Cała Polska widziała, co się stało na Stadionie Narodowym. Pierwszy raz od lat

2 godzin temu
Jeśli Polacy remisowali w ostatnich latach z europejskimi potęgami, to zwykle szczęśliwie, po bohaterskich wyczynach bramkarza. Tym razem było inaczej. Polacy zagrali z Holendrami jak równy z równym, dochodzili do lepszych sytuacji, a Kamil Grabara wcale nie wybronił im dobrego wyniku. choćby odważne i kontrowersyjne decyzje selekcjonera na razie się bronią.
Choć polscy kibice są przyzwyczajeni, by w meczach z rywalami z najwyższej światowej półki spodziewać się najgorszego, to remisy z faworytami wbrew pozorom zdarzają się Polakom stosunkowo często. W samych przecież głównie nieudanych czterech ostatnich latach Polsce już po raz szósty udało się uniknąć porażki z rywalem z poziomu strefy medalowej wielkich turniejów. W 2021 roku kadra Paulo Sousy zatrzymała najpierw Hiszpanię, a potem Anglię. Michał Probierz dorzucił remisy z Francją i Chorwacją, Jan Urban zaś dwa z Holandią. Żeby szukać zwycięstw w meczach o punkty z rywalami z tej półki, trzeba by się cofać o ponad dekadę. Ale jakiś remisik czasem udaje się wyszarpać. Nie sam wynik 1:1 jest więc największym wydarzeniem piątkowej rywalizacji na Stadionie Narodowym.


REKLAMA


Zobacz wideo


Wszystkie poprzednie tego typu pojedyncze sukcesy miały wspólny mianownik w postaci korzystania z losowości futbolu. Nie zawsze w tej grze wygrywa lepszy, więc czasem dobra dyspozycja bramkarza, połączona z indolencją strzelecką gwiazd rywali i nadzwyczajną skutecznością naszych, dawała korzystny rezultat. Najświeższy mecz z Holandią nijak nie pasuje do tego schematu. Jak rzadko z udziałem Polaków, przypominał wyrównaną rywalizację dwóch drużyn z podobnego poziomu. jeżeli ze wskazaniem na kogoś, to na Polaków. A o bramkarzu wyjątkowo nie można powiedzieć wiele dobrego. Kamil Grabara nie tylko nie wybronił drużynie tego remisu, ale wręcz popełnił błąd w jednej z nielicznych sytuacji, w której był niepokojony. Do takiego obrazu meczu z faworytem Polacy absolutnie nie mogą być przyzwyczajeni.
Odważne wybory Urbana
O ile we wrześniowym debiucie Urbana przeciwko Holandii chodziło o to, by „jakoś" przetrwać, uniknąć kompromitującej porażki i nie zdołować zespołu przed arcyważnym spotkaniem z Finlandią, o tyle tym razem selekcjoner od początku wysyłał całym sobą inne sygnały. Podczas gdy od miesiąca zastanawiano się, kogo wymyśli na pozycję defensywnego pomocnika zamiast Bartosza Slisza, zawieszonego za kartki, on uznał, iż nie wymyśli nikogo, tylko zagra w środku pola bez żadnego zawodnika nastawionego głównie na destrukcję. W wyjściowym składzie pomieścił tylu ofensywnie nastawionych i dobrze czujących się z piłką przy nodze piłkarzy, ilu tylko mógł. Zamiast wybierać między Nicolą Zalewskim i Michałem Skórasiem, postawił na obu. W obronie, nie mając rottweilera Przemysława Wiśniewskiego, postawił na obrońców niepanikujących z piłką przy nodze. Takie nastawienie sugerował adekwatnie już tydzień temu, nie powołując żadnego pomocnika od przeszkadzania.


Bywało, iż takie na papierze odważne nastawienie kończyło się srogimi lekcjami. Ale tym razem to nie była tylko papierowa strategia. Polacy bardzo szybko, bo już w drugiej minucie, pokazali, iż nie zamierzają jedynie walczyć o przetrwanie. Zalewski sam jeden wie, jakim cudem nie trafił do bramki po dobrym dograniu Matty’ego Casha i rozrzuceniu akcji na skrzydło przez Piotra Zielińskiego. Polacy, owszem, cofnęli się potem na własną połowę i tam przyjmowali holenderskie ataki. Jednak po każdym przechwycie dawali rywalom znać, iż zza gardy zamierzają wyprowadzać ciosy. Prowadzenie, na które wyszli po doskonałym prostopadłym podaniu Roberta Lewandowskiego do Jakuba Kamińskiego, było zasłużone. Holendrzy mieli przed przerwą częściej piłkę, ale nie oddali żadnego celnego strzału. Tymczasem gdyby Polacy wykorzystali wszystkie dogodne szanse, schodziliby do szatni z dwiema bramkami przewagi.
Dwa razy lepsze szanse
Nie zbiło również graczy Urbana z pantałyku to, jak zaczęła się druga połowa. Czyli serią błędów – od przegranego pojedynku Casha z Codym Gakpo na skrzydle, przez złą interwencję na przedpolu Grabary, po nieupilnowanie przez Skórasia Donyella Malena na dalszym słupku. Nie było jednak po stronie gospodarzy widać spuszczonych głów i strachu przed holenderską nawałnicą, której można było się spodziewać. Zamiast tego było natychmiastowe parcie do przodu i sytuacja Lewandowskiego z podania Casha świetnie wybroniona przez holenderskiego bramkarza. jeżeli któraś drużyna może być wdzięczna golkiperowi za uratowanie wyniku, to raczej goście. Dla Grabary, na razie jedynie rezerwowego bramkarza, który zagrał od pierwszej minuty z powodu kontuzji Łukasza Skorupskiego, wydawała się to idealna okazja do zareklamowania się selekcjonerowi. Dobra gra w obronie całego zespołu sprawiła jednak, iż rzadko miał okazję się wykazać. Dwa z trzech celnych strzałów Holendrzy oddali w bramkowej akcji.


Polacy tymczasem zdawali się rosnąć z każdą minutą. Od gola Memphisa Depaya przez dwadzieścia minut nie dopuścili do żadnego strzału gości, samemu oddając dwa celne. Mecz zakończyli z wysokim odsetkiem celności podań (88 proc.), także w tercji atakowanej, czyli części boiska położonej bliżej holenderskiej bramki (81 proc.). Liczba kontaktów z piłką w polu karnym przeciwnika – 23 Polaków przy 24 Holendrów – wskazuje na bardzo wyrównany mecz. Wszelkie statystyki ofensywne – większa liczba wygranych pojedynków przez gospodarzy, większa liczba strzałów, w tym celnych – również potwierdzają obraz meczu, w którym Polacy nie kłaniali się faworytowi. Wynik w golach oczekiwanych, statystyce mierzącej jakość tworzonych sytuacji, to 1,56 do 0,74 na korzyść Polaków. Co oznacza, iż gracze Jana Urbana doszli do dwukrotnie lepszych sytuacji niż przeciwnicy. Holendrzy jedynie częściej utrzymywali się przy piłce. Wynik 40 do 60 proc. też nie świadczy jednak o jakimś stłamszeniu Polaków przez rywali.
Pierwszy raz od czterech lat
To wszystko zupełnie nieoczywiste liczby z meczu Polaków z wielką europejską marką. Dla porównania: dwa miesiące temu w Rotterdamie również było 1:1, ale Polacy utrzymywali się przy piłce ledwie przez 26 proc. czasu, w golach oczekiwanych przegrali 0,30 do 1,24 (cztery razy gorsze sytuacje od rywali), a w pierwszych 30 minutach z rzadka wychodzili poza własne pole karne, przegrywając tylko 0:1 dzięki dobrym interwencjom bramkarza. W siedmiu wcześniejszych meczach z przeciwnikami z najwyższej półki Polacy nigdy nie osiągnęli lepszego od nich wyniku XG. Ostatni raz udało się im to na mundialu w 2022 roku przeciwko Francji. Wówczas jednak przegrali 1:3, a za niemal połowę ich ofensywnego dorobku odpowiadał podyktowany w końcówce rzut karny.


By znaleźć mecz zakończony równie zasłużonym korzystnym wynikiem, trzeba by się cofnąć do schyłku pracy Paulo Sousy i remisu z Anglią w Warszawie. Wówczas też było 1:1, a w golach oczekiwanych Polska była lepsza w stosunku 1,00 do 0,56. Była jednak wtedy bardziej stłamszona pod względem posiadania piłki. Bliski tego obrazu był również mecz z Chorwacją (3:3), gdy Polacy mieli piłkę przy nodze przez 48 proc. gry, a w golach oczekiwanych zremisowali. Kombinacja dobrego wyniku, z lepszymi sytuacjami od rywala i przynajmniej 40-procentowym posiadaniem piłki, praktycznie się dotąd Polakom nie zdarzała. I to właśnie budzi największe uznanie wobec pracy selekcjonera po meczu z Holandią. Przepaść w czymś tak nieuchwytnym, jak kultura gry względem tego, co było jeszcze niedawno, jest gigantyczna.
Momenty magii
Taki styl gry sprzyja piłkarzom zaawansowanym technicznie, którzy w każdej akcji szukają kontaktu z piłką. Takim jak Zieliński, który przy budowaniu ataków ustawiał się na lewej obronie, gdzie miał więcej miejsca niż w środkowej strefie i stamtąd zaczynał polskie ataki. Czasem szukał karkołomnych, nieoczywistych rozwiązań, ale zwykle okazywało się, iż to on miał rację. Pięknie było to widać tuż przez golem, w 41. minucie, gdy dostał piłkę w kole środkowym i miał otwartą całą lewą stronę, by rozciągnąć grę do Michała Skórasia. Widział to cały stadion, który natychmiast podniósł wrzawę. Zawodnik Interu Mediolan wstrzymał jednak grę, zrobił kółeczko, które wydawało się niepotrzebne. Zarówno fani, jak i Skóraś, rozczarowani myśleli, iż Zieliński zmarnował szansę. Sekundę później, zupełnie niespodziewanie, zagrał jednak rozdzierające obronę prostopadłe podanie, po którym Kamiński byłby sam na sam z bramkarzem, gdyby lepiej zabrał się z piłką. Zwykle kibice na trybunach i przed telewizorem, widząc wszystko z góry, mieli pełne prawo zżymać się na polskich piłkarzy, którzy na murawie nie potrafią dostrzec najlepszych rozwiązań. Tu trzeba było pochylić głowę przed polskim Panem Reżyserem Gry: z boiska podjął jeszcze lepszy wybór, niż ten, który było widać z góry. Rzadko mecze polskiej kadry są okazją do podziwiania kunsztu technicznego kogokolwiek, a jednak zagrania Zielińskiego mogły wywoływać mimowolne cmokanie.


Oczywiście, iż łatwiej Polakom było cieszyć się grą, a selekcjonerowi zachęcać ich do odważnych rozwiązań, gdy sytuacja w grupie już przed meczem była praktycznie wyjaśniona. Baraże były niemal pewne już miesiąc temu, a po kompromitacji Finlandii z Maltą już przed meczem stały się matematycznie pewne. Dogonienie Holendrów pozostaje natomiast możliwością czysto hipotetyczną, z czego rywale też doskonale zdawali sobie sprawę. Choć więc mecz toczył się o punkty, nie miał stawki ostatecznego starcia, co mogło przekładać się zarówno na swobodę Polaków, jak i na brak dążenia do zwycięstwa za wszelką cenę po stronie Holendrów. choćby jednak w takich okolicznościach zagrać w ten sposób z Holandią nie jest sprawą oczywistą. O tym, jak Urban był zadowolony z wydarzeń na boisku, niech świadczy fakt, iż ze zmianami, nie licząc wymuszonej kontuzji z pierwszego kwadransa, wstrzymywał się aż do 80. minuty. Selekcjoner musiał czuć, iż jest na tyle dobrze, iż lepiej niczego nie ruszać.
Można grać z każdym
Przy okazji tego rodzaju spotkań zawsze pada pytanie, czy okażą się z dłuższej perspektywy drużynotwórcze. Zostaną zapamiętane jako mit założycielski nowego zespołu. Jest w tym myśleniu jakiś element magii, w którym najpierw potrzebny jest cud w postaci szczęśliwego rozstrzygnięcia z kimś dużym, a potem na jego fali po czarodziejsku powstaje drużyna z czasem zasługująca na dobre wyniki. jeżeli u Urbana szukać czegoś takiego, to raczej we wrześniowym debiucie z Holandią, niż w piątkowym z nią starciu. Być może wtedy piłkarze uwierzyli, iż potrafią postawić się komuś silnemu, teraz więc mogli wyjść na boisko nie po honorową porażkę, czy szczęśliwy remis, ale zwyczajnie pograć w piłkę i pokazać wszystko, co mają najlepszego. Okazało się, iż nie jest tego wcale tak mało. Z tak grającą drużyną nie trzeba wypatrywać marcowych baraży z trwogą, ale z poczuciem, iż choćby przy ewentualnym niekorzystnym losowaniu ten zespół jest już na tyle konkurencyjny, by z każdym przynajmniej podjąć sensowną walkę.
Kilka miesięcy temu, gdy nastroje wokół drużyny narodowej były minorowe, Lewandowski za pośrednictwem tekstu piosenki miał apelować, by kadrowicze cieszyli się z małych rzeczy. Teraz rzeczy, z których można się cieszyć, nie są już na tyle małe, by trzeba było je wyszukiwać pod mikroskopem. Przekonująco wygląda gra w obronie, coraz sensowniej zawiązywane są akcje z przodu, potrafią błysnąć gwiazdy, jak Zieliński czy Lewandowski, ale wyrastają też inni bohaterowie, jak we wrześniu Cash, a przez całą jesień Kamiński. Okazuje się przy tym, iż można wyjść na Holandię samymi pomocnikami nastawionymi na kreowanie i nie tylko nie wpaść pod pociąg, ale wręcz grać równorzędnie w piłkę. Mówi się czasem, iż selekcjoner ma bardzo ograniczone pole działania i trudno mu realnie wpłynąć na zespół w krótkim czasie. Drużyna, która w czerwcu w fatalnym stylu przegrywała z Finlandią, wydaje się dziś jednak bardzo odległym koszmarnym wspomnieniem głównie dlatego, iż Urban, którego niektóre wybory tak personalne, jak i taktyczne, wydawały się przynajmniej kontrowersyjne, na razie za każdym razem udowadniał, iż wie, co robi. A jego wiara w zdolność polskiego piłkarza do normalnej rywalizacji z silnymi rywalami okazuje się zasadna. To naprawdę dobry czas, by być kibicem tej drużyny.
Idź do oryginalnego materiału