Nie było w sobotę piątego w karierze i czwartego z rzędu triumfu Igi Świątek w Roland Garros. Nie było też jej pierwszego od roku występu w finale. Co bardziej wrażliwym fanom Polki po ostatniej piłce czwartkowego hitu z Aryną Sabalenką mogły popłynąć z oczu łzy smutku. Ale zarówno oni, jak i wszyscy, którzy dobrze życzą kobiecemu tenisowi, powinni trzymać kciuki, by do kolejnego jej meczu z Białorusinką doszło jak najszybciej.
REKLAMA
Zobacz wideo Kamery są prawie wszędzie. "Świątek będzie musiała się tłumaczyć"
Wielki niedosyt w Wielkim Szlemie. Pożądany tłok na szczycie
To nie był miły widok - w trakcie trwającego zaledwie 24 minuty trzeciego seta Świątek zdobyła jedynie sześć punktów i została rozbita 0:6. Taki wynik u byłej liderki światowego rankingu zdarza się bardzo rzadko. A już tym bardziej na jej ukochanym korcie ziemnym. I m.in. dlatego w wielkim szoku był choćby Wojciech Fibak, który oglądał półfinał z Sabalenką, siedząc na trybunach tuż za najbliższymi współpracownikami 24-letniej Polki.
Ale zamiast skupiać się na tym bolesnym nokaucie na koniec, warto pamiętać o tym, co działo się wcześniej na korcie centralnym przez dwie godziny (w setach 7:6, 4:6 dla Białorusinki). To była w głównej mierze reklama, jakiej kobiecy tenis bardzo potrzebuje. I na jaką czekał zbyt długo.
Trzy godziny i 11 minut, trzy obronione piłki meczowe i zwycięstwo Świątek 7:5, 4:6, 7:6. A w międzyczasie mnóstwo popisowych akcji i zachwyty komentatorów. "Co tu się wydarzyło?!", "Jak ona to wygrała?!", "To się nie dzieje", aż na koniec "Wielka szkoda, iż jedna z nich musiała zejść z kortu pokonana". Tak pokrótce można streścić finał w Madrycie z Sabalenką z poprzedniego sezonu, który od razu okrzyknięto meczem roku. W czwartek w Paryżu znów zawodniczki te stworzyły tenisowe widowisko, który wiele osób nazwało przedwczesnym finałem.
I trudno się dziwić, bo naprzeciwko siebie stanęły tenisistki, które zdominowały ostatnio rywalizację w kobiecym tourze. Od ponad trzech lat nie wpuściły nikogo innego na fotel liderki rankingu WTA, wygrały też siedem z ostatnich 13 finałów wielkoszlemowych. Ale jest jeden duży problem - zmierzyły się 13 razy (bilans 8-5 dla Polki), a tylko dwukrotnie w Wielkim Szlemie. Te dwa razy to zdecydowanie za mało, jeżeli kobiecy tenis ma przyciągać, pokazując światu podczas najbardziej prestiżowych turniejów to, co ma najlepszego w ofercie.
Nie bez powodu wszyscy wspominają wielką rywalizację Martiny Navratilovej i Chris Evert. Nie bez powodu fani męskiego tenisa opłakują koniec ery "Wielkiej Trójki", czyli dominacji Rogera Federera, Rafaela Nadala i Novaka Djokovicia. Oni liczą, iż godnymi następcami okażą się Jannik Sinner i Carlos Alcaraz. W kobiecej stawce oczy zwrócone są zaś przede wszystkim w stronę Świątek i Sabalenki. Jakiś czas temu dodawano do nich jeszcze Jelenę Rybakinę, ale ta w ostatnich sezonach z różnych względów nie jest w stanie - jak na razie - ustabilizować formy. Coraz częściej zaś w jej miejsce, obok Polki i Białorusinki, wymieniana jest Coco Gauff. I m.in. sobotnim triumfem w Paryżu potwierdziła, iż chce się w tym gronie liczyć.
Niezależnie od tego, jak dokładnie będzie wyglądać owe grono faworytek, to najważniejszy pod kątem atrakcyjności kobiecej rywalizacji jest fakt, by tych nazwisk było kilka. I by nie wynikało to ze słabości światowej czołówki, ale właśnie z jej siły. Zwracały na to uwagę przed tegorocznym Roland Garros legendy tenisa, np. Evert.
Mecze Świątek z Sabalenką potrzebne im i kobiecemu tenisowi
Oczywiście, paryska dominacja Świątek w ostatnich latach robiła wielkie wrażenie. Rewelacyjny bilans 40-3 i seria 26 wygranych meczów z rzędu to wielki wyczyn i kontynuowanie takiej serii byłoby czymś niesamowitym. Ale dla dobra całego kobiecego tenisa za plus można uznać to, iż pojawiła się nowa zwyciężczyni w stolicy Francji. Bo każda jednoosobowa dominacja w sporcie i zostawienie daleko w tyle reszty stawki wywołuje podziw, ale też grozi nudą. Finały wygrywane przy stracie pojedynczych gemów nie sprzyjają przyciąganiu widzów tak mocno, jak czajenie się za rogiem mocnej konkurencji. A Sabalenka w obecnej formie to świetny przykład takiej konkurencji.
- To była wyjątkowa seria Igi Świątek w Roland Garros. jeżeli musiała się skończyć, to cieszę się, iż stało się to za sprawą Aryny Sabalenki. Jej największej przeciwniczki, przy pełnym szacunku z obu stron i po bitwie godnej ich rywalizacji - podsumował po półfinale Bastien Fachan, znany w środowisku tenisowym spec ds. mediów społecznościowych.
Sama Białorusinka, która od wielu miesięcy bryluje, przyznała, iż pokonanie piątej w tej chwili na światowej liście Polki to dla niej coś wyjątkowego. Zwłaszcza w Paryżu.
- To niewiarygodne. Jestem z siebie bardzo dumna. Miałam wrażenie, iż to był finał - podkreśliła.
A przed czwartkowym pojedynkiem obie zgodnie przyznawały, iż granie przeciwko sobie sprawia, iż stają się lepszymi zawodniczkami, bo muszą się wznieść na wyżyny, by odnieść zwycięstwo. Korzystają na tym nie tylko one, ale też cały kobiecy tenis. Bo im więcej wielkich bitew na korcie między nimi, tym więcej atrakcyjnego produktu, którym można wzbudzić zainteresowanie wokół całej kobiecej rywalizacji. By nikomu już nie przyszło do głowy zarzucać jej, iż - w porównaniu z męską - jest nudna.
Kobiecy tenis korzysta też wizerunkowo z tego, iż w ubiegłym roku Świątek i Sabalenka nawiązały większy kontakt. Zaczęło się od nagrania wspólnego filmu na TikToka, a potem były wspólne treningi i więcej rozmów. Wcześniej żyły bardziej obok siebie, także za sprawą różnicy osobowości. Polka to bowiem raczej uwielbiająca książki introwertyczka, a Białorusinka jest głośna i bardziej szuka towarzystwa.
Triumf Sabalenki w Roland Garros byłby dawką nadziei dla Świątek
Ich poprzednim i do czwartku jedynym pojedynkiem wielkoszlemowym był półfinał US Open z 2022 roku. W nim też sporo się działo. Ostatecznie Świątek wygrała 3:6, 6:1, 6:4, mimo iż w decydującej partii przegrywała 2:4. A dwa dni później niespodziewanie sięgnęła po tytuł. Niespodziewanie, bo przed turniejem nikt raczej na nią zbyt mocno nie stawiał. Sabalenka Roland Garros teraz nie zdobyła - przegrała nie tylko ze świetną w defensywie i opanowaną Gauff, ale także z własnymi nerwami. Popełniła w finale aż 70 niewymuszonych błędów.
Ale prezentująca od miesięcy wysoką formę 27-latka i tak zanotowała cenny wynik w Paryżu - nigdy wcześniej nie dotarła tam do finału. A teraz dokonała tego, choć ziemia to nawierzchnia, na której teoretycznie - przy jej stylu gry - jest jej najtrudniej o sukces. Jej samej też to stwierdzenie mocno weszło do głowy.
- Niemal przez całe życie mówiono mi, iż mączka nie jest dla mnie i brakowało mi pewności siebie na niej. Przez wiele lat rozwijaliśmy moją grę i teraz czuję się na tej nawierzchni komfortowo oraz naprawdę mam frajdę z gry na niej. jeżeli zdobędę ten tytuł, to będzie to naprawdę wiele znaczyło dla mnie i mojego sztabu szkoleniowego - zaznaczyła przed sobotnim pojedynkiem z Gauff.
Był to jej pierwszy wielkoszlemowy finał na innej nawierzchni niż twarda. Dwukrotnie triumfowała w Australian Open i raz w US Open. W obu tych turniejach również raz przegrała mecz o tytuł. Pierwszy triumf na cegle i przełamanie tkwiącej wcześniej także w głowie pierwszej rakiety świata bariery byłoby chwytliwą historią, która na pewno pomogłaby kobiecemu tenisowi. Na razie ten scenariusz się nie ziścił, ale tegorocznym występem Białorusinka pokazała, iż w kolejnych edycjach znów powinna być bardzo groźna.
Gdyby w tym finale zagrała Świątek, to mielibyśmy inną budującą historię - odrodzenia się wielkiej gwiazdy po kryzysie, z którym zmagała się miesiącami. Ale skoro Polki w obsadzie tego meczu nie było, to jej fani powinni byli trzymać kciuki za Sabalenkę. Bo skoro ta, mimo początkowych trudności w grze na ziemi (do 2022 r. nie była w stanie przejść w Roland Garros trzeciej rundy), przełamałaby się w takim stylu, to może pomogłoby to też młodszej o trzy lata raszyniance odpowiednio podejść do gry na trawie, z którą dotychczas nie było jej po drodze. Ale ta już awans Białorusinki do finału mogłaby potraktować jako taki cenny sygnał.
Czy Świątek jest w stanie dojść na tyle daleko w rozpoczynającym się za trzy tygodnie Wimbledonie, by już wtedy na londyńskiej trawie trafić na liderkę rankingu WTA? Mając na uwadze jej kłopoty z ostatnich miesięcy, można mieć co do tego pewne obawy. Ale jeżeli nie teraz, to powtórzmy - najważniejsze jest, by regularnie i znacznie częściej niż dotychczas mierzyły się w Wielkim Szlemie. Beneficjentem będzie cały kobiecy tenis. Dla niego najlepiej, by toczyły wtedy kolejne wielkie boje i dzieliły się zwycięstwami. jeżeli będzie oznaczać to częste docieranie do końcowej fazy tej prestiżowej rywalizacji, to chyba i zawodniczki, i ich kibice przystaliby na taki kompromis.