Tak zareagowali Norwegowie, gdy dowiedzieli się o Zakopanem. Bezwstydne słowa

22 godzin temu
Zdjęcie: Fot. REUTERS/Kai Pfaffenbach


Ogień, dym, światła i skoki do celu - tak wyglądała sobota na Wielkiej Krokwi. Red Bull zaproponował całemu światu skoków coś nowego i show, jakie udało się stworzyć w Zakopanem, było naprawdę udane. Może stanowić inspirację dla władz Pucharu Świata. Choć jego dyrektorowi, Sandro Pertile, pewnie mocno zadrżało serce, gdy zobaczył, jak daleko w sobotę znów wylądował szalony Słoweniec Domen Prevc. A wszystko odbyło się bez obecności Norwegów, którzy byli zadziwieni, gdy polski związek wykluczał ich z udziału w imprezie po niedawnym sprzętowym skandalu i oszustwie.
Materiał opracowany dzięki współpracy z Red Bull Polska w czasie wydarzenia "Red Bull. Skoki w Punkt" w Zakopanem. Pokazowe zawody na Wielkiej Krokwi wygrała drużyna Martina Schmitta: Dawid Kubacki, Stephan Embacher, Anze Lanisek i Andreas Wellinger. Więcej o wynikach przeczytasz tutaj.


REKLAMA


To był absolutny powiew świeżości w świecie skoków. Zawody "Red Bull. Skoki w Punkt" w Zakopanem pokazały, iż nie trzeba trzymać się jednego formatu rywalizacji, żeby cieszyć się tym sportem. A najdłuższy skok w historii Wielkiej Krokwi wylądowany przez Domena Prevca na 150,5 metra w pierwszej serii był jego genialnym podsumowaniem.
Oczywiście, nie obyło się bez niedociągnięć. To nie tak, iż zawody Red Bulla były perfekcyjne, a konkursy Pucharu Świata organizowane przez Międzynarodową Federacje Narciarską (FIS) są najgorsze. Ale to była tak miła odmiana od "zwykłych" skoków i pokaz tego, iż takie udziwnienia i wariacje na temat tej dyscypliny chciałoby się oglądać o wiele częściej. Być może i w zawodach rangi FIS.


Zobacz wideo Polscy skoczkowie mają nowego trenera. Thurnbichler się pożegnał


"Goldi" i Schmitt po latach wrócili na skocznię. Schlierenzauer upadł, Małysz zachwycił telemarkiem
Wielką Krokiew przystrojono jak nigdy dotąd. Po obu stronach zeskoku ustawiono rzędy świateł, a za progiem, w połowie zeskoku i przy strefie lądowania także miotacze ognia. Organizatorzy świetnie wyreżyserowali całe show: był ogień, dym, światła. No i skoki. Na nich się oczywiście skupiono, ale wszystko dookoła konkursu też robiło wrażenie. Z takim rozmachem skokami się chyba jeszcze nie zajmowano.
Sama rywalizacja toczyła się wokół jednej, prostej idei - osiągnięcia 1000 metrów w ośmiu skokach i dwóch seriach przez czteroosobowy zespół prowadzony przez kapitana-legendę skoków. W niebieskiej drużynie Adama Małysza znaleźli się Tate Frantz, Paweł Wąsek, Ryoyu Kobayashi i Domen Prevc, w pomarańczowym zespole Martina Schmitta Dawid Kubacki, Stephan Embacher, Anze Lanisek i Andreas Wellinger, w czerwonej grupie Gregora Schlierenzauera Piotr Żyła, Władimir Zografski, Karl Geiger i Maciej Kot, w żółtym zestawie u Andreasa Goldbergera Timi Zajc, Valentin Foubert, Jakub Wolny i Gregor Deschwanden, a srebrnym składzie Thomasa Morgensterna Kacper Tomasiak, Aleksander Zniszczoł, Alex Insam i Daniel Tschofenig.


To był miks popularnych gwiazd skoków z prezentacją sporej liczby polskich zawodników przed własną publicznością. To dobrze, bo dla nich przyszło tu kilka tysięcy widzów. Wielka Krokiew nie była pełna, a przed zawodami organizatorzy zamknęli jedną część obiektu i przerzucili kibiców na miejsca po drugiej stronie skoczni. Ale zdecydowanie można powiedzieć: wstydu nie było. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż to nie było skakanie o stawkę, tylko pokazowe zawody w dotąd nietestowanym formacie. Kibiców pewnie dodatkowo zachęciła obecność legend - w końcu zobaczenie pierwszych skoków Martina Schmitta czy Andreasa Goldbergera od wielu lat musiało być nostalgiczne i przywrócić wiele wspomnień. I co z tego, iż na mniejszej skoczni? Telemark Adama Małysza wyglądał na niej tak samo imponująco jak przed laty na każdej skoczni świata. A i z lądowania z upadkiem w wykonaniu Gregora Schlierenzauera, skończonym na kolanie, można było się pośmiać.


O zwycięstwie zadecydowało pół metra. I to nie to osiągnięte na Wielkiej Krokwi
Pomysł zawodów na Wielkiej Krokwi miał wyjść od Adama Małysza. Już pod koniec marca 2011 roku, gdy żegnaliśmy największą legendę polskich skoków, miało się odbyć coś podobnego - "Red Bull's Eye". Czyli skoki do celu już w pełnym rozumieniu tych słów. Zawodnicy losowali odległości na kole fortuny i mieli mieć wyznaczane punkty na zeskoku, do których mieli doskoczyć. Wtedy wszystko popsuła jednak pogoda i żeby odpowiednio pożegnać Małysza, zorganizowano tylko serię skoków dla ochotników, którą zamknął ostatni skok w karierze Polaka.
14 lat później idea była już nieco inna, ale samo "bull's eye" pozostało w systemie rywalizacji. Przed skokiem kapitan i skoczek wybierali taktykę na skok - wyznaczano belkę, z której zawodnik zaczynał najazd i deklarowaną odległość. To był zresztą bardzo istotny i świetnie przeprowadzony punkt imprezy - ustalenia transmitowano w postaci rozmów w przekazie telewizyjnym z konkursu. Gdy ktoś trafił idealnie w zapowiadaną długość skoku, na skoczni pojawiała się odpowiednia owacja, a zawodnik zdobywał dla swojej drużyny, jak się później okazało, kluczową przewagę. Bo w przypadku remisu zasady przewidywały, iż wygra drużyna, której zawodnicy częściej "skoczyli w punkt". Ostatecznie wszystkie zespoły miały po jednym takim skoku. Ale jako zawodnika najlepiej skaczącego do celu trzeba wyróżnić chyba Alexa Insama, który dokonał tego jako jedyny także na piątkowym treningu.
Ostatecznie równo 1000 metrów osiągnęły dwie drużyny - Martina Schmitta i Andreasa Goldbergera. Remis był także w przypadku liczby "bull's eye", więc o tym, iż wyżej sklasyfikowano zespół niemieckiej legendy skoków, zadecydowały skoki oddawane przez kapitanów na mobilnej skoczni, tuż przed rozpoczęciem zawodów na Wielkiej Krokwi (wcześniej te skoki były też wliczane do łącznej sumy odległości uzyskanej przez całą drużynę - red.). Tam Schmitt był najlepszy, uzyskując cztery metry w swoim charakterystycznym fioletowym kasku Milki. O pół metra pokonał Goldbergera. Scenariusz rozstrzygnięcia zawodów sprzyjał emocjom do ostatniej chwili. I choć wszystko było pokazowe, bez walki o wielką stawkę jak w Pucharze Świata, to dało się wkręcić w klimat zawodów i śledzić je z zaciekawieniem, a choćby ekscytacją. Dramaturgii pomagały warunki - silny wiatr pod narty, czasem na limicie z bezpieczeństwem. Szczęśliwie wszyscy skończyli zawody cali i zdrowi. I szczęśliwi, bo dostarczyły sporo euforii i śmiechu.


Prevc znów odleciał. Pertile musiało zadrżeć serce
Z całego konkursu kibice najlepiej zapamiętają pewnie ostatni skok pierwszej serii. Już, gdy Adam Małysz w rozmowie z Domenem Prevcem przed jego wejściem na belkę startową zapowiedział, iż Słoweniec może skoczyć z "13", wiele osób zastanawiało się, czy legenda polskich skoków nie oszalała. I czy nie chce czasem posłać Prevca na zgubę na dole skoczni.


Adam Małysz i Domen Prevc Fot. Marcin Kin, materiały prasowe Red Bulla


Prevc był jednak pewny siebie i chyba sobie to wcześniej ustalili. Świeżo po ustanowieniu nowego rekordu świata na Letalnicy - 254,5 metra - przyleciał do Polski, żeby wylądować tak daleko, jak w historii Wielkiej Krokwi nie lądował jeszcze nikt.
I tak się stało. Możliwe, iż Domen lekko podparł ten skok, broniąc się przed upadkiem, ale 150,5 metra - najdłuższy skok oddany w oficjalnej serii na polskiej ziemi - zrobił ogromne wrażenie. Dyrektorowi Pucharu Świata Sandro Pertile, jeżeli oglądał ten konkurs, musiało zadrżeć serce. choćby jeżeli nie miał z tymi zawodami Red Bulla nic wspólnego.


- On nie będzie w pierwszym skoku hamował. Bo jest do pobicia rekord skoczni i Domen wziął sobie do serca to, iż przyjechał właśnie dać dobre show dla kibiców. To się ceni - komentował z uznaniem po zawodach Maciej Kot.
Tak Norwegowie zareagowali na odsunięcie od zawodów w Zakopanem
Zabawa trwała bez jednej z największych nacji w skokach - Norwegów. To pokłosie sprzętowego skandalu z mistrzostw świata w Trondheim, gdy za manipulacje z wszyciem sztywnego sznurka do kombinezonów zdyskwalifikowano Mariusa Lindvika i Johanna Andre Forfanga. Po wszystkim FIS zawiesiła łącznie pięciu norweskich skoczków, ale 1 kwietnia poinformowano o ich odwieszeniu na czas przygotowań do nowego sezonu. W Zakopanem jednak nie wystąpili.
Usłyszeliśmy, iż gdy Polski Związek Narciarski po raz pierwszy informował Norwegów, iż po skandalu mogą zostać zastąpieni innymi zawodnikami, to do działaczy przyszła bezwstydna odpowiedź: "Niby dlaczego?".
Norwegowie nie rozumieli, czemu mieliby nie wystąpić w zawodach Red Bulla, choć przyznali się do oszustwa i zdradzenia całego świata skoków, także swoich rywali obecnych na "Skokach w Punkt". Ostatecznie zamiast Lindvika i Forfanga na liście startowej pojawili się Kacper Tomasiak i Maciej Kot. A Norwegowie na informację o ich wykluczeniu już nie odpowiedzieli.


- Jestem zadowolony, iż wskoczyłem na ten konkurs z listy rezerwowej - stwierdził Maciej Kot. - Nie było łatwo, bo jednak dwa tygodnie przerwy od skakania to dużo. Oddałem w piątek tylko jeden skok treningowy, więc ciężko było wrócić do dobrego czucia. Też od razu zostałem rzucony na głęboką wodę i skakałem jako ostatni. Wiadomo, iż od ostatniego zawodnika tak naprawdę wszystko zależało tutaj. Ale podjąłem to wyzwanie. Niedużo brakło, ale zadanie było na pewno trudne - wskazał skoczek.
Kubacki śmiał się z "pierwszego podium tej zimy", Kot mówił o cennej lekcji dla skoków
Kot w ostatniej próbie, żeby jego drużyna osiągnęła 1000 metrów, musiał polecieć najdalej ze wszystkich - aż na 140,5 metra. Lądował cztery i pół metra bliżej, ale pomimo niepowodzenia, całe zawody bardzo mu się podobały. - To coś, czego brakuje skokom. Żeby zainteresować Amerykanów na przykład. Tam liczy się show i myślę, iż to, co Red Bull i ten format pokazał tutaj, jest cenną lekcją. Myślę, iż gdzieś w tym kierunku powinniśmy iść, żeby zrobić show. Każdy z zawodników przyjechał tu właśnie po to - ocenił.
Niektórzy twierdzili jedynie, iż być może okrągła suma 1000 metrów nieco ograniczała zawodników i przydałoby się ją rozszerzyć, albo w ogóle pominąć. W pierwszej rundzie skoczkowie poszaleli i odlatywali daleko, a w konsekwencji kapitanowie mieli sporo pracy w finale. Tak, żeby dostosować wymagania wobec skoczków do osiągnięcia wymaganego wyniku. najważniejsze okazały się dwie ostatnie serie, które można porównać do rozstrzygnięć w legu darta. Najpierw ustala się "check out" i rozstawia do konkretnej liczby pozostających punktów, a na koniec pozostaje wykonanie zadania. Tylko iż tu - inaczej niż przy rzucaniu do tarczy - nie da się tych wartości już rozbijać. Warto też pamiętać o tym, żeby na koniec nie zgubić widowiskowości całej rywalizacji. Żeby do osiągnięcia nie pozostały zbyt małe odległości. Choć konkurs w Zakopanem pokazał, iż i to, jak zawodnicy hamują w powietrzu i próbują wcelować w 100. metr, może wyglądać ciekawie.
Format imprezy jest na pewno do przepracowania, można w nim jeszcze pokombinować. Choć np. Aleksandrowi Zniszczołowi wystarczył. - 1000 metrów to fajny cel. Super jest taka okrągła suma i wiedzieliśmy, iż jak będzie ta druga seria, to po długich skokach w pierwszej będziemy musieli kombinować. I to też z jednej strony było fajne, może troszkę mniej widowiskowe dla ludzi, bo każdy patrzy na jak najdłuższe skoki i chce na nie patrzeć. Ale tu też była taka komunikacja między tym kapitanem drużyny a nami i taktyka jak osiągnąć ten cel.


Dawid Kubacki, który znalazł się w zwycięskiej drużynie Martina Schmitta, tuż po konkursie śmiał się, iż to jego pierwsze podium tej zimy. - I zarazem ostatnie, bo już kończymy - dodał skoczek, dalej w wyraźnie dobrym humorze. A jak ocenił sam format "Skoków w Punkt"? - W Pucharze Świata walczymy o to, żeby skakać jak najlepiej. Tutaj też, ale robimy to w zupełnie inny sposób. Sam fakt tego, iż tutaj walczymy tylko i wyłącznie o odległość. Ale też strategia, która w tym też gra ogromną rolę. To się cały czas zmienia i można sobie ją założyć przed konkursem, a przyjdzie jeden nieudany lub zbyt udany skok i cała strategia się rozjeżdża - opisał.
- To jest świetna sprawa dla kibiców. To jest bardziej na luzie, zupełnie inny format. Myślę, iż będzie miał bardzo pozytywny odbiór, więc zobaczymy. Myślę, iż nam było tutaj przyjemnie być, startować i rywalizować w tym konkursie, a o ile takie zawody będą gdzieś tam w przyszłości powtarzane, to myślę, iż nikt zaproszenia nie odrzuci - podsumował Polak.


FIS musi na to spojrzeć inaczej. Pokazał to już rekord Kobayashiego
Takie wypowiedzi pokazują, iż FIS spokojnie może się tym, co zrobił w Zakopanem Red Bull zainspirować. Już teraz padają sugestie, iż tego typu formaty sprawdziłyby się zwłaszcza latem, gdy można byłoby je testować w na razie nudnym cyklu Letniego Grand Prix. A później te, które by się sprawdzały, można by i sprawdzić w Pucharze Świata. Kto wie, może i tego się doczekamy.
Ważne, żeby cały FIS po prostu wyjrzał poza swój ogródek i zobaczył, iż skoki nie muszą się opierać tylko na skakaniu pomiędzy punktem K i HS skoczni z idealnym telemarkiem. Że nie musi być not za styl ani żadnych bonifikat za wiatr i belkę. Pewnie: w standardowych zawodach to nie przejdzie. Ale skoki to nie tylko Puchar Świata.


Podium konkursu 'Red Bull. Skoki w Punkt' w Zakopanem Fot. Marcin Kin, materiały prasowe Red Bulla


To pokazał FIS już rok temu Ryoyu Kobayashi, lecąc na 291 metrów w Akureyri na Islandii i bijąc tym samym rekord świata w długości lotu. Konkurs z Zakopanego o tym przypomina i wskazuje drogę do tego, jak można zainteresować nowych kibiców skokami, a w starych znów rozpalić żar ekscytacji tą dyscypliną. Życzę sobie zobaczyć w kolejnych latach tylu uśmiechniętych i świetnie bawiących się zawodników, ilu widziałem w sobotę pod Wielką Krokwią.
Idź do oryginalnego materiału