Miliarder przejął polski klub. Budują potęgę. 42 miliony już wydane

5 godzin temu
- Od dziecka kibicowałem Widzewowi Łódź. Jak miałem 7, 8 a może 9 lat, to biegałem po boisku, a mama z okna wołała: Boniek, wracaj do domu na obiad. Ostatnio spotkałem się z panem Zbyszkiem i opowiedziałem mu tę historię - mówi w rozmowie ze Sport.pl Robert Dobrzycki, właściciel łódzkiego klubu.
Od kilku miesięcy trwa szum medialny wokół Widzewa Łódź. Duża w tym zasługa Roberta Dobrzyckiego, który pod koniec marca został nowym właścicielem łódzkiego klubu. Biznesmen zainwestował w Widzew już 42 miliony złotych.


REKLAMA


Zobacz wideo Urban nie wytrzymał! "Czy ja się nie przesłyszałem?!"


W tym okienku transferowym Widzew dokonał rewolucji kadrowej. Do zespołu dołączyło kilkunastu nowych zawodników. Najdroższym transferem łodzian był Mariusz Fornalczyk, za którego zapłacili Koronie Kielce 1,5 miliona euro. - W tym okienku prawdopodobnie przekroczymy budżet transferowy, ale zrobimy to z przyjemnością - mówi Dobrzycki.
Krzysztof Smajek: Co pan czuł, gdy po raz pierwszy w roli właściciela Widzewa Łódź wszedł na scenę podczas prezentacji drużyny przed sezonem?
Robert Dobrzycki: - Zazwyczaj, gdy wchodzę na scenę, są to przemowy bądź prezentacje biznesowe. Wtedy publiczność reaguje spokojnie. Myślałem, iż tym razem będzie podobnie, ale zanim coś powiedziałem, wszyscy zaczęli skandować moje imię i nazwisko. Byłem zaskoczony taką reakcją, wzruszyłem się. Zawsze podchodziłem do Widzewa emocjonalnie, ale tym razem poczułem to na własnej skórze. Poczułem, iż jestem odpowiedzialny za coś więcej niż klub. To jest odpowiedzialność za społeczność, za kibiców i za ich marzenia. Czegoś takiego nigdy nie czułem.
Pojawiły się łzy?
- Trochę. Próbuję nie płakać. Mam nadzieję, iż nie było widać.
Trudno się dziwić, iż pojawiły się emocje, skoro kibicem Widzewa jest pan od wielu, wielu lat.
- Od dziecka kibicowałem Widzewowi. Jak miałem 7, 8 a może 9 lat, to biegałem po boisku, a mama z okna wołała: Boniek, wracaj do domu na obiad. Ostatnio spotkałem się z panem Zbyszkiem i opowiedziałem mu tę historię.
Pamiętam też mecz z Legią w Warszawie, gdy Widzew wygrał 3:2 i zdobył mistrzostwo Polski. Studiowałem wtedy w Warszawie. Razem z bratem poszliśmy na mecz, usiedliśmy na trybunie krytej. Wszyscy wokół byli za Legią. Nie chcieliśmy zdradzić, komu kibicujemy, ale udało się zachować pozory tylko do gola na 2-2. Wtedy zaczęliśmy się cieszyć. Rozejrzeliśmy się na boki i gwałtownie się uspokoiliśmy, bo wzrok kibiców Legii był ciężki. Później padła bramka na 3:2 dla Widzewa. To było niesłychane przeżycie. Takie chwile pamięta się do końca życia.


Jak często bywa pan w Łodzi, w klubie?
- Nie za często, ale bywam. Jestem na wszystkich meczach. Staram się zostawiać bardzo dużo decyzyjności dyrektorowi sportowemu i dyrektorowi zarządzającemu. To oni zarządzają klubem od strony sportowej i organizacyjnej, podejmują bieżące decyzje. Ja angażuję się tylko w decyzje strategiczne. Nie jestem szefem klubu. Jestem prezesem rady nadzorczej i właścicielem.
A jak wygląda kwestia transferów? Dyrektor sportowy dostał pieniądze i wolną rękę w działaniu?
- Okienko transferowe było bardzo intensywne, więc byliśmy w stałym kontakcie. Wszystkie transfery są ze mną konsultowane, ale w trakcie procesu akceptacyjnego nie oceniam piłkarzy. Nie chcę tego robić, bo się na tym nie znam. Z czasem pewnie będę znał się bardziej, ale to nie jest mój biznes. Wiem, kto przychodzi do klubu, za jakie pieniądze i na jakich warunkach. Obserwuję te decyzje, próbuję oceniać, czy mają sens logiczny, czy poprawiają jakość i wartość klubu. Rozmawiam o tym z Mindaugasem Nikoličiusem i Michałem Rydzem, którzy przedstawiają mi argumenty. jeżeli czuję, iż te argumenty mają sens, to akceptuję. o ile chodzi o wybór zawodników, to decyzje należą głównie do dyrektora sportowego.
W kwietniu w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego mówił pan, iż raczej nie będziecie płacić półtora miliona euro za zawodnika. Dwa miesiące później Mariusz Fornalczyk trafił do Widzewa za półtora miliona euro. Z czego wynikała zmiana zdania?
- Zostawiłem sobie furtkę na zmianę zdania, bo stwierdziłem, iż „raczej" nie będziemy tyle płacić. Kiedy zaczynaliśmy myśleć o okienku transferowym, to określiliśmy ramy budżetowe. Wtedy te półtora miliona euro wyglądało na dużą i nielogiczną kwotę. Założyliśmy, iż chcemy podnieść jakość zespołu i do tego potrzebujemy dwunastu nowych zawodników. Wstępny budżet na transfery zakładał cztery miliony euro, więc po wydaniu półtora miliona na jednego piłkarza zostałoby nam 2,5 mln na pozostałe transfery.


Później doszliśmy do wniosku, iż pewnych piłkarzy wnoszących wysoką jakość możemy sprowadzić bez sumy odstępnego. Mam na myśli między innymi Sebastiana Bergiera czy Angela Baenę. Dzięki temu na zawodników, w których naprawdę wierzymy, mogliśmy wydać więcej. Przed transferem wyceniamy wartość zawodnika i przypadku Mariusza Fornalczyka była ona większa niż półtora miliona euro.
W tym okienku prawdopodobnie przekroczymy budżet transferowy, ale zrobimy to z przyjemnością. Ktoś powie, iż nie umiemy planować, ale nie w tym rzecz. Gdy zaczyna się okienko, to nie wiemy do końca, co się wydarzy. Dla nas zakup zawodnika jest inwestycją. W jego wartość na boisku i ewentualnie wartość transferową w przyszłości. To nie są pieniądze wyrzucone, tylko zainwestowane.
Mariusz Fornalczyk gra poniżej oczekiwań na początku sezonu. Widać, iż bardzo chce, ale na razie za dużo mu nie wychodzi.
- Mariusz dołączył do nas trochę później, bo był z kadrą U-21 na mistrzostwach Europy. Uważam, iż potrzebuje trochę czasu i spokoju. W klubie wszyscy go wspierają, jest nową gwiazdą Widzewa. Jego potencjał jest olbrzymi i z czasem będzie to widać na boisku. Już dostrzegamy przebłyski i elementy jego geniuszu. Nie jestem wielkim znawcą piłki, oceniam intuicyjnie, ale moim zdaniem to zadziała.
Zablokował pan w tym okienku jakiś transfer?
- Nie. Być może w przyszłości taka sytuacja się zdarzy. Wtedy będę musiał mieć przesłanki, które mnie bolą i nie dają spać. jeżeli z jakichś względów uznam, iż transfer nie ma sensu, to postawię weto. Bez konkretnych argumentów nie chcę tego robić. Co ciekawe, wszyscy zawodnicy, którzy trafili do nas w tym okienku, to były nasze pierwsze wybory. Czasami było tak, iż mieliśmy drugi, trzeci wybór na każdą pozycję, ale byliśmy cierpliwi i udało nam się pozyskać jedynki z danej pozycji. Działaliśmy w bardzo przemyślany sposób.


Dokonaliście latem rewolucji w kadrze. Nie byłoby bezpieczniej wprowadzać zmiany krok po kroku?
- Jestem zwolennikiem maksymalnej rewolucji.
Początek sezonu w wykonaniu Widzewa jest udany. Gdyby nie kilka ostatnich minut meczu w Białymstoku, to byłby bardzo udany. Bardzo był pan rozczarowany po tym meczu?
- Bardzo. Byłem zadowolony, jak ten mecz wyglądał do momentu, kiedy w ostatnich minutach trochę zabrakło charakteru.
A przecież dla pana ten charakter jest bardzo ważny. Często pan o nim wspomina.
- To jest najważniejsza kwestia. Gra do końca, ambicja, a pieniądze przyjdą później. Tak działam w życiu, chcę wygrywać transakcje. W biznesie nie mogę przeboleć przegranej. Mam nadzieję, iż piłkarze Widzewa nie będą przechodzić nad porażką do porządku dziennego, iż porażka będzie ich bolała i motywowała do pracy. Widzewski charakter polega na tym, iż nie zawsze się wygrywa, ale zawsze gra się do końca. o ile coś się robi źle, to bierze się za to odpowiedzialność, trenuje dalej i wraca się silniejszym.
Po meczu w Białymstoku trwała dyskusja, kto zawinił przy stracie trzeciej bramki: Rafał Gikiewicz czy Michał Żyro? Na pewno ma pan swoje zdanie w tym temacie.
- Nie chciałbym kogokolwiek obwiniać, ale w tym fragmencie meczu nie powinniśmy podejmować ryzyka. To nie był czas na piękną grę, a na proste środki prowadzące do celu. My podjęliśmy kosmiczne ryzyko, nie powinniśmy tego robić.


Dostrzega pan już efekty pracy trenera Żelijko Sopicia, który w Widzewie jest od kilku miesięcy?
- Trener Sopić dostał praktycznie taki skład, jaki chciał. W dalszym ciągu szukamy napastnika i środkowego obrońcy, ale chcemy przeprowadzić te transfery jeszcze w tym okienku. jeżeli ich dokonamy, to trener będzie miał jakość sportową, której oczekiwał. Efekty jego pracy będziemy widzieć po wynikach.
Będzie miał pan cierpliwość do trenerów?
- Powtórzę, interesują mnie wyniki. Jestem cierpliwym człowiekiem, ale musimy widzieć, iż wyniki wyglądają dobrze. Jesteśmy świadomi, iż na początku sezonu może być różnie, bo w bardzo krótkim czasie zbudowaliśmy praktycznie nowy zespół. o ile trener dostaje to, czego chciał, to mam nadzieję, iż będzie widać progres. o ile będzie progres, to będzie cierpliwość. Ale o ile będzie to szło w złym kierunku, to cierpliwość będzie mniejsza. W Widzewie za wynik sportowy odpowiada dyrektor sportowy i to on wybiera trenera. Chcę, żeby tak pozostało.
Gdy spojrzy się na kadrę Widzewa, to rzuca się w oczy, iż jest w niej niewielu wychowanków. Jak pan na to patrzy?
- Na pewno jest to problem. Kwestie akademii czy budowy ośrodka treningowego, to są lata zaniedbań, które będziemy nadrabiać. To bardzo ważne elementy klubu. W sierpniu zaczynamy budowę ośrodka szkoleniowego, chcemy inwestować w akademię, bo to jest przyszłość. Ale w tym czy w kolejnym sezonie nie możemy jeszcze liczyć na wzmocnienia z Akademii Widzewa.
w tej chwili piłkarze Widzewa trenują na Łodziance, gdzie na treningi czasem dojeżdżają rowerami, ale w sierpniu zaczynacie budowę ośrodka szkoleniowego w Bukowcu.


- Infrastruktura sportowa jest priorytetem numer jeden. Miasto dostało pozwolenie na budowę boiska przy stadionie. Trwało to dłużej niż myśleliśmy, ale mam nadzieję, iż budowa przyspieszy. To jest bardzo ważne dla zespołu, szczególnie w okresie zimowym. Teraz największym wyzwaniem jest powiększenie stadionu.
Jaką pojemność powinien mieć stadion Widzewa? Na pewno jest za mały, bo karnety znów się sprzedały, trudno jest dostać wejściówkę na mecz.
- Wydaje się, iż pojemność między 28 a 32 tys. miałaby sens. Myślę, iż taki stadion moglibyśmy zapełnić. Przygotowujemy projekt, chcemy sprawdzić, w jaki sposób możemy dokonać rozbudowy. Wycenimy ten projekt i zaczniemy rozmowy z miastem, w jaki sposób możemy podejść do rozbudowy. Formuł jest wiele, aczkolwiek nie spodziewamy się, iż miasto samo sfinansuje budowę. Będziemy szukać biznesowych rozwiązań. Chcielibyśmy, jak najszybciej rozbudować stadion, ale nie wiem, kiedy to nastąpi. W międzyczasie chcemy też poprawić poziom sportowy, bo to powinno iść w parze.
Utrzymuje pan prywatny kontakt z zawodnikami Widzewa?
- To nie jest konieczne. Znam się z niektórymi zawodnikami, nie unikam ich, ale też nie zabiegam o znajomość z nimi. To nie moja rola i nie moje zadanie. Nie chcę skracać na siłę dystansu. Wiem, jakie to może mieć konsekwencje, gdy będę za blisko. Chcę mieć zdrowe zasady w klubie. Zawodnicy pracują pod trenerem, dyrektorem sportowym i dyrektorem zarządzającym i nie ma kompetencyjnych skrótów. Tak samo jest w mojej firmie.
Gdy pytałem Rafała Gikiewicza o radę, jaką udzieliłby panu, to odpowiedział: "Żeby często schodził do szatni, bo to scala ludzi z gabinetów z zespołem." Co pan o tym sądzi?


- Myślę, iż od czasu do czasu ma to sens. Piłkarze powinni czuć, iż właściciel klubu jest zmotywowany, nie poddaje się i ma energię do tego, żeby klub był lepszy. Ale też nie chciałbym takiej sytuacji, iż po każdym meczu muszę schodzić do szatni. To mogłoby oznaczać, iż wchodzę w kompetencje sztabu szkoleniowego. Nie chcę tego robić.
Jak dużo pieniędzy zainwestował pan już w Widzew?
- Jako osoba fizyczna zainwestowałem 42 miliony złotych. Moja firma, której jestem udziałowcem, była wcześniej sponsorem Akademii Widzewa, później sponsorem pierwszej drużyny, więc to zaangażowanie finansowe było już wcześniej. Jako firma przez cały czas jesteśmy sponsorem klubu, czyli Widzew jest wspomagany nie tylko moimi prywatnymi pieniędzmi, ale też pieniędzmi mojej firmy. Pewnie jestem osobą, która najwięcej zainwestowała w Widzew od początku jego powstania.
Dużo osób odradzało panu inwestowanie w klub?
- Całe życie mówiono, iż to jest trudny biznes, iż to nie jest biznes, iż to jest miejsce, gdzie ludzie tylko topią pieniądze. Dużo nasłuchałem się takich opinii. W każdym biznesie są wygrani i przegrani, ale akurat ci w biznesie sportowym są pod większą presją, więc głośniej mówią o swoich porażkach i ich przyczynach.
Twierdzi pan, iż nie traktuje Widzewa jako działalności biznesowej i nie chce na nim zarabiać pieniędzy. W takim razie co pana motywuje?
- o ile Widzew będzie osiągał sukcesy, to i tak nie będzie to działalność stricte dochodowa, bo mamy w statucie ograniczenia dotyczące wypłaty dywidendy. Wszystkie pieniądze zawsze będą dla Widzewa po to, żeby jego wartość rosła i żeby klub był lepszy. Pieniądze zarabiam na swoim głównym biznesie, działam w 32 krajach świata. Widzew w porównaniu z moją firmą nie jest dużym potencjałem biznesowym. Moja motywacja do zarabiania na Widzewie jest zerowa. Chciałbym, żeby Widzew osiągnął sukces. Można to nazwać motywacją misyjną.


Wspomniał pan wcześniej, iż nie jest znawcą piłki. To nie przeszkodzi w prowadzeniu tego biznesu?
- Jestem kibicem, więc jestem znawcą jak każdy kibic. Nie chcę oszukiwać ani siebie, ani nikogo, iż jestem ekspertem czy specjalistą. Mam swoje czucie i rozumienie ryzyka, potrafię zarządzać grupą ludzi. To nie jest tak, iż przyszedł Robert Dobrzycki, zarządza klubem, bo ma pieniądze ze spadku. No nie, nie dostałem pieniędzy w spadku. Stworzyłem i zarządzam firmą, doszedłem do miejsca, w którym teraz jestem. Wiem, co działa, a co nie działa w organizacjach. Wiem, gdzie można popełnić błędy, gdzie można nie dostrzec ryzyk. Próbuję moje doświadczenie biznesowe przełożyć na klub. Moim zdaniem to jest równie ważne, a może choćby ważniejsze niż pieniądze.
Gdy Widzew upadał i reaktywował się w 2015 roku, to nie miał pan pokusy, żeby już wtedy zainwestować w klub?
- Czas upadku klubu to było ciężkie przeżycie dla wszystkich kibiców Widzewa. To był też moment, kiedy bardzo dużo pracowałem, rozwijałem biznes, latałem po Europie, po świecie. Oczywiście obserwowałem, co dzieje się w klubie, ale miałem do tego większy dystans niż teraz. Wtedy nie myślałem o inwestowaniu w Widzew, bo budowałem globalnie swój biznes. Wtedy by to nie wyszło.
Były takie sytuacje, iż był pan gdzieś w świecie i na telefonie oglądał transmisje z czwarto lub trzecioligowych meczów Widzewa?
- Nie, nie. Szczerze powiem, iż tak nie było. Ale zawsze śledziłem wyniki. Bywałem też na meczach Widzewa w niższych ligach, już na nowym stadionie.
Jakie na ten moment dostrzega pan zagrożenia w Widzewie?


- Oczekiwania kibiców urosły drastycznie, ale nie były pompowane ani przeze mnie, ani przez sztab, ani przez zarząd. Urosły pewnie, dlatego iż przez wiele lat nie było sukcesów sportowych i pojawił się ich głód. Na pewno rozbudziliśmy oczekiwania transferami. Rozumiem to i respektuję, ale gwałtownie zapominamy, gdzie byliśmy jeszcze sześć miesięcy temu. Zagrożenie widzę w tym, iż oczekiwania są olbrzymie, a zdaję sobie sprawę, iż wyniki nie zawsze będą szły z nimi w parze.
Mam nadzieję, iż będziemy wyprzedzać oczekiwania, ale w piłce nożnej różnie bywa. Trzeba będzie zarządzać tymi oczekiwaniami. Przez to będzie też wywierana większa presja. Z drugiej strony presja sprawia, iż człowiek zastanawia się dziesięć razy nad tym samym, czy robi to najlepiej jak potrafi i czasami wychodzą pewne ryzyka, które trudno dostrzec bez presji. To akurat jest pozytywne.
Gdy został pan właścicielem Widzewa, to jak został odebrany w środowisku piłkarskim?
- Bardzo dobrze, bo do piłki wszedł ktoś z biznesu, ze swoimi zasobami. Ktoś, kto może pomóc polskiej piłce i sprawić, iż tego pierwiastka miejskich i dotowanych z państwowych pieniędzy klubów będzie mniej. Miejskie kluby to jest element, który na pewno nie pomaga polskiej piłce.
Jak duży to jest problem?
- Spory, bo to trochę wypacza konkurencję. Nie chcę narzekać, bo uważam, iż to jest jedna z wymówek. Ale klub prywatny sam musi się budżetować, dbać o przychody, koszty i wynik sportowy. o ile klub jest dotowany i zarządza nieefektywnie, to idzie po uzupełnienie dziury budżetowej. To na pewno jest wypaczenie. Poza tym kluby prywatne konkurują o piłkarzy z klubami, które mogą płacić bez konsekwencji, bo ich dziura jest zasypywana na koniec roku z publicznych pieniędzy. Czyli też z moich, bo płacę podatki. Moim zdaniem powinno to być uregulowane. Powinny być jakieś limity, regulacje określające progi dotacyjne, których nie można przekroczyć. To na pewno pomogłoby w konkurencyjności ligi.


W przeszłości był pan łączony nie tylko z Widzewem, ale też z innymi polskimi klubami. Mógł pan zostać sponsorem lub właścicielem któregoś z nich?
- Działamy w całym kraju i dostajemy bardzo dużo propozycji sponsoringowych. Były różne rozmowy. Kilka z nich szło w stronę kupna klubu, ale moje serce zawsze było w Łodzi. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, iż być może do mojego zakupu Widzewa nigdy nie dojdzie. Tomasz Stamirowski dobrze sobie radził i nie miał potrzeby sprzedaży klubu. To stawiało mnie trochę w depresyjnej sytuacji. Zawsze chciałem być właścicielem Widzewa, a nie innych klubów. W Polsce klubów na sprzedaż było i jest dużo, więc tych rozmów było sporo. Nie były to zaawansowane rozmowy, bo nigdy nie byłem przekonany, iż mogę być właścicielem innego klubu niż Widzew.
Na początku rozmowy wspomniał pan o Zbigniewie Bońku. Kiedy się poznaliście?
- Po zakupie klubu miałem przyjemność spotkać się z panem Zbyszkiem. Dostałem od niego dużą dawkę porad, na które byłem otwarty. Pan Zbyszek jest widzewiakiem, więc jego doradztwo nie miało charakteru konkurencyjnego. To było raczej namaszczenie. Rozmawialiśmy o sposobie zarządzania drużyną, na co należy zwracać uwagę przy budowie klubu. Podkreślał, iż zawodnicy muszą mieć odpowiedni charakter i walczyć do upadłego. Kto jak kto, ale Zbigniew Boniek wie, co to jest widzewski charakter.
Myślał pan o tym, żeby znaleźć dla Zbigniewa Bońka jakąś funkcję w klubie?
- W tym momencie on chyba nie szuka żadnej funkcji operacyjnej. Lubi być blisko klubu, a ja wszystkich byłych zawodników Widzewa chciałbym mieć dookoła, żeby promocyjnie byli częścią klubu. Każdej porady zawsze chętnie wysłucham, ale nie składałem panu Bońkowi żadnej propozycji.
Idź do oryginalnego materiału