Skrywana tajemnica Mirosław i Abramowicz. W końcu wszystko wyszło na jaw

13 godzin temu
Zdjęcie: Fot. akub Orzechowski/Agencja Wyborcza.pl, Jakub Porzycki/Agencja Wyborcza.pl


Trzy lata temu zaplanowała drogę po olimpijskie złoto w Paryżu i choć w międzyczasie były łzy po bolesnych porażkach, to na koniec płakała ze szczęścia. Aleksandra Mirosław, królowa wspinaczki sportowej na czas, dwukrotnie poprawiła własny rekord świata i zdobyła jedyne złoto dla Polski ostatnich igrzysk. Jej finałowy bieg to zdecydowanie jeden ze sportowych Momentów Roku.
W plebiscycie Sport.pl wybieramy Moment Roku 2024 w polskim sporcie. Głosowanie na jedno z dziesięciu nominowanych przez nas wydarzeń - w sondażu pod tym tekstem. Ogłoszenie wyników - 31 grudnia.


REKLAMA


Zobacz wideo Medalistki igrzysk dostają mieszkania. Zaangażowany Robert Lewandowski


Przymknięcie oczu, kilka głębokich oddechów i potarcie o siebie dłońmi pokrytymi magnezją, która zapobiega ślizganiu się podczas wspinaczki. Mirosław przygotowuje się w ten sposób do każdego biegu i wykonywała ten rytuał już tysiące razy. Finałowy bieg z 5 sierpnia, w którym jej rywalką była Chinka Lijuan Deng, miał jednak stawkę, o jaką nigdy wcześniej nie walczyła. A o której od dawna marzyła i której od niej oczekiwano, bo w ostatnich latach zdominowała światową rywalizację.
I nagle Mirosław wystrzeliła, wręcz pobiegła po pionowej ściance. Była bezbłędna, perfekcyjna, szybka jak błyskawica. Deng, to trzeba jej oddać, walczyła dzielnie do końca. Ustanowiła rekord życiowy, tracąc jedynie 0,08 s. Polka o tym, jak blisko była Chinka, dowiedziała się dopiero kilkadziesiąt minut później od dziennikarzy. - Ani razu przez całe zawody nie spojrzałam w bok. Nie wiedziałam, jakie wyniki miały inne dziewczyny - opowiadała. Ona sama miała 6,10 sekundy.
Tuż po tym, gdy na koniec finałowego biegu uderzyła w pole zatrzymujące pomiar czasu, a jej wynik podświetlił się na zwycięską zieleń, 30-latka z Lublina mogła wreszcie dać ujście blokowanym wcześniej emocjom. Będąc jeszcze w powietrzu, zaciskała pięści i krzyczała z radości. A kiedy stawiała znów nogi na podeście, to z jej oczu płynęły łzy szczęścia. Kiedy tylko odpięto jej linę i podziękowały sobie z Deng za walkę, pobiegła do męża Mateusza, który od 10 lat jest jej trenerem. Chwilę potem, podczas ceremonii medalowej, jednocześnie śmiała się i płakała.
Mateusz Mirosław zapewniał nas wtedy nas, iż był spokojny o występ żony. Również mimo tego, iż kilka godzin przed startem pewna sytuacja losowa mogła im trochę podnieść ciśnienie. Polka jednak też w najważniejszym momencie była opanowana i z każdym biegiem się rozkręcała. W ćwierćfinale uzyskała 6,35, a w półfinale - w którym jej rywalką była Aleksandra Kałucka - 6,19.


"Kilka lat temu to było nie do pomyślenia". Pozytywny niedosyt z Tokio
Ktoś jeszcze zastanawia się na tym, czy Mirosław na te igrzyska przygotowała szczytową formę? Niech odpowiedzią będzie przypomnienie, iż należący do niej wcześniej rekord świata wynosił 6,24, a na pięć biegów w tej imprezie cztery razy zaliczyła lepszy czas.


Jak mocna jest, to pokazała już w eliminacjach, w których dwukrotnie poprawiła ów rekord. Gdy w pierwszym podejściu uzyskała 6,21, to na antenie Eurosport International stwierdzono coś, co wszyscy wiedzieli: "Ona jest tu po medal. I to po medal tylko jednego koloru". Po chwili kibice nagrodzili Polkę owacją na stojąco, gdy zmazała tamten rezultat i w jego miejsce wstawiła 6,06. Wtedy komentatorka wspomnianej stacji telewizyjnej przyznała, iż brakuje jej słów, by opisać to, co robi 30-latka. - Zbliżyła się do złamania granicy sześciu sekund, co kilka lat temu było nie do pomyślenia - zwróciła uwagę.
Dla przypomnienia - rekord, który Mirosław ustanowiła podczas igrzysk w Tokio, wynosił 6,84 (w Japonii opowiadała z uśmiechem, iż miesiąc wcześniej go sobie wyśniła). Kibice z kolei, oglądając w internecie film z dwukrotnym pobiciem rekordu minionego lata, pisali w komentarzach m.in, iż lublinianka wspina się szybciej niż oni biegają lub spadają.
- Ola kilka razy w ostatnim czasie zbliżała się do rekordu. Nie biła go, ale taki właśnie był plan. Nie chcieliśmy robić życiówek wcześniej, tylko tutaj. Dla nas więc to nie było zaskoczenie. Spodziewaliśmy się takich wyników - zapewniał wtedy Mateusz Mirosław.


W stolicy Japonii, gdzie wspinaczka sportowa debiutowała w programie olimpijskim, szanse jego żony na medal były mocno ograniczone. Wszystko dlatego, iż temu sportowi przydzielono wtedy tylko po jednym komplecie medali dla danej płci. Zdecydowano się więc na format kombinacji, na którą składały się: wspinaczka na czas, bouldering i prowadzenie. Polka co prawda nie miała sobie równych w konkurencji szybkościowej, ale w dwóch pozostałych zamykała stawkę. W klasyfikacji generalnej zajęła czwarte miejsce, ustępując Japonce Akiyo Noguchi, która miała tyle samo punktów co ona, ale była lepsza w dwóch konkurencjach. Mirosław nie była jednak tym rozczarowana.


- Bardzo się cieszę, iż jestem czwarta. Uważam, iż to naprawdę dużo, a jednocześnie pozostawia niedosyt, co będzie dobrą rzeczą w kontekście Paryża. Psychologicznie i pod kątem fizycznym wydaje mi się, iż będę gotowa tam walczyć o medale. Wydaje mi się, iż będę jechała z dużymi oczekiwaniami wobec siebie. I iż presja zewnętrzna nie będzie aż tak duża jak ta, którą sama na siebie nałożę - opowiadała wtedy obecnym w Tokio dziennikarzom. Wiedząc już, iż trzy lata później jej konkurencja będzie miała własny komplet medali.
"Na bardzo długo zapamiętam to uczucie". Potok łez w Bernie
I to właśnie ta presja nakładana na samą siebie była chyba główną przyczyną tego, iż ubiegły rok był dla Mirosław dość trudny. Już dzień po igrzyskach w Japonii razem z mężem usiedli do planowania przygotowań do kolejnych i potem go po kolei - z małymi, potrzebnymi modyfikacjami - realizowali. Początkowo wszystko się układało - passa zwycięstw trwała. Ale do czasu.
Po raz pierwszy od dwóch lat lublinianka przegrała latem ubiegłego roku, podczas igrzysk europejskich. W finale odbywającej się w Tarnowie rywalizacji popełniła dwa błędy, a lepiej poradziła sobie Natalia Kałucka. Choć był to dla Mirosław dodatkowy start w czasie przygotowań do mistrzostw świata, to bardzo przeżyła to finałowe niepowodzenie. Pamiętam jej pełen zawodu i złości wyraz twarzy, gdy przyszła wtedy do dziennikarzy.


- Na bardzo długo zapamiętam to uczucie. Nie jeżdżę na zawody, żeby być druga. Nie chcę się tu po raz drugi znaleźć i mam nadzieję, iż coś dobrego z tego wyniknie. Każdy start - czy to lepszy, czy trochę słabszy - traktuję jako lekcję. Nie lubię przegrywać, nie lubię tego uczucia bycia drugą i zapamiętam to - podkreśliła wyraźnie przygnębiona.
Wtedy trochę łez wylała, ale nie mogło się to równać z rozpaczą z późniejszych MŚ w Bernie. Ta impreza była pierwszą szansą na wywalczenie kwalifikacji olimpijskiej, a warunkiem był awans do finału. Dominatorka popełniła wtedy błąd techniczny w półfinale. Zdobyła potem brązowy medal, ale obserwując jej przygnębienie widać było wyraźnie, iż do Szwajcarii przyleciała w jednym celu - po bilet do Paryża. A wrócić musiała bez niego.
Do Paryża przez Rzym. Abramowicz na pomoc. Mirosław nie mówiła o tym wcześniej publicznie
Miesiąc później jednak płakała już ze szczęścia - wygrała zawody kwalifikacyjne w Rzymie (w eliminacjach ustanowiła rekord świata, który pobiła podczas igrzysk w Paryżu). Tam do zgarnięcia była tylko jedna przepustka. Jak się potem okazało, przed tym startem przechodziła trudne chwile mentalnie.
- W tym sezonie - zwłaszcza przez ostatnie tygodnie - dużo przeszłam. Miałam dużo upadków, bo musieliśmy razem z mężem-trenerem poskładać wiele rzeczy - opowiadała wtedy Mirosław. A jej mąż dodał, iż dostali nauczkę, iż muszą nieco zmienić podejście, bo napięcie, które rosło przez cały rok, było chyba zbyt duże.


To właśnie w drodze powrotnej z Włoch podjęli decyzję o dołączeniu do sztabu psychologa sportowego. Utytułowana zawodniczka długo trzymała to w tajemnicy, bo opowiedziała o tym dziennikarzom dopiero po zdobyciu mistrzostwa olimpijskiego.
- To było osiem miesięcy ciężkiej pracy. Zapędzanie się w bardzo ciemne zakątki w mojej głowie. Ta praca zaowocowała teraz. To był ten brakujący puzzel, który zdecydowaliśmy się z Mateuszem dołożyć i dzięki temu mamy złoto. To najkrótsza współpraca, ale też ogromna cegła dołożona do tego medalu - zapewniła. Po jakimś czasie zdradziła zaś, iż współpracowała z Darią Abramowicz, która zyskała wielką popularność jako psycholożka Igi Świątek.
Mirosław jeszcze przed wylotem do Francji postanowiła ograniczyć docierające do niej bodźce. Ogłosiła wówczas ciszę medialną - nie udzielała wywiadów, nie była też aktywna w mediach społecznościowych. Jak zdradził jej mąż, zmieniła choćby numer telefonu.
- Przez ostatnie dwa tygodnie do startu nie rozmawiałam z nikim poza osobami z misji olimpijskiej i moim teamem, czyli trenerem, fizjoterapeutą i psychologiem - wyliczała potem, ze złotym krążkiem na szyi.


Została nie tylko jedyną polską mistrzynią olimpijską w paryskiej imprezie, ale też pierwszą mistrzynią olimpijską we wspinaczce na czas w historii. Pod pewnym względem jest trzecia, ale wyjątkowo nie powinno jej to przeszkadzać - razem z Aleksandrą Kałucką, która wywalczyła we Francji brąz, zostały trzecim polskim duetem, który w XXI wieku zdobył medale w jednej konkurencji w tych samych igrzyskach. Dotychczas była to specjalność młociarzy (Anita Włodarczyk i Malwina Kopron oraz Wojciech Nowicki i Paweł Fajdek). Pozostaje żałować, iż we wspinaczce na igrzyskach obowiązuje limit dwóch zawodników z danego kraju. Bo w przeciwnym razie - za sprawą Natalii Kałuckiej - Polki miałyby spore szanse na zajęcie całego podium.
Czy państwo Mirosław dzień po zakończeniu igrzysk zaplanowali drogę po złoto olimpijskie w Los Angeles? Nie, skupili się wówczas na świętowaniu życiowego sukcesu. Ale teraz już przygotowują się do nowego sezonu i można być pewnym, iż dominatorka znów będzie zainteresowana jedynie zwycięstwami.
Idź do oryginalnego materiału