skoki.
Łukasz Jachimiak, Jakub Balcerski: Dwa lata temu zrezygnował pan z bycia trenerem kadry B i został ekspertem Eurosportu. W trakcie sezonu mówił pan, iż to była świetna decyzja, bo ma pan czas dla rodziny, dla dzieci, a w skokach jako dyrektor cyklu Orlen Cup odpoczywa pan od presji i odpowiedzialności. W takim razie dlaczego tak gwałtownie pan wrócił i teraz, jako główny trener polskiej kadry, ma pan do dźwignięcia więcej niż kiedykolwiek?
Maciej Maciusiak: Tamten reset był mi potrzebny. To było coś innego, dużo frajdy przez ten rok przeżyłem. To była odskocznia od wszystkiego, choć przy skokach byłem, bo działałem przy Orlen Cupach. Ale tamta praca była dla mnie przyjemnością, czymś nowym, to się nie wiązało z obciążeniami. Nie musiałem układać planu treningowego, nie żyłem w hotelach i nie musiałem ciągle podróżować. Oczywiście czasem mi tego brakowało. I czasem robiło mi się przykro, iż mnie tam nie ma, z chłopakami, z którymi przez lata pracowałem. Czułem to zwłaszcza, gdy fajnie skakali. Kontakt z nimi i z większością sztabu miałem cały czas.
Wiedział pan, iż ten reset będzie chwilowy?
- Nie lubię się oszukiwać, wolę być szczery wobec wszystkich i wszystkiego. Gdy odchodziłem, robiłem wszystko świadomie, może choćby troszeczkę specjalnie. Powiem tak: widziałem, co zaczęło się dziać i jak pewne rzeczy się układają, więc powiedziałem: dość. W tamtym momencie wszyscy wiedzieli, iż to moja ostateczna decyzja. Chciałem spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, bo zastanawiałem się, czy może to ja nie mam racji. Jednak w profesjonalnym sporcie pewnych rzeczy nie przeskoczysz i jak ktoś nie ma pełnego zaufania do wszystkich, którzy z nim pracują, to możecie kłamać sobie w oczy i udawać, iż wszystko będzie dobrze, ale w którymś momencie to trzaśnie.


Był pan rozczarowany, gdy po ostatniej olimpijskiej zimie z kadry odchodzili Michal Doleżal i Grzegorz Sobczyk, a pan, który z nimi współpracował i został w polskich skokach, zamiast stać się trenerem głównym, trafił na zaplecze kadry?
- Na pewno nie byłem na to gotowy, więc nie, nie byłem rozczarowany.
Naprawdę?
- W tamtym okresie miałem propozycję i część ludzi wiedziała o mojej decyzji. Jednocześnie część środowiska myślała, iż na siłę chcę być trenerem głównym, a tak absolutnie nie było.
Czyli to prawda, iż dostał pan propozycję od związku, żeby zostać trenerem kadry, zanim trafił tu Thomas Thurnbichler, ale pan odmówił?
- Nie wiem, na ile była to stuprocentowa propozycja, a na ile badanie tematu, ale tak – były rozmowy i była oferta na stole, na którą ja mógłbym się zgodzić i to poszłoby dalej. Wiele bardzo wysoko postawionych osób to słyszało. Byłem na spotkaniu w czasie mistrzostw świata juniorów w Zakopanem. Zostałem poproszony, bo byłem wtedy w domu, żebym przyjechał i przed konkursem rozmawiałem z niektórymi osobami na ten temat. Dostałem propozycję i powiedziałem, iż na tę chwilę nie zgodzę się jej przyjąć.
Dlaczego nie był pan gotowy?
- Czułem, iż to jeszcze nie ten moment.


A docierało wtedy do pana, co mówiło się o panu wokół, jakie były reakcje? Krótko mówiąc, nie każdemu odpowiadało, żeby Maciusiak trenował polskich skoczków. I niektórym pewnie nie odpowiada to do dziś.
- Nie dotarło i staram się takimi rzeczami nie przejmować. Gdybym tak nie robił, pewnie nie byłoby mnie w tym miejscu, w którym jestem. Trzeba się przyzwyczaić do tego, iż czasem jesteśmy oceniani trzy razy jednego dnia. I za każdym razem inaczej.
Czyli wtedy zadecydowało tylko pana wewnętrzne przekonanie, iż jeszcze by tego nie dźwignął? Nie przestraszył się pan, iż nie zostanie zaakceptowany wewnątrz grupy i poza nią w sumie też?
- Tak, decydowało tylko to, co czułem. A swoją drogą i w tamtym sezonie, i teraz, gdy rozmawiamy z Michalem, jak już jest moim asystentem, to on sam przyznaje, iż myślał, iż wtedy ja zostanę głównym trenerem.
Nigdy nie wracał pan do tego, iż mógł już wtedy zostać najważniejszym trenerem w polskich skokach? Oczywiście gdybanie to nasz sport narodowy, ale pewnie trudno nie myśleć, iż gdyby wtedy przyjął pan ofertę, to pewnie wiele rzeczy mogłoby się potoczyć inaczej.
- Nigdy nie żałowałem tego, iż w tamtym momencie tak postąpiłem. W sporcie nie ma gdybania, więc się do niego nie przywiązuję.
Wtedy przyszedł Thomas Thurnbichler i zaskoczyło od razu, był supersezon, dla Dawida Kubackiego najlepszy w karierze. Widać, iż było dużo świeżości, innego podejścia. Przez całą tamtą zimę nie przyszła panu do głowy myśl, iż pan też dałby taki nowy impuls, iż mogłoby być równie dobrze? Może teraz rozmawialibyśmy w czwartym sezonie pana pracy w roli głównego trenera, a nie w pierwszym?
- Nie wiem, nie rozważałem tego w tych kryteriach. Nie jest mi teraz z tym źle, po prostu tak się wszystko ułożyło. Ale nie jest też tak, iż ja wszystkie takie sytuacje dobrze znosiłem. Przykro zrobiło mi się, gdy do Polski przychodził Stefan Horngacher.


To była wiosna 2016 roku. Z kadry B zesłano pana do grupy C, juniorskiej, pomimo naprawdę dobrych wyników. Czuł pan, iż został niesłusznie odstawiony na bok?
- choćby nie o to mi chodziło. Mieliśmy wtedy na zapleczu naprawdę fajny sztab, poukładaną kadrę, dobry system. I świetne wyniki [dziewięć podiów, w tym dwa zwycięstwa, w Pucharze Kontynentalnym i trzech-czterech zawodników odbudowanych po kryzysie w Pucharze Świata - red.]. Szkoda było mi tego, ile włożyliśmy w to pracy. Nie uważam, iż powinienem wtedy zostać głównym trenerem. Ale wykonaliśmy kawał dobrej roboty, a na koniec wszystko oceniono bardzo pobieżnie, mówiąc o kryzysie całych polskich skoków, widząc głównie kryzys kadry A.
- Nikt nie skupił się na nas. Po sezonie do Polski przyszedł Stefan Horngacher, ale wszystko było ukartowane wcześniej. Ja się o tym dowiedziałem po czasie. A Stefan zabrał mi pięciu-sześciu zawodników do kadry, mnie odstawiając do juniorów, gdzie miałem sobie wszystko, łącznie ze sztabem, budować od samego początku.
Ktoś pokazał panu miejsce w szeregu.
- Trochę tak. Nie tylko mi, ale wszystkim ludziom, których ściągnąłem do tej kadry i którzy razem zrobili już kawał dobrej roboty. Zostaliśmy porozpieprzani do różnych grup. Wtedy było mi naprawdę przykro. Żałowałem, iż poszedłem w trenerkę, a nie na strażaka.
Ma pan tak dobrą relację z Adamem Małyszem, iż potrafił mu pan wtedy powiedzieć, iż słabo to wszystko zrobili w związku? Wiemy, iż jesteście przyjaciółmi, a on wtedy wracał do skoków jako dyrektor skoków i kombinacji, i Horngacher to był jego projekt na wejście w nowej roli.
- Co do naszego prezesa, to ja z nim współpracowałem od samego początku swojej pracy, jeszcze jako serwismen, gdy on skakał. Wiadomo, jak nas ludzie czasem kojarzą, widzą, iż jesteśmy przyjaciółmi. Są pewne sprawy, które potrafimy przegadać, jeżeli tylko trzeba, jednak gdy spotykamy się na kawie, to staramy się o sporcie nie rozmawiać, bo czasem mogłoby to nas poróżnić. Tak sobie postanowiliśmy. Jak to funkcjonuje dzisiaj, gdy on jest prezesem, a ja głównym trenerem? Zadzwonię, przekażę mu informacje i on ma wiedzę o tym, co się u nas dzieje. Jest też na wszystkich grupach-komunikatorach, gdzie coś ogłaszamy albo dyskutujemy w gronie trenerów. Na treningach i zgrupowaniach jest zawsze mile widziany. Ale jeżeli przyjedzie i razem we dwóch usiądziemy, to naturalnie wyjdzie tak, iż rozmowa skupi się na czymś innym, spoza bieżących spraw.


Czyli nie było ani tak, iż wygarnął pan Małyszowi, ani choćby nie powiedział pan, iż ma żal?
- Nigdy bym mu nie wygarnął. Zna moje zdanie, chociaż nie przedstawiałem mu tego bezpośrednio, żeby uderzyć w niego jako dyrektora czy kolegę. Tak to nie. Ale jest świadomy, iż jestem szczery. Swoje mu powiem, ale nigdy nie przyjdę z jakimiś pretensjami.
Co do Horngachera, to bezsprzeczne jest, iż poprowadził Polskę do gigantycznych sukcesów. Ale wielu twierdzi też, iż przez zabetonowanie kadry A zatrzymał rozwój wielu zawodników i przez to mocno się przyczynił do późniejszego kryzysu, już po tym, jak odszedł z Polski do Niemiec. Pan też uważa, iż niektóre puzzle się nie poukładały, prawda?
- To jak Stefan zarządzał, miało pewien wpływ, ale ja Stefana szanuję i do dzisiaj nie jest tak, iż ze sobą nie rozmawiamy. Jak się widzimy w hotelu, to pójdziemy na piwo, na zawodach na wieży trenerskiej rozmawiamy. Nie mamy ze sobą problemu.
Chyba wszyscy szanujemy Horngachera, ale nikt nie powinien też mieć problemu z tym, żeby zauważyć, iż pewne rzeczy ograniczał, a pod pierzyną bardzo dobrych wyników w Pucharze Świata były duże problemy całego systemu.
- Patrzmy w przyszłość, mamy sezon olimpijski. Panowie, ja już tak dobrze nie pamiętam tego, co było dziesięć lat temu, ha, ha.
No dobrze, skoro ustaliliśmy chociaż tyle, iż z Horngacherem problemu pan nie ma, to ustalmy, w jakich relacjach jest pan z innymi. Między panem a Łukaszem Kruczkiem było sporo niedomówień, z Doleżalem pewnie też, choćby te z ostatniej olimpijskiej zimy. Czy to jest wyczyszczone? Przegadaliście trudne tematy przed rozpoczęciem współpracy, w której pan prowadzi kadrę A, a Doleżal i Kruczek prowadzą Kamila Stocha?
- Zadaliście takie pytanie, iż aż myślę, czy ja miałem kosę ze wszystkimi trenerami, ha, ha! Nie widziałem tego w taki sposób, ale myślę, iż tak jak jesteśmy teraz z Michalem, to ta kooperacja między nami i Kamilem i cała ta otoczka nie mogłaby wyglądać lepiej. Nie myślę też nad tym, czy z kimś innym mogłaby być lepsza. Relacje na pewno są wyczyszczone.


A Ty i Łukasz rozmawiacie, czy raczej nie wchodzicie sobie w drogę? To są relacje typowo pracownicze, gdzie prywatę się chowa i zachowujecie profesjonalizm, czy pogadaliście i jest inaczej niż bywało w przeszłości?
- Myślę, iż jest normalnie. Dzisiaj rozmawiamy, Łukasz nam pomaga. Też mamy ustalone jasne zasady między nami, teamem Kamila i związkiem. Łukasz jest też w komisji sprzętowej FIS, więc omawiamy różne sprawy.
Jak wyglądają pana relacje z zawodnikami? Czasami porównuje się pana do Horngachera. Potrafi pan być jak on stanowczy wobec zawodników?
- Pewnie oni opisaliby to najlepiej. Ale to prawda, iż trzymam dyscyplinę i to jest powiedziane zawodnikom. Jest nas dużo i żeby to ogarnąć, musi być porządek. Muszą mieć w głowie, obojętnie czy to jakiś junior, czy Kamil Stoch, iż pewne rzeczy ich obowiązują. Podam głupi przykład, ale Kamil któregoś dnia na jednym ze zgrupowań przyszedł i powiedział, iż mu się skończyła pasta do zębów i zapytał, czy może podjechać do sklepu. A to było zgrupowanie w Zakopanem, czyli w zasadzie obok jego domu, w miejscu, które świetnie zna. Mamy wszystko uporządkowane i myślę, iż też samym zawodnikom podoba się, jak to teraz funkcjonuje.
I co z tym Stochem i pastą? Mógł pojechać do sklepu czy do dzisiaj nie myje zębów?
- Ha, ha. Pewnie, iż mógł. Na obozach mamy pracę nad sprzętem, zawodnik jest do nas wzywany bardzo często. Musi być czujny. Dlatego dobrze, iż zawodnicy pytają choćby o takie rzeczy.
Mocno komentowane było to, co Aleksander Zniszczoł i Dawid Kubacki zrobili Thomasowi Thurnbichlerowi na koniec ubiegłego sezonu, gdy w Planicy nieelegancko wypowiadali się o Austriaku. Rozmawiał pan z nimi o tym, czy uznał pan, iż to ich sprawa i nie ma co tego roztrząsać?
- Nie, nie, to był istotny temat. Dla nas jest już zamknięty, ale to dlatego, iż wiemy, iż i Olek, i Dawid mają świadomość, iż to było wszystko niepotrzebne. Obaj zdają sobie sprawę z tego, jak się wtedy zachowali. Teraz tematu już nie drążymy, ani w środku, ani w mediach, ale trzeba było go przegadać. choćby na zewnątrz było widać, iż nie ma dobrej drogi wyjścia z tego, bo mleko się rozlało i tyle.


W Kanale Sportowym Dawid powiedział podobnie - iż nie ma wehikułu czasu, więc tego nie cofnie.
- Tak i to było od razu powiedziane na szczeblu naszego zespołu, a potem zarządu związku, iż staramy się już do tego nie wracać. Bo co byś teraz nie zrobił w tej sytuacji, mogłoby zostać źle odebrane. choćby zwykłe przeprosiny. Trzeba to zostawić. Pozostając w nomenklaturze rozlanego mleka, powiem, iż posprzątaliśmy ten bałagan, a plam po nim już nie widać.
Dobrze słyszeć, iż sprzątaliście, iż nie udawaliście, iż nic się nie stało.
- Usiedliśmy do tego od razu po Planicy. Przypominam sobie tę sytuację: staliśmy w studiu w Eurosporcie z prezesem Adamem Małyszem i nam to puścili, ale my ani nie znaliśmy w pełni kontekstu, ani nie widzieliśmy całości. Tylko te urywki, część wypowiedzi Dawida. W pełni zrozumiałem, co się stało, gdy wróciliśmy do domu. W kolejnym tygodniu to wyjaśniliśmy. Na forum, przy całej grupie.
Trudno się panu patrzyło z perspektywy asystenta trenera na to, co się działo w zeszłym sezonie w tej kadrze? Widział pan przecież, jak to się rozpada, był pan w środku i musiał mieć tego świadomość. Może korciło pana, żeby przekonać Thurnbichlera, który nie potrafił trzymać tego wszystkiego twardą ręką, do ostrzejszych reakcji?
- Nie wiem, jak to powiedzieć. Może zacznijmy od tego, iż byłem tam w środku i ja też byłem odpowiedzialny za to, co się działo. Myślę, iż same trening i logistyka nie były złem. No, męczyło mnie czasem to, iż my się staramy i między nami z Thomasem kooperacja była dobra, a nie dawało to efektów. Na analizie zawsze mówiłem to, co myślałem, przekazywałem swoje zdanie Thomasowi. Zgadzaliśmy się w tym, co widzieliśmy. I czasem było mi smutno, jak widziałem, iż choćby przy analizie z niektórymi zawodnikami, Thomas przekazywał im uwagi, miał rację, ale wiedziałem, iż ich nie przekona. I to pomimo iż miał sto procent racji.
Czyli np. z Thurnbichlerem byliście zgodni, iż Kubacki źle dojeżdża do progu, pokazywaliście to skoczkowi, a on się nie zgadzał?
- Bez wchodzenia w takie szczegóły: najważniejszy był brak jedności w grupie. Sztab i zawodnicy muszą być przekonani, iż podążają wspólną, adekwatną drogą. Jestem przekonany, iż teraz tak właśnie jest. Latem, po fatalnych kwalifikacjach w Courchevel, usłyszałem parę takich sygnałów, iż niektórzy w nas zwątpili. Wyniki faktycznie były bardzo słabe, ale najważniejsze jest to, jak się z tego wygrzebiesz. Gdyby nie było zaufania i wiary w to, iż wiemy, co robić, to kompletnie od razu by nam się wszystko rozjechało. A wspólnymi siłami byliśmy w stanie się poprawić. Później to buduje całą grupę. Pokazuje, iż choćby jak coś nie idzie, to umiemy to poskładać.


Ktoś powie, iż atmosfera nie skacze, ale bez wzajemnego zaufania i dobrych relacji wewnątrz grupy trudno przekonać choćby do najlepszych szkoleniowych metod.
- Otóż to. Atmosfera w grupie jest do zbudowania podstaw. Tak, żeby była zgoda, jasność wokół tego, co chcemy zrobić. i odpowiednia organizacja. To tworzy warunki do późniejszej ciężkiej pracy. Ale każdy ma świadomość, iż atmosferę buduje się głównie dobrymi wynikami. Jestem przekonany, iż u nas właśnie tak będzie. Choć oczywiście mam też świadomość, iż w trakcie sezonu różnie może się dziać. Szczególnie ciężki będzie prawdopodobnie początek zimy. Będzie startowało tylko pięciu-sześciu zawodników. Nie sztuką jest tylko wytłumaczyć temu, co nie jedzie swoją decyzję. Trzeba zostawić go w takim nastawieniu, żeby nie zabrakło mu motywacji i żeby nam ufał. Sam musi wierzyć, iż dostanie szansę.
Niech nam pan powie, jaki to będzie sezon. Będziemy mogli pisać o sukcesach, czy trzecią zimę z rzędu trudno będzie być optymistą?
- Robimy wszystko, żeby dla niektórych był to może choćby sezon życia. Mamy świadomość, iż to sezon olimpijski, wiemy, jaki mamy potencjał w grupie, i chcemy to wykorzystać. Działamy tak, żeby to był bardzo dobry sezon dla polskich skoków, bo myślę, iż na to zasługują. I nie stać nas na kolejną złą zimę tych zawodników.
Trochę zaciska pan zęby, składając takie deklaracje?
- Chyba nie. Lato pokazało nam, iż mamy wszystko dobrze poukładane. Jesteśmy całością: kadra A, B i juniorska. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Sporo pokazują też wyniki. Tomek Pilch, choć to może nie do końca jego miejsce, był liderem w FIS Cupie. Kacper Tomasiak wygrał Letni Puchar Kontynentalny i naprawdę dobrze zadebiutował w Letnim Grand Prix. Tam wygrywali Maciej Kot, Dawid Kubacki, na podium stawał też Kamil Stoch, a w Predazzo podczas próby przedolimpijskiej Dawid i Kamil dołożyli wygraną w duetach w naprawdę silnej obsadzie. To pokazuje, iż potrafimy rywalizować na najwyższym poziomie i mamy spore możliwości.
Czyli mówi pan, iż mamy potencjał na medal, a może choćby medale na igrzyskach olimpijskich?
- Od samego początku zakładałem, iż tak jest. I zdania nie zmieniam. Chcemy przywieźć z tych igrzysk przynajmniej jeden medal.


To wysoki próg dla trenera debiutującego w roli głównego szkoleniowca kadry, prawda? Nie ma czasu w rozpęd, trzeba myśleć o olimpijskich medalach.
- Wiedziałem jak będzie. Łatwiej mi to dźwignąć, bo nie jestem w tym wszystkim sam. Po pierwsze jest potencjał w zawodnikach, a do tego dookoła jest dużo ludzi, których nie widać, a robią znakomitą robotę. To nie są przypadkowe osoby. Jestem szefem tego zamieszania, ale dużo optymizmu daje mi, iż mam koło siebie wsparcie, bo w dzisiejszym sporcie, na tak wysokim szczeblu, nie da się niczego zrobić w pojedynkę. Zdaję sobie sprawę z tego, iż są oczekiwania i ze związku, i kibiców, i ministerstwa, no wszystkich. Bo powiedzmy sobie szczerze: jak nie teraz, to kiedy?
Kibice chyba choćby nie tyle mają oczekiwania, ile bardziej - tak nam się wydaje - przestają wierzyć. Jak nie wyjdzie w tym sezonie, to chyba się ostatecznie odwrócą. Wygląda na to, iż macie sezon ostatniej szansy. Pan też tak to widzi?
- Może ci zagorzali kibice zawsze będą śledzić. Kto zna się na skokach, ten wie, iż w każdej chwili może się to wszystko poprzewracać. Ale rzeczywiście, o ile popatrzymy jeszcze trzy-cztery lata do tyłu, nie mówiąc o wcześniejszych sezonach, to oczywiście ten boom na skoki był znacznie większy. Tak jak mówię: zrobimy wszystko, żeby tę kartę odwrócić. Tak, żeby nasze skoki wróciły na szczyt.
Mówi pan, iż jest szefem, ale w swoim zespole ma wielu ludzi. Jednak w Austrii, czy Niemczech, sztaby są dwa razy większe, a pan pewnie nie ma zupełnie wszystkich i wszystkiego, co potrzebne. Mimo iż z Małyszem kumplujecie się od lat, nie jest tak, iż pstryknie pan palcami, a prezes od razu to załatwi?
- To nie nasze realia. Nie damy rady ot tak zmienić całego systemu. To, co chcemy i czego potrzebujemy na już, mamy zagwarantowane. Ale nie do końca o to chodzi. Do wykonania jest praca systemowa, nie na rok, a co najmniej na dwa-trzy lata. Trzeba zaangażowania ministerstwa, współpracy np. z uczelniami naukowymi. Bo nam brakuje takiego zaplecza stricte naukowego, technologicznego. Czasem chcielibyśmy mieć coś wytestowane, realizować jakieś pomysły. Na razie jest tak, iż musimy testować sami, często w ciemno. To jednak coś, co moglibyśmy sobie zbudować tym olimpijskim sezonem. Mamy dużo dobrych pomysłów, część na podstawie grantów i częściowo sprawdzonych elementów.
Dużo daje Michał Wilk, który zajmuje się przede wszystkim przygotowaniem motorycznym, treningiem siłowym, ale można powiedzieć, iż siedzi we wszystkim. Gdy byłem głównym trenerem, zawsze z Michałem współpracowałem, czy bezpośrednio, czy gdy występował w roli konsultanta. Zawsze dobrze to wspominam, bo on wie, co robi, ma pojęcie i dużo pomaga. Doszkala się, ciągle pracuje na uczelniach, i to nie tylko w Katowicach, bo współpracował też z tymi w Łodzi i Pradze. Stąd zdobył też sporo kontaktów pod względem rozwoju technologii. Pracuje wszechstronnie, także w roli naukowca i ze studentami.


Ale osłów - jak Harald Pernitsch, były specjalista od przygotowania fizycznego Polaków - nie hoduje?
- Osłów nie ma, ale już wdrażamy pewne interesujące rzeczy, które nam opracował. Tam nie ma przypadku. Brakuje nam jednak nowszych metod gromadzenia danych. Tu, w kwestii technologii i rozwoju naukowego, jesteśmy trochę z tyłu.
A co wy "hodujecie" w kontekście sprzętu? Ostatni sezon olimpijski to była walka o użycie specjalnych butów Nagaby, których ostatecznie wam zakazano. Pewnie jeżeli coś macie i tym razem, to i tak tego pan nie ujawni, ale może zdradzi nam pan chociaż kierunek, w którym podążacie? Testowaliście jakieś rozwiązania, myśleliście o nich, czy może macie w tej chwili - po skandalu z mistrzostw świata z Trondheim - zbyt ograniczone możliwości?
- Różne warianty się oczywiście testuje. Zawodnicy muszą jednak dobrze skakać, żeby testy wychodziły pomyślnie, dlatego tak ważne są te z ostatniego etapu przygotowań. I to trzeba też w miarę małymi kroczkami wdrażać. W tym momencie manewry w kwestii sprzętu są już tak ograniczone, iż musimy sięgać po malutkie detale i czasem szukać po milimetrze. I taki milimetr do milimetra czasem da centymetr. Ja nie mówię tu choćby o kombinezonach, ale o innych sprawach. Mogę obiecać, iż będziemy fair. To też pokazaliśmy już w lecie: iż sprzęt mamy bardzo zgodny z przepisami. Nie chcemy ich naciągać.
Trudno jednak wymyślić coś tak rewolucyjnego jak buty, które wyjęliśmy już blisko cztery lata temu w Willingen [na ostatnich zawodach przed igrzyskami - red.]. Jest określone, iż wszystko musi wcześniej trafić przed komisję FIS, zostać zgłoszone i włączone do sprzętowego katalogu. Ale wiadomo, iż w przypadku butów i tak mamy tę przewagę, iż mamy swojego producenta. Dlatego małe zmiany czy szczegóły w konkretnych modelach i parach butów możemy poprawiać częściej i dokładniej, niż gdybyśmy je sprowadzali. choćby takie małe zmiany wprowadzamy jednak bardzo powoli i mamy świadomość, iż choćby jak u jednego zawodnika coś działa, to u drugiego niekoniecznie musi być tak samo. Czasem już myślimy: "Super, mamy to", a spróbuje drugi zawodnik i okazuje się, iż wtedy już tak dobrze nie jest. To bardzo zindywidualizowana kwestia i tak musimy do niej podchodzić.
Nie będę zdradzać, co mamy i nad czym dokładnie pracujemy, to jasne. Powiem tylko, iż z takimi kwestiami czeka się długo, do samej najważniejszej imprezy. Dziś mamy świadomość, iż wspomniane buty Nagaby, ten nasz model Ferrari, przed ostatnimi igrzyskami pokazaliśmy za wcześnie. I kto wie, co działoby się, gdybyśmy to zrobili troszeczkę później.


To, co wydarzyło się w marcu w Trondheim, gdy ujawniono sprzętowe oszustwa Norwegów, wiele osób odebrało jako ostateczny dowód, iż skoki narciarskie zepsuto. Pan chyba też nie rozmawia o całym tym sprzętowym zamieszaniu chętnie? Mamy nowe zasady, lepiej przeprowadzane kontrole, ale skandal z mistrzostw świata przypomina, iż trzeba być stanowczym i reagować na różne zagrywki rywali. Pan jest gotowy na ewentualne wojny? Ma pan aż tak silny charakter, żeby walczyć z innymi jak na przykład Stefan Horngacher, który nam oprotestował wspomniane buty?
- Mam. Ale też mamy od tego człowieka. Wojtek Jurowicz, kierownik naszej kadry, przepisy ma w małym palcu. A jego znają wszyscy FIS-owcy. Z wieloma z nich współpracował i na pewno nie będzie tak, iż będziemy milczeć, gdybyśmy tylko coś widzieli. Bardzo otwarty jest także nowy kontroler sprzętu, a nasz były członek sztabu, czyli Mathias Hafele. To fajne zapowiedzi i latem wyglądało to dobrze, ale później sezon przynosi jakieś niespodzianki. Będziemy wszystko obserwować i na pewno, jak nam się nie będzie coś podobać, będzie coś szczególnie naginane, to będziemy to zgłaszać.
Jak pan patrzy na Norwegów? Wciąż tak krytycznie jak zdobywca Kryształowej Kuli Daniel Tschofenig, który przez cały czas nie ma o nich dobrego zdania, czy myśli pan sobie, iż przecież wszyscy, łącznie z tym Tschofenigiem, robicie mniej więcej to samo?
- Dostawałem pytania od norweskich dziennikarzy, którzy ciągnęli ten temat. Powiedziałem im tylko, iż Norwegowie pracują teraz, żeby odbudować zaufanie u innych kadr i tylko od nich zależy, czy ono wróci. To będzie wynikało z ich zachowań, z tego, jaki będą mieli sprzęt. Lato pokazało, iż nie jest źle i iż może być okej. Zarówno w kwestii Norwegów, jak i lepszej, bardziej restrykcyjnej kontroli sprzętu.
Jest pan w środku i wie pewnie o wiele więcej od nas, dlatego pytamy wprost - nie brzydną panu skoki coraz bardziej przez takie afery? Mówimy o tym, co zrobili Norwegowie, ale i o tym, iż obok nich skakał Karl Geiger w zdecydowanie za dużym kombinezonie, a on kary nie dostał. Nam czasem trudno się pasjonować sportem, który kochamy w takim wydaniu. A panu nie?
- Jest mi czasem przykro. Szkoda tej pracy wszystkich dookoła: i zawodników, i sztabu, i tych pieniędzy wydanych na testy, trening, i tego czasu. Widzisz, iż robi się wszystko, żeby być konkurencyjnym, a tu goście odskakują po 10 metrów. Wszyscy widzą dookoła, czemu tak jest, a ty wewnątrz w tym jesteś po prostu taki bezradny. To się robi smutne. A z perspektywy zwykłego kibica trudne musi być oglądanie skoków z przelicznikami, o ile jeszcze ten kibic wie, iż do tego dochodzi cały czas dyskusja o sprzęcie. "Zagorzałek", świadomy kibic, może przetrwa. Ale myślę sobie, iż może lepiej ma ten, który ogląda skoki do kotleta, siedząc w swoim fotelu i będąc nieświadomym kulis. On nie wie, co się w środku dzieje, a gdyby wiedział wszystko, to przestałby na pilocie wciskać guzik włączający transmisję ze skoków.
Na wasze pytanie o to, jak do tej pory kontrolowano niektórych zawodników, nie umiem odpowiedzieć. Tak, też widziałem, jakie niektórzy mieli kombinezony. Nie byłem jednak w środku kabiny kontrolera i nie widziałem, jak byli sprawdzani. Też wydaje mi się niemożliwe, żeby niektórzy przechodzili kontrole bez zastrzeżeń. A jednak.


Jeszcze w marcu, gdy Geiger siadał na belce robił mu się słynny "dzióbek" z materiału, wielu wręcz obrzydzało to, jak duży był kombinezon, w którym skakał, a teraz już na pierwszy rzut oka widać, iż jego strój ma dużo mniejszą objętość. Podobno nie jeden trener wymownie uśmiechał się, widząc jak Niemcy musieli się dostosować do obecnej kontroli sprzętu. A pan widział tak "chudego" Geigera jak tego lata?
- Nie ważyłem go wcześniej i nie wiem, ile teraz waży. Przy tym pozostańmy.
Wróćmy na nasze podwórko: pamiętamy, iż na ostatniej konferencji z Thomasem Thurnbichlerem w roli trenera głównego prezes Małysz powiedział, iż sto procent zawodników było za tym, żeby to pan poprowadził tę kadrę. Wiele pan z nimi przeszedł, wyciągał ich pan z dołków i osiągał sukcesy, ale i kłócił się lub miał problemy. To, iż w tamtym momencie wszyscy zgodnie stanęli za panem, dla nas było trochę zaskakujące. Dla pana też?
- Każdy inaczej patrzy na pewne sytuacje. Mnie to pokazuje przede wszystkim profesjonalizm tych zawodników. Miło pracować z osobami, którym zależy i są świadome tego, jak mają pracować, żeby dążyć do swojego celu. Miałem w swojej karierze zawodników, których byłem zmuszony wyrzucać ze zgrupowania, bo źle się prowadzili, nie wypełniali naszych wspólnych ustaleń. Tutaj nie ma takiego tematu. Miło widzieć, jak zależy im choćby na głupiej siatkówce w ramach rozgrzewki.
Ja się nigdzie nie zgłaszałem, to do mnie trafiła propozycja poprowadzenia kadry. Na pewno było rozpoznanie i skoczkowie byli pytani o zdanie. Ale nie ma w tym choćby odrobiny przywiązania do nazwisk czy kolesiostwa. Nie zostałem trenerem, bo jestem ich kolegą. Może było mi po prostu trochę łatwiej, bo nie byłem dla nich obcy i nie przychodziłem z zewnątrz, ani oni nie byli dla mnie obcy. Na samym początku nikt nie mógł nikogo czymś wyjątkowym zaskoczyć. Na pierwsze spotkanie z nimi przygotowałem sobie to, co chcemy zrobić, jak będziemy pracować. Przedstawiłem jasną wizję tego, co chcemy osiągnąć. I to kontynuujemy. Tamtego spotkania, może nie, iż nie zapomnę, ale do teraz widzę, szczególnie u tych starszych zawodników, iż pojawiło się pełne zaufanie. To widać, czy na skoczni, czy jak się przekazuje uwagi. Gdyby ktoś skakał po swojemu, od razu bym to zauważył.
I pan potrafi zwrócić im uwagę w taki sposób, żeby to, co się panu nie podoba, zniknęło?
- Potrafię na zebraniu powiedzieć, żeby nie zachowywali się jak małe dzieci. Żeby nie było takich sytuacji jak w Predazzo, iż ktoś przychodzi z kombinezonem, który ma założyć na zawody, zakłada go dopiero po rozgrzewce i nagle zauważa, iż jest tam mała dziurka, a potem leci do trenerów, żeby to zszyć. Mówię wprost, iż tego trzeba przypilnować i zgłaszać wcześniej. Musimy mieć płynną wymianę informacji. Ja przekazuję, co tylko ma dotrzeć do nich ze sztabu, oni mówią, jeżeli widzą, iż coś się dzieje na dole. Nikt się na nikogo nie obraża, to musi odpowiednio funkcjonować.


Czyli - posługując się klasycznym już przykładem - jak Piotr Żyła zacznie sobie znowu wymyślać własną pozycję dojazdową, bo taka mu pasuje, to…?
- Jak będzie chciał skakać po swojemu, uzna, iż nie potrzebuje żadnej pomocy, to po co mu trener? Jesteśmy po to, żeby im pomagać, a jak ktoś nie chciałby słuchać naszych uwag i zawsze wiedziałby lepiej, to po co sobie nawzajem zawracać gitarę? Na szczęście z obu stron wygląda to dobrze.
Na potrzeby tej rozmowy przygotowaliśmy serię pytań zaczynających się od "czy wyobraża pan sobie, że…", przywołując prawdziwe sytuacje z kadry z poprzednich sezonów. Pierwsze: czy wyobraża pan sobie, iż pana zawodnik staje na podium, a pozostali nie zostają na dekorację?
- Absolutnie nie. I takiego przypadku na pewno nie będzie. Pokazywaliśmy to choćby podczas próby przedolimpijskiej w Predazzo. Kamil i Dawid wygrali zawody duetów, a reszta, choć nie startowała, to w komplecie była na zawodach i przy dekoracji. Miałem takie przypadki wcześniej, np. w Pucharze Kontynentalnym. Gdy kogoś brakowało, dostawał reprymendę, nieważne, czy nie zszedł, czy nie załapał się do drugiej serii zawodów. Było tak w Brotterode, Iron Mountain, później stało się tak i przy Pucharze Świata w Lahti, gdy na podium stawał Olek Zniszczoł. Takie sytuacje nie pomagają. Oczywiście, frustracja też może się pojawić i zdaję sobie sprawę, iż jej nie unikniemy. Choćby przy nominacjach, gdzie jakich przepisów i kryteriów by nie było, zawsze będzie niesprawiedliwie. A nas czekają bardzo trudne decyzje.
A czy wyobraża pan sobie, iż zawodnicy idą w miasto na zawodach Pucharu Świata, a pan dzwoni do dziennikarzy, próbując potwierdzić, czy tak rzeczywiście było i co wyprawiali?
- Wyobrażam sobie. Po dekoracji konkursu duetów na igrzyskach olimpijskich. Ale na to będą mieli przyzwolenie. I nie musiałbym nigdzie dzwonić.
Podoba nam się ta odpowiedź! To jeszcze jedno z tych pytań: czy wyobraża pan sobie, iż nie wpuszcza trenerów na zajęcia swojej kadry, iż zamyka skocznię, szuka wokół niej szpiegów i zabrania choćby patrzeć na to, co robicie, a co dopiero w tym uczestniczyć?
- Nie i na pewno nie będziemy budować żadnych murów lub tworzyć oblężonej twierdzy, gdy jej nie ma. Szczególnie iż czasem potrzeba nam pomocy i gdy mamy na przykład świeżo położone tory lodowe, to działamy wręcz w drugą stronę i zapraszamy wszystkich. Po to są też na miejscu te grupy bazowe, które prowadzą Krzysiek Biegun lub Zbyszek Klimowski, a choćby trenerzy szkolni. Można zamknąć skocznię na dwa treningi, gdy potrzebujemy coś sprawdzić albo chcemy spokoju, ale to raczej w okresie letnim, gdzie po prostu się da skakać. Na torach lodowych tych zawodników musi być więcej, żeby trening miał sens.


Czasem dostaję telefony od trenerów, którzy nie mieli w planach treningu, ale sami składają propozycję, iż jednak będą, bo akurat coś nas tak mało. I jeżeli popatrzycie na ich poziom, to wygląda już całkiem inaczej i choć nie wszystko w naszym systemie działa idealnie, to na niektórych młodszych zawodników miło popatrzeć. Wreszcie możemy nacieszyć oczy skokami tych, którzy dopiero przebijają się do światowych skoków.
Po pana zatrudnieniu pojawiły się głosy, iż wykonujemy ruch w stronę doświadczonych zawodników, a zaniedbujemy resztę, zwłaszcza kwestię młodzieży. Każdy wie, iż mamy wiekową kadrę i jest potrzeba odpowiedź na pytanie, co będzie dalej. Jako trener chce pan na pewno jak najlepiej dla wszystkich zawodników, ale z perspektywy interesu polskich skoków i ich przyszłości, to wyskok młodego chłopaka do czołówki byłby cenniejszy niż kolejne zwycięstwa Dawida, Kamila czy Piotrka, zgodzi się pan?
- Dopóki ci starsi są na takim poziomie, iż nie zabierają miejsca tym młodszym, to dlaczego oni mają nie skakać i nie odnosić sukcesów? Ale zgadzam się, iż dla mnie jako trenera głównego byłoby idealnie, żebym wziął dwóch juniorów, którzy będą w czołówce Pucharu Świata. To byłaby bajka, ale wiemy, iż tak to do końca nie działa. Mamy Kacpra Tomasiaka, nasz wielki talent, i wielkie gratulacje dla niego, ale też dla sztabu trenerskiego wokół Kacpra.
Cały czas mówimy, iż w Polsce nie ma potencjału u młodych, ale o ile popatrzymy na świat, to wyraźnie przeskakują nas tylko Austriacy. Inne nacje już na pewno nie i to pokazujemy w zawodach. W FIS Cupach pojawia się coraz więcej naszych, i to na wyższym poziomie. Zrobili wszyscy kroczek do przodu, ale tak, ciężko jest. Tu cierpliwość jest chyba wyznacznikiem dla tych młodszych, bo czasem robią wszyscy to samo: trenują, jeden wyskoczy, ale po chwili go nie ma i w grupie mamy przestój.
Jednak jak patrzy się na ich skoki, to oko się cieszy, iż będzie w przyszłości z kogo wybierać. Że na pewno skoki w Polsce się nie skończą, bo tych młodych jest coraz więcej. A ludzie też znają już takie nazwiska jak Tomasiak, Sarniak, Mysza, Malarz i Byrski. Oczywiście nie każdego sytuacja jest idealna, bo podrosły nam chłopaki. W pewnym momencie coś może się załamać i znowu trzeba coś odbudowywać. Ogółem: mamy sporo kandydatów na liczących się zawodników. Ale jeszcze nie wiadomo czy osiągną poziom Pucharu Świata i będą tam rywalizować z najlepszymi.


No właśnie ta niewiadoma martwi. Często brakuje w naszych skokach takiego dowodu, potwierdzenia tego, iż te talenty potrafią zrobić kolejny krok. Stąd bierze się taki "januszowy" punkt widzenia, iż "w Kontynentalach to sobie mogą wygrywać, a w poważnym skakaniu nie zaistnieją". Teraz macie sporą szansę to zmienić dzięki Tomasiakowi. Wierzy pan, iż tak właśnie się stanie?
- Mam choćby nadzieję, iż to się wydarzy zaraz na samym początku tego sezonu. Że debiut Kacpra Tomasiaka w Lillehammer będzie początkiem odkręcania tej tendencji. Dla niego zrobi się poważnie, już w tabelach się pojawi. Ale dlaczego miałbym go wstrzymywać? Chcieliśmy, żeby dokończył Letni Puchar Kontynentalny, ale z kolejnymi startami już o poziom wyżej nie mamy problemu. Wiadomo, iż każdy cisnął, żeby się pojawił jak najszybciej, a my nie protestowaliśmy, ale chcieliśmy go przez to przeprowadzić z głową.
Po jego zwycięstwie w Hinterzarten następnego dnia widziałem się z nim w Szczyrku i od razu wziąłem go na rozmowę. Chciałem wiedzieć, jak on to widzi i ucieszyłem się, iż choćby on, młody zawodnik, jest świadomy i sam powiedział mi, iż chce doskakać "Kontynental". Dla niego wygrana w LPK to też sukces i szkoda byłoby przerywać mu jednym startem to, co było dobrze zaplanowane od początku. Do tego zaprocentowało to dla całej kadry, bo powiększył kwotę startową. W Pucharze Świata też będzie tak, iż będziemy chcieli go prowadzić bez szarży, ale niezupełnie zachowawczo.
Tomasiak to chyba chłopak, który jest przebojowy i nie peszy się przy Stochu, Kubackim czy Żyle? Potrafi z nimi pogadać?
- Sami widzieliście, iż tak właśnie jest. Przez większość przygotowań mamy zgrupowania w kraju, bardzo ograniczyliśmy wyjazdy, przez co zawodnicy się do siebie przyzwyczajają i coraz lepiej poznają, gdy skaczemy praktycznie tylko w Szczyrku, Wiśle i Zakopanem. Wcześniej było inaczej i oni skakali więcej w swoich grupach, a teraz trenują z Piotrkiem Żyłą, Olkiem Zniszczołem lub z Kubą Wolnym w Beskidach. Po to też jest Michal, z którym koordynujemy kontynuację tych treningów. Kończymy zgrupowanie w piątek, ale w poniedziałek obaj jesteśmy w bazach i jedziemy dalej.


Wygląda na to, iż praktycznie każdemu skoczkowi próbowaliście jak najbardziej dogodzić, także pod względem ludzi, z którymi współpracują. Nie ma tak, iż pracują z kimś, choć woleliby z kimś innym.
- Dokładnie, to była też praca pozasportowa. Przed sezonem musieliśmy dopiąć organizację tak, żeby potem móc iść na całość. jeżeli zawodnik ma tak pracować, to musi czuć się bezpiecznie, mieć trochę wsparcia mentalnego i poczucia, iż jest wśród ludzi, którym potrafi zaufać. Przykładowo Roberta Mateję, mimo iż jest moim najbliższym sąsiadem, musiałem namówić, żeby podróżował co tydzień i znalazł się w sztabie kadry B. Zna bardzo dobrze Kacpra Tomasiaka i to między innymi z tego powodu, chciałem, żeby z nimi współpracował.


A czy Paweł Wąsek ma takiego człowieka? On jako jedyny w pełni ufał Thurnbichlerowi, więc czy nie jest tak, iż bez niego ma podcięte skrzydła?
- Myślę, iż nie. Oczywiście trzeba Pawła zapytać wprost, ale ja tak czuję. Ja też współpracowałem z Pawłem, znamy się już z kadry juniorów. To jest chyba plus. Okej, teraz ta poprzeczka jest wyżej, bo każdy będzie patrzył na Pawła przez pryzmat naszego najlepszego zawodnika, jakim był w poprzednim sezonie, ale to też nie do końca dobre podejście. Jak popatrzymy na poprzednie sezony, to co można powiedzieć na przykład o Dawidzie, który też wygrywał konkurs za konkursem, a następny sezon miał kiepski i nie mógł się do końca podnieść? Tu też nikt nie zagwarantuje, iż w tym sezonie Paweł będzie najlepszy. Ale zdaję sobie sprawę, iż ja będę oceniany przez pryzmat jego zeszłej zimy. Niektórzy powiedzą: "O, przyszedł Maciusiak i Wąsek poszedł na dół!". Ale to nie do końca takie proste do wytłumaczenia.
A czy jest pan na tyle otwarty, iż gdyby Paweł powiedział, iż bardzo mu pasowało to, jak współpracował z Thomasem i chciałby coś z nim skonsultować, poradzić się go, to pan by się zgodził?
- Oczywiście, iż bym się zgodził. Mojemu zawodnikowi, jeżeli tylko by chciał, to i prezydent mógłby coś podpowiedzieć. Ja zawsze mówię: "dobra rada choćby od dziada". Nie zamykamy się, bo czasem choćby niuans coś da. Bywa, iż choćby ci trenerzy obok, klubowi, którzy też codziennie są na skoczni, dadzą radę cenniejszą od głównego trenera. Bo na przykład taki trener długo nie widział zawodnika i zauważy coś na świeżo. Tak samo jest z Michalem Doleżalem i każdym, kto mógłby pomóc. Musimy pozostawać na wszystko otwarci.
Czasami wiemy, jaki jest błąd zawodnika, bo to każdy widzi. Załóżmy, iż ma problem z timingiem na progu. Sztuką nie jest to zauważyć i odnotować, tylko dotrzeć do tego skoczka i odpowiednio mu to przekazać. Najprościej byłoby powiedzieć, iż trzeba coś tak pozmieniać w pozycji dojazdowej, żeby odbić się wcześniej. Ale to tak nie działa. Błąd wszyscy widzą, ale to skądś się bierze. Zauważyć przyczynę i pomóc ją wyeliminować - na tym by nam najbardziej zależało.
Na ile podpisał pan umowę z Polskim Związkiem Narciarskim?
- Ja? Nic nie podpisywałem, nigdy. Ja pracuję charytatywnie, ha, ha.


Czyli na czas nieokreślony?
- Śmieję się tylko, tak.
A jak wygląda pana umowa z żoną i dziećmi? Teraz na pewno dla rodziny ma pan jeszcze mniej czasu niż wcześniej.
- Półtora roku temu żona, słysząc moje rozmowy przez telefon i negocjacje, powiedziała mi, iż jeżeli chcę wrócić do kadry, to muszę do końca roku skończyć remont domu, który obiecywałem rozłożyć na dwa lata, będąc poza jeżdżeniem ze skoczkami i ciągłymi treningami. Miałem dwa miesiące opóźnienia, ale już wszystko oddałem do użytku. A robiłem połowę domu. Cały strych starszemu synowi, ale i sporo innych pomieszczeń. Teraz można powiedzieć, iż mamy kompletne mieszkanie. Zbieraliśmy się od 12 lat, ale w pewnym momencie z dnia na dzień powiedzieliśmy, iż zaczynamy sprzątać i przeszliśmy do realizacji. Trwało to może cztery-pięć miesięcy, ale się udało.
A synowie? Po tym roku przerwy, który sobie zrobiłem, moją refleksją było, iż ich zaniedbałem. Jeden ma trzynaście, drugi osiemnaście lat. Potrzebują ojca. Żona się śmiała, iż w pewnym momencie zostałem z nimi w domu, bo widziałem, jak ich nosiło. Pierwsze miesiące tego okresu były mi bardzo potrzebne, były świetne. Potem już zaczęło mi brakować tej całej otoczki, adrenaliny i zamieszania związanego ze skokami.
Czyli przez ten rok przerwy dowiedział się pan, iż jednak bardzo kocha te skoki?
- Tak, to chyba miłość na całe życie.


A dzięki tym chwilom w domu była okazja na nie spojrzeć też przez pryzmat syna, który skacze?
- Mateusz jest w szkole w Szczyrku, ma swoich trenerów. Oczywiście, jeżeli przyjdzie po radę, czy wyśle filmik z prośbą, żeby przeanalizować, to spojrzę i coś podpowiem. Ale nigdy nie patrzę na powołania do składu czy na jakieś zawody, nigdy nie wchodziłem w drogę trenerom szkolnym i klubowym. I tak jest do dzisiaj.
Ale to cenne, iż mu pan kibicuje i w tym wszystkim uczestniczy. Wie pan, iż niektórzy rodzice zamykają oczy, gdy ich syn strzela karnego.
- Kibicuję mu, oczywiście. Czasem pójdę też na Orlen Cup specjalnie popatrzeć, jak syn skacze, to jest normalne. Tak samo z tym młodszym, jak gra w piłkę, to jedziemy z żoną na mecz. Żeby pokibicować, ale nie, żeby konkretnie coś w tym pomagać. Czasem jest tak, iż "tata przyjechał i od razu było gorzej". Jednocześnie mam świadomość, iż na skoczni to może być różnie odbierane. Mateusz czasem skacze już na naszych wspólnych treningach, więc usłyszy różne docinki. Jedzie na górę wyciągiem i czasem ktoś rzuci żartem docinkę, iż "syn szefa jedzie". Dlatego choćby jak jesteśmy razem na treningu, to nie daję żadnych uwag do niego, ani nie podpowiadam jego trenerom. Mamy zachowany odpowiedni dystans.
Chciałby pan go kiedyś poprowadzić w kadrze?
- Nie, ja sam powiedziałem, iż nie wyobrażam sobie takiej sytuacji: żeby ojciec był z synem w jednej kadrze.
To co, syn skończy panu karierę?
- Zobaczymy.


Może wtedy będzie pan miał czas, żeby zostać tym strażakiem? Dziewięć lat temu naprawdę myślał pan, żeby porzucić skoki i tym się zająć?
- Chciałem zostać strażakiem na pełen etat, bo byłem już długie lata i do dziś jestem w Ochotniczej Straży Pożarnej. Tata był tam komendantem przez 20 lat. Pamiętam sytuację, wtedy były trochę inne czasy, gdy do szkoły aspirantów w Częstochowie było chyba 15 osób na jedno miejsce. Ale przez różne znajomości miałem to miejsce na studiach. Jednak w ostatnim tygodniu przed początkiem nauki sobie powiedziałem, iż nie, iż jednak jeszcze pójdę na obóz. I tak zostałem przy skokach.
Ale choćby teraz w ramach OSP jeździ pan normalnie na wezwania?
- Oczywiście, przychodzą mi alerty i wiem, kiedy syrena wyje, ale przez poprzednie półtora roku tylko sporadycznie mogłem zareagować. Jestem na Dniu Strażaka, czasem mamy akcje, przy wypadkach i innych. Jednak wcześniej było tego o wiele więcej.
Jaką akcję będzie pan pamiętał na zawsze? Pewnie jakieś ratowanie życia?
- Powiem szczerze, iż to jest ciężkie. Bo w OSP jesteśmy w jednostce szybkiego reagowania. Czyli często jeździmy na wypadki i do pożarów, przy których pojawiamy się pierwsi. Czasem najgorsze jest to, iż przyjeżdżasz tam, gdzie jeszcze straży zawodowej nie ma, a widzisz duży pożar i chaos. Nie chodzi tylko o samo działanie. Jesteś tam i czasem wiesz, jak to się skończy. Na początku od razu się boisz, bo nie wiesz, czy jeszcze ludzie są w środku. Serce bije i to bardzo mocno. Jest inaczej, jak jedziesz do terenu niezamieszkałego i gasisz, a jak pojawiasz się dwoma samochodami przy dużym ogniu, w którym ktoś może zginąć. I oczywiście, zdarzało się, iż czy z wypadku, czy z pożaru się kogoś wynosiło.
To musi być wielka adrenalina. Porównałby ją pan jakkolwiek do skakania na nartach?
- Ona jest inna. Na skoczni jesteś jednak przygotowany, wiesz, czego się spodziewać. A jak jedziesz na akcję, jest większy strach, czasem choćby pojawia się taki paraliż. Bo nie masz tego na co dzień. I w OSP jak jesteś w domu, masz wolne i jedziesz, to czasem robi na człowieku ogromne wrażenie.


Odczuwał pan tak duży lęk, jaki się czuje poważnym upadku na skoczni?
- Miałem bardzo ciężki upadek na Wielkiej Krokwi. Gdy zawodnika się spytasz, czy się boi, to ci zawsze powie, iż nie. Widać po odruchach, choć możesz to wypierać. Zwłaszcza, gdy jesteś na dużej skoczni czy pogarszają się warunki. To w skokach jest najgorsze: iż jeżeli ktoś nie ma pewności, to nieważne jak dobrze jest przygotowany, będzie miał problem. Dobrym przykładem jest Paweł Wąsek. Dla niego skok to czasem nie danie z siebie stu procent, takiego maksa, tylko przezwyciężenie słabości. Gdyby zabrakło mu tej pewności, w pewnym momencie zrobi się niebezpiecznie. To zostaje w głowie i pojawia się, niestety, także przy dzisiejszych skokach. Choć Paweł potrafił już sobie też z tym świetnie radzić i to nas cieszy.
A jak było z tym pana upadkiem?
- Miałem z 17 lat. Jeszcze Grzesiek Sobczyk mnie ratował. Do dziś mam buty Adidasa, które wtedy mi rozerwało. Wypadł mi sznurek z tyłu i pierwszy raz widziałem, żeby komuś całe podeszwy zostały wyrwane. I to w obu butach. Spadłem na zeskok i mocno się poharatałem. Nie dość, iż byłem cały poobijany, to jeszcze na drugi dzień dostałem ospy.
A jak ratował pana Grzesiek?
- Skoczył przede mną i był na dole. Gdy zjechałem na dół, wiedziałem, iż nie jestem połamany, ale karetka mnie zabierze. Grzesiek pomógł mnie pozbierać.
gwałtownie wrócił pan do skakania?
- Po trzech tygodniach bez żadnego skoku pojechałem na Puchar Kontynentalny do Iron Mountain do USA. Tam, gdzie zawsze tak rekordowo wieje. I wiało tak, iż odwołali zawody. Na szczęście nie skoczyłem. Później trenowałem normalnie po powrocie do Polski. Pamiątkę po tym wszystkim mam do dziś [Maciusiak podwija rękawy bluzy]. Widzicie? To jest bielactwo. Lekarze powiedzieli mi, iż to wyszło w wyniku bardzo dużego stresu.


A przepracował pan ten upadek z psychologiem?
- Nie. Takie czasy były, iż w kadrze B był wtedy jeden trener i nic, żadnego zaplecza.
To te czasy, kiedy Małysz pytał trenera Pavla Mikeski o psychologa, a ten mu kazał iść do psychiatry?
- Te same.
To co, teraz jest pan strażakiem polskich skoków?
- A może nie będzie tu czego gasić?
Idź do oryginalnego materiału