"NBA. Where amazing happens". Tak reklamowała się niegdyś najsłynniejsza koszykarska liga świata. Ale marketingowy slogan od lat doskonale pasowałby też do polskiej ligi piłkarskiej. Podczas gdy w wielu krajach zastanawiają się, jak uczynić miejscowe rozgrywki choć trochę bardziej nieprzewidywalnymi, bo lokalny hegemon, czasem podgryzany przez dwóch-trzech zwykle tych samych pretendentów, zgarnia wszystkie trofea, w Polsce problem od lat był odwrotny. Jak sprawić, by wyniki były choć trochę bardziej przewidywalne. Zgodnie powtarzano, iż ekstremalnie wyrównany poziom polskiej ligi to zarówno jej błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Błogosławieństwo, bo czyni ją zajmującą dla krajowych kibiców, co pozwala nakręcać zainteresowanie zarówno wśród fanów chodzących na stadiony, jak i oglądających mecze w telewizji. Przekleństwo, bo nie sposób budować mocną pozycję w europejskich pucharach, gdy co roku zmieniają się ich uczestnicy.
REKLAMA
Zobacz wideo
Ekstraklasa podjęła kroki mające stworzyć polską elitę. Najlepsza czwórka zaczęła zgarniać wyraźnie wyższe premie. Jest też rozstawiona w Pucharze Polski, co pozwala uniknąć niewygodnej gry w pierwszej rundzie. Uczestnicy europejskich pucharów mają też prawo przełożenia dwóch meczów ligowych w intensywnym okresie eliminacji, by skupić się na międzynarodowej rywalizacji bez trwonienia sił na krajowe podwórko.
Krucha stabilizacja
W ostatnich latach wydawało się, iż zaczynają być widoczne pierwsze tego efekty. Wprawdzie od czterech lat nikomu nie udało się obronić tytułu mistrza Polski, a w ostatnich siedmiu sezonach Ekstraklasę wygrywało pięć różnych klubów, ale czołówka stała się choć trochę stabilniejsza. Lech Poznań i Jagiellonia Białystok po mistrzostwie zajmowały trzecie miejsca, co pozwalało rok po roku występować w pucharach. Od wicemistrzostwa w 2021 roku Raków tylko raz wypadł poza podium. Legia, choć mistrzostw ostatnio nie zdobywała, regularnie występowała w pucharach. A Pogoń Szczecin od pięciu lat nie wypadła poza czołową czwórkę. Wprawdzie przez cały czas zdarzały się przypadki takie jak Śląska Wrocław, który zupełnie znikąd włączył się do walki o mistrzostwo, by po roku spaść z hukiem jako wicemistrz, ale przestało to być normą.
Także tegoroczne lato sugerowało, iż polscy reprezentanci w pucharach jeszcze mocniej okopią się na czołowych pozycjach. Lech po zdobytym mistrzostwie więcej wydał, niż zarobił, co wcześniej absolutnie nie było normą. Legia kupowała drogo i – na papierze – sensownie, ogłaszając, iż w tym sezonie interesuje ją tylko mistrzostwo. Wicemistrz Raków wydał najwięcej na polskim rynku, po którym zaczęły hulać niewidziane dotąd pieniądze. A Jagiellonia nie utraciła żadnej z najważniejszych postaci, znacząco poszerzając kadrę. Wszyscy, którzy zamierzali rozbić czołową czwórkę, jak Widzew Łódź, Pogoń Szczecin, Górnik Zabrze czy Cracovia, wydawali się stać przed trudnym zadaniem. To, iż eksportowy kwartet po raz pierwszy w historii zakwalifikował się jednocześnie do fazy głównej europejskich pucharów, także zapewnił mu dodatkowy napływ pieniędzy. Wywalczenie przez Polskę piątego miejsca w europejskich pucharach miało stanowić dodatkowe zabezpieczenie, iż żaden z wielkich nie zostanie w przyszłym roku na lodzie.
Ekstremalnie płaska tabela
Specyfika tego sezonu sprawia, że… to wciąż jeszcze możliwe. Ekstraklasę zawsze przedstawiało się jako jedną z najbardziej wyrównanych lig Europy, ale zakończona w miniony weekend jesień była ekstremalna choćby jak na jej warunki. Ostatnia drużyna traci do lidera tylko jedenaście punktów. W Bundeslidze - 31. Pep Guardiola powiedział kiedyś, iż mistrzostwo zdobywa się w ostatnich ośmiu kolejkach, a przegrywa w pierwszych ośmiu. W Polsce nie można powiedzieć choćby tego. Choć rozegrano już 18 kolejek, nikt nie może z całą pewnością stwierdzić, iż coś przegrał. choćby w przedostatniej Legii teoretycznie nie ma powodów, by w zimie drastycznie rewidować cele. Jedenaście punktów straty do Wisły Płock to dużo, ale nic co w szesnastu kolejkach byłoby absolutnie nie do odrobienia.
Trudno o wyraźniejszy dowód, jak bardzo liga stanęła w ostatnich miesiącach na głowie niż to, iż mistrzem jesieni został zespół, który awansował do niej dopiero w czerwcu, uzupełniając stawkę jako ostatni. Wisła Płock przebijała się do elity przez baraże, co teoretycznie czyniło ją najsłabszym z beniaminków. W I lidze straciła przecież do Arki Gdynia i Bruk-Betu Termaliki Nieciecza odpowiednio osiem i siedem punktów. Rok temu zimowała dopiero na piątym miejscu zaplecza Ekstraklasy, nie mając wcale pewności, iż w ogóle uda się jej awansować do baraży. Tymczasem teraz całkiem zasadne stają się pytania, czy po dwóch dekadach do Płocka nie zawitają w lecie europejskie puchary.
Dziwna wspinaczka
Jednocześnie jednak "Nafciarze" podlegają dokładnie tym samym prawidłom, co reszta ligi. Choć przynajmniej przez najbliższe sześć tygodni będą się szczycić pierwszym miejscem w tabeli, ich przewaga nad strefą spadkową jest… mniejsza niż na tym samym etapie sezonu 2021/22, który zakończył się dla nich degradacją. Wówczas mieli cztery punkty mniej niż obecnie, ale znajdowali się jedenaście punktów nad kreską, podczas gdy dziś ich przewaga nad zagrożonymi miejscami wynosi tylko dziesięć punktów. choćby mistrzostwo jesieni nie daje więc stuprocentowej gwarancji pozostania w lidze.
Sposób, w jaki Wisła wdrapała się na szczyt, też jest zresztą ewenementem na skalę światową. Beniaminek wprawdzie fantastycznie rozpoczął sezon, wygrywając pięć z pierwszych sześciu meczów, ale później nie spisywał się już tak rewelacyjnie. Rok zakończył serią pięciu remisów. Od 25 sierpnia z trzynastu meczów we wszystkich rozgrywkach wygrał dwa. Ciułając punkt po punkcie, niespodziewanie na finiszu wyprzedził Górnik Zabrze, który rewelacją rundy był tylko do listopada, by potem przegrywać mecz za meczem. Mistrzostwo jesieni płocczanie przyklepali na kanapach. W zaległych niedzielnych spotkaniach przeskoczyć ich mogły najpierw Raków, potem Jagiellonia. Obaj faworyci niespodziewanie się jednak potknęli, więc "Nafciarze" pozostali na szczycie.
Niewygodny beniaminek
Choć niewątpliwie są liderem specyficznym, nie powinno to umniejszać zasług trenera Mariusza Misiury i jego zawodników. W ostatnich latach beniaminkowie mieli po awansie olbrzymie problemy. Poprzedni sezon był pierwszym od niemal dekady, gdy żaden nie spadł z ligi. O tym, iż tak dobre wejście do elity nie jest oczywiste, najlepiej świadczy tegoroczny przypadek ostatniego w tabeli Bruk-Betu. W Płocku potrafili po awansie zmienić sposób gry. Podczas gdy Misiura w niższych ligach był znany raczej z ofensywnego nastawienia i kontrolowania gry poprzez posiadanie piłki, do elity podszedł świadomy ograniczeń swojej drużyny. Wisła w I lidze nie miała wcale żelaznej defensywy. Straciła aż o 14 goli więcej niż Arka Gdynia, mniej bramek od niej dały sobie wbić choćby Wisła Kraków, GKS Tychy, czy Polonia Warszawa, które nie przebiły się do elity.
Tymczasem sposobem na przetrwanie wśród najlepszych okazała się obrona. Szczególnie dwa transfery - pozyskanie doświadczonego bramkarza Rafała Leszczyńskiego ze Śląska Wrocław i stopera Marcina Kamińskiego, wracającego do Polski po latach występów w Niemczech - pozwoliły całkowicie zmienić oblicze zespołu. Nikt jesienią nie zdołał w meczu ligowym strzelić Wiśle więcej niż gola. 12 straconych bramek to zdecydowanie najmniej w stawce. Dwukrotnie (!) mniej niż wicelider. jeżeli odwołać się do innej maksymy z NBA, gdzie powtarzano, iż obrona zdobywa mistrzostwa, Wisłę trzeba traktować jako kandydata do sprawienia największej sensacji od 1989 roku, gdy Ruch Chorzów jako beniaminek zdobył mistrzostwo Polski.
Trenerski self-made man
Inspirująca jest też droga samego Misiury, który na przełomie wieków zaliczył ekstraklasowe epizody jako piłkarz Pogoni Szczecin. Na boiskach nie wyrobił sobie jednak nazwiska, które utorowałoby mu drogę do zawodu trenera. Dochodził więc do elity okrężną drogą. Zaczynał od piłki kobiecej. Zbierał doświadczenia jako koordynator szkolenia młodzieży w Chinach, czy pracując z dziećmi w Realu Madryt. Pierwszą seniorską pracę w męskim futbolu otrzymał raptem pięć lat temu na czwartym szczeblu rozgrywkowym w Warcie Gorzów Wielkopolski. Głośniej zrobiło się o nim, gdy w świetnym stylu wprowadził Znicz Pruszków do I ligi, a potem utrzymał go na tym poziomie. Już wówczas miał trafić do Ekstraklasy. Był dogadany z Wartą Poznań, która jednak w nieprawdopodobnych okolicznościach na pół godziny przed końcem sezonu po raz pierwszy zaplątała się do strefy spadkowej i opuściła ligę, co zmusiło ją do zmiany planów. Misiura miejsce wśród najlepszych musiał wywalczyć sam, w drugim sezonie pracy w Płocku świętując upragniony awans. 44-latek nie ukrywa, iż na początkowych etapach inspirowała go historia Marka Papszuna, który przebił się z niższych lig do tytułu mistrza Polski. Misiura symbolicznie pokonał swojego mistrza w lipcu, gdy jego drużyna ograła Raków na stadionie w Częstochowie.
Wisła okazała się największym beneficjentem tego, iż polscy potentaci przez cały czas mają gigantyczny problem z tańczeniem na kilku weselach jednocześnie. Obciążenia fizyczne, psychiczne i logistyczne związaną z występami w europejskich pucharach zwykle miały wielki wpływ na kształt tabeli w Polsce, ale to, iż tej jesieni zmagały się z nimi aż cztery polskie drużyny, kompletnie nią zawirowało. Najlepiej poradziła sobie doświadczona w tej kwestii Jagiellonia, która długo wyglądała na najrzetelniejszą z kwartetu pucharowiczów. Po prawdzie, mistrzostwo jesieni dla Wisły jest delikatnie papierowe, bo "Jaga" ma w zanadrzu zaległy mecz z GKS-em Katowice, który nie odbył się z powodu ataku zimy nad Białymstokiem. Gdyby go wygrała, to Jagiellonia miałaby dziś najwięcej punktów.
Tradycyjna zadyszka Jagiellonii
Wcale nie jest jednak pewne, iż tak by się skończyło. Gracze Adriana Siemieńca pod koniec roku złapali bowiem ewidentną zadyszkę. Nie wygrali żadnego z pięciu ostatnich meczów, a na wygraną w lidze czekają pięć tygodni. W rundach, jakie "Jaga" rozgrywa na trzech frontach, da się znaleźć schemat. Najpierw drużyna Siemieńca świetnie prezentuje się co trzy dni, za co spotykają ją zasłużone zachwyty. Później nie gra już tak świetnie, ale wciąż nie przegrywa, co tłumaczy się pragmatyzmem i dojrzałością. Wreszcie w końcówkach nie zgadza się już ani styl, ani wyniki. Tak samo było zarówno zeszłej jesieni, jak i wiosny. Poprzedni rok białostoczanie kończyli jedną wygraną w ostatnich ośmiu meczach. Wiosną odnieśli jedno zwycięstwo w siedmiu ostatnich występach.
Jagiellonia i tak jest jednak w niezłej sytuacji względem pozostałych pucharowiczów. Wiosną ma bowiem wszelkie widoki, by walczyć o drugie w historii mistrzostwo. Jest już także pewna gry w Europie na wiosnę. Jedyną zadrą pozostaje odpadnięcie z Pucharu Polski po słabym meczu z GKS-em Katowice. W tych rozgrywkach są natomiast przez cały czas Lech i Raków, które wciąż trzymają wszystkie sroki za ogon. Tyle iż częstochowianie są w obliczu przebiegunowania, jakim będzie w zimie odejście trenera Papszuna. Trudno się spodziewać, by tak duża zmiana przebiegła bez żadnych turbulencji. Teoretycznie najspokojniej powinno być w Lechu, gdzie udało się w miarę suchą stopą przejść przez rundę pełną kontuzji i problemów kadrowych. Mistrz zagra na wiosnę w pucharach, przy jednym zaległym meczu ma niewielką stratę do lidera i doszedł do ćwierćfinału Pucharu Polski. A jednak kibice w Poznaniu często mieli tej jesieni nosy zwieszone na kwintę, dyskusja o przyszłości trenera Nielsa Frederiksena wznoszona była natomiast po niemal każdym niepowodzeniu. Zwłaszcza po kompromitującej przegranej w Gibraltarze.
Pogoń albo katastrofa
To jednak nic w porównaniu do Legii, która jako jedyny polski przedstawiciel na pewno nie zagra wiosną w Europie i nie występuje już też w Pucharze Polski. Sezon, który miał być triumfalnym powrotem Warszawy do panowania w polskiej piłce, grozi bezprecedensową katastrofą. Najbogatszy polski klub pozwolił sobie na przedziwną sytuację, w której połowę jesieni rozgrywał z trenerem na walizkach, a połowę bez trenera. Nic więc dziwnego, iż przegrywał mecz za meczem i zimę spędzi w strefie spadkowej. Pozyskanie Papszuna, architekta sukcesów Rakowa, to jednak tak gigantyczny zwrot w fabule, iż kolejne odcinki ekstraklasowego serialu po prostu nie mogą być nudne. jeżeli pójdzie mu dobrze, wszyscy będą wiosną śledzić jego pogoń za straconym czasem. jeżeli pójdzie źle, cała Polska będzie się przyglądać, czy nieudolnie zarządzany hegemon na 110-lecie istnienia po dziewięciu dekadach spadnie z ligi. To pytania, jakich absolutnie nikt jeszcze parę miesięcy temu choćby by nie zadawał. Dla tego, kto uważa, iż urok sportu polega na jego nieprzewidywalności oraz na tym, iż pieniądze nie grają, Ekstraklasa to czyste piękno.

1 godzina temu












![Zamojskie, roztoczańskie gołębie na wystawie POLAND 2025 w Kielcach [ZDJĘCIA]](https://static2.kronikatygodnia.pl/data/articles/xga-4x3-zamojskie-roztoczanskie-golebie-na-wystawie-poland-2025-w-kielcach-zdjecia-1766052141.jpg)



