Adam Kszczot – raport treningowy po maratonie w Nowym Jorku

11 miesięcy temu
Zdjęcie: Adam Kszczot – raport treningowy po maratonie w Nowym Jorku


Stało się to, na co tak długo czekałem, przebiegłem swój pierwszy w życiu maraton! Dziesiątki rozmów podcastowych na kanałach bieganie.pl to wyśmienity motor napędowy. Rozmowy oficjalne i poza anteną o maratonie w Nowym Jorku rozpalały wyobraźnię. Jednak choćby w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałem się takiego biegu. Maraton w Nowym Jorku przyciąga tłumy kibiców na trasie, tłumy na ulicach Greenpointu, do tego tak sprawna organizacja, iż ponad 51.000 uczestników rozpłynęło się po ulicach jak kropla nadziei w morzu emocji. Na mecie ogromne zmęczenie, ciężkie nogi, sfatygowany umysł po zderzeniu z ostatnimi kilometrami i upragniony medal na szyi oraz to na co wielu z was czekało, czyli wynik 2:50:09. W chwili kiedy piszę te słowa, jest to druga doba po biegu, a ja czuję się … zaskakująco dobrze! Czy mogłem pobiec szybciej? Dowiedzmy się!

Zacznę od skromnej prywaty, od tego co przez cały wyjazd powtarzaliśmy jednogłośnie w obsadzie wyjazdowej skromnych osób Artura Kozłowskiego, Tomasza Koprowskiego, Henryka Szosta, Joanny Jóźwik, Katarzyny Zawistowskiej, Wojtka Walaszczyńskiego, Roberta Leszczyńskiego na największy maraton świata. To wszystko jest jak sen, z którego nie chcemy się budzić.

Przygotowania do maratonu

Upalny sierpniowy i nieco duszny dzień, jak przystało na upalne lato roku 2023 w Europie przyniósł wspaniałe informacje w postaci slotu startowego na New York City Marathon. Kiedy spada z nieba taka okazja, nie zastanawiasz się tylko carpe diem i do przodu. Posłańcem dobrej wiadomości był Tomasz Koprowski, którego mieliście okazję ostatnio zobaczyć po raz pierwszy w roli hosta podcastów bieganie.pl. Przez głowę przemykają myśli i wspomnienia pożyczone od naszych podcastowych gości. Wymieszane uczucie walki do końca, cierpienia i ogromnej radości. Jedno spojrzenie w górę, bo właśnie wtedy najlepiej układają się myśli w mojej głowie, rachunek sumienia i retrospekcja niczym z filmu ostatnich miesięcy życia, analiza tego co zastałem, była niepokojąca. Prawie nie biegałem od 8 miesięcy, nie licząc sporadycznych krótkich treningów, kilku startów oraz 2 obozów.

Do treningu budującego formę nie zaliczyłbym żadnego z tych zrywów. Od podjętej decyzji startowej frekwencja podskoczyła diametralnie. W każdym tygodniu miałem co najmniej jeden trening biegowy, a przy higienie pracy, jaką prowadziłem ostatnio to całkiem niezły wyczyn. Wielu z was prawdopodobnie pamięta zapowiedzi na debiut w 2:30, ale gwałtownie powściągnąłem wodze fantazji po rozmowie z uczestnikami nowojorskiego maratonu oraz tak doświadczonymi maratończykami jak Artur Kozłowski i Henryk Szost. Do tego doszedł oczywiście nikły czas do startu oraz nikły kilometraż.

Kilometraż w sierpniu, bez rozruchów podczas MŚ w Budapeszcie

Przez 8 tygodni bezpośrednio poprzedzający start w Nowym Jorku przebiegłem w sumie 226,71km. Tak, tak wiem. To znacznie za mało, nieodpowiedzialne podejście do królewskiego dystansu i brak respektu do wyniku. Z drugiej strony to szacunek do mojego trybu życia, jaki prowadziłem w pracy i w domu. Często zwyczajne zmęczenie prowadziło do przesunięcia lub rezygnacji z treningu, bo był zwyczajnie niżej w hierarchii ważności. Kiedy miałem wybierać czy wyjść biegać o 21.00 na pełnym zmęczeniu i nie spędzić ani chwili z dziećmi tego dnia, wybierałem adekwatnie. Kończąc rzewną część spowiedzi, dodam, iż wiedziałem o brakach czasu w moim grafiku, zanim zacząłem się przygotowywać.

Kilometraż we wrześniu

Na co się więc zdecydowałem? Postawiłem na jak największą jakość treningu. Zróżnicowany teren, prawie nic na płaskim terenie, biegi w drugim zakresie, rozbiegania w tempie około maratońskim. Nie róbcie tego w domu! Za uszami mam ponad 40.000 kilometrów wybiegane w karierze zawodowej. Takie frywolne podejście do treningu gwarantuje kontuzję i nieukończony maraton dla zawodników bez podkładu profesjonalnego.

Właśnie z powodu tak nikłego kilometrażu, po 30-kilometrowym rozbieganiu, który był na 4 tygodnie do startu (średnia 3:56/km), pojawiła się „czkawka” i prawie 2 tygodnie nie mogłem wrócić do biegania na prędkościach około 4:00/km. Z pewnością na tak długi trening mogłem użyć nieco twardszych butów niż New Balance More. To spora kotwica nie tylko w nogach, ale również w głowie. Kto biega, ten wie, jak nieprzyjemne jest bieganie na ciężkich nogach, które nie niosą jak zaledwie tydzień czy 2 tygodnie temu. Nauczony doświadczeniem nie przejmowałem się tym zbytnio, wiedząc, iż wytrwałość w oczekiwaniu jest najważniejsza.

2 tygodnie do startu wszystko wróciło na adekwatne tory, co pokazał bieg w Zakopanem „Dycha pod krokwią”. Niestety było już za późno na kolejne długie rozbieganie, bo było już za mało czasu do maratonu, zapadła więc decyzja o 16-kilometrowym biegu ciągłym. Znając zaległości, jakie miałem w treningu, postawiłem na bieganie w granicach możliwości organizmu. Na nic zdało się tętno, to był wyjątkowo stresujący dzień, ale w zanadrzu mam doskonałe czucie głębokie, więc mogłem śmiało biegać tego dnia po 3:45-3:46/km. Trasa jak zwykle crosowa z długimi podbiegami sięgającymi 800 metrów. Zaledwie na 9 dni przed startem zacząłem odpoczywać od biegania, o ile można tak nazwać te kilka dni wolnego, bo można znaleźć w moim dzienniczku takie tygodnie, gdzie zwyczajnie zrealizowałem zaledwie 1 trening. Tu pozostało już tylko oczekiwać startu.

Kilometraż w październiku

Przylot do Nowego Jorku

Przelot zaplanowany został na 02.11.2023, czyli zaledwie nazajutrz po dniu wszystkich świętych. Przeloty to najtrudniejsza dla mnie część w każdych z dotychczasowych przygotowaniach. Mimo iż w samolocie śpię jak dziecko, to zawsze jest dla mnie spory koszt.

Po przylocie na miejsce na sam początek odbiór pakietów i akredytacji mediowych (ten wyjazd był ogromnym wydarzeniem również dla całej redakcji). Pierwszego dnia nie mogliśmy odmówić sobie porannego rozruchu w Central Parku, meta maratonu była już gotowa od wtorku. Na stopach testowe buty New Balance SC Trainer v2, w których prawdopodobnie pobiegnie elita. Rześkie i wilgotne powietrze Central Parku smakowało jakoś inaczej, bardziej elektrycznie. Przechodnie nas pozdrawiali, a co niektórzy odgrażali się słowami do zobaczenia na trasie. Zresztą tak upływał czas niemal na każdym skrzyżowaniu, mieszkańcy również nie mogli doczekać się dnia maratonu. Jeszcze większe wrażenie robiły wieczorne spacery i rozmowy w kolorowych, niemal ciepłych światłach wielkich ekranów reklamowych Manhattanu. Powtórzę tylko, iż kto biegał, ten wie, o czym mówię i ciężko jest to przekazać słowami. Swoją drogą tam nie ma zielonego światła dla pieszych, tylko symbol chodziarza. Cała organizacja, począwszy od odbioru pakietów startowych, gdzie nie czekałem choćby 1 minuty w kolejce, a wolontariusze wiwatowali na widok każdego z uczestników, aż po miasteczko przedstartowe to istny majstersztyk.

Dzień drugi rozpoczął się od cudownego poranka, tym razem z naszymi rodakami. Dla nas niemal najważniejszy moment wyjazdu, poza maratonem oczywiście. Poranny rozruch dostarczył cudownych emocji i wiele radości. Dziękuję w imieniu całej redakcji, iż przyjęliście nas z tak szerokimi i szczerymi uśmiechami. Było wszystko, od rozmów, wspólnego biegania, aż po śpiewanie 100 lat dla naszych jubilatów Tomasza Koprowskiego i Roberta Leszczyńskiego. Trasę rozruchu wytyczał Artur Tyszuk, który współtworzył największy polonijny klub biegaczy w NYC – Polska Running Team. W takich chwilach gardło zaciska się, a do oczu cisną się łzy. To piękne chwile, które zostaną ze mną na długo. Rozstaliśmy się w doskonałych humorach i nadzieją na udany start.

Nie obyło się bez drobnych komplikacji, dzień przed startem odwiedziłem ponownie hale expo, żeby zmienić prom wyjazdowy na start. Na każdym numerze startowym widnieje dumny napis z oznaczeniem promu (łódź, którą rozpoczyna się podróż na start) z numerem fali startowej oraz corral, z którego ruszamy na linię startu. Nie byłoby łatwo dotrzeć na start promem 8:45 i wystartować o 9:10. Ostatecznie po krótkiej rozmowie w helpdesku przypisano mi jedyny dostępny prom o 5:45. Do szczęśliwych nie należałem, ale w końcu lepiej być za wcześnie niż za późno. Wszystko gotowe i można było powoli rozmyślać o starcie. Nowy Jork to miasto również turystyczne i nie podarowałbym sobie gdybym nie zobaczył widoku z Empire State Building, więc w międzyczasie było również zaliczenie kilku atrakcji.

Na ten moment miałem w nogach około 30 kilometrów marszu w ciągu dwóch ostatnich dni pobytu w USA. Nieźle jak na przeddzień zmagań w maratońskim debiucie. Skoro o krokach mowa, to wybór butów do pokonania maratonu nie był prosty. Początkowo bardzo chciałem biec w cudownych butach carbonowych. Tak jak wspomniałem, miałem na miejscu możliwość testowania edycji nowojorskiej butów New Balance SC Trainer v2. Bardzo wygodne i stopa sama rwała się do biegu, wiadomo przecież nie od dziś, iż nowe buty są najszybsze. Niestety nie obiegałem butów w treningu i nie zdecydowałem się na start w nich. Zostałem przy świetnych, sprawdzonych butach model Fresh Foam X 1080v13, w których zaliczyłem trudny i górzysty start na 10 kilometrów w Zakopanem, a stopy przetrwały bez najmniejszego uszczerbku. Grunt to bezpieczne stopy niosące do mety.

Start w maratonie

Dzień startu maratonu. Pobudka o 4:00 i szybkie śniadanie. Co zjadłem przed maratonem? Najzwyczajniejszą w świecie jajecznicę, popijając czarną kawą. Dzień przed biegiem, czyli w sobotę wciągałem ryż i kurczaka hurtowo. Przed wyjazdem z Polski uzbroiłem się w taśmę biurową przezroczystą oraz folię życia. W tak gustownie skonstruowany kubrak przyodziałem się, żeby chronić się przed porannym chłodem. Było cieplej niż się spodziewałem po pierwszych dniach z porankami od 4-6*C. W dniu maratonu zaskoczyło nas ponad 8*C. Zgodnie z oczekiwaniem wyruszyliśmy na prom o 5:00, a przemarsz z hotelu na wybrzeże zajął około 20 minut. Nocny krajobraz rozświetlonych budynków na drugiej stronie brzegu robi niesamowite wrażenie. Sama podróż wygodnym promem trwała zaledwie 20-25 minut, a po drodze przepłynęliśmy obok Statuy Wolności. Tutaj przeszliśmy przez kolejną kontrolę i przyznaję, iż czułem się bezpiecznie. Niespodzianka numer dwa to podróż żółtym autobusem, jakie znamy z amerykańskich filmów. Po 40 minutach podróży dojechaliśmy do wioski, gdzie od wejścia rozdawali nam typowe amerykańskie pączki z dziurką. Bez zdziwienia moim oczom ukazała się bramka kontrolna, szybkie macanki i wolontariusze przywitali nas w wiosce gromkimi brawami.

Sama wioska to wszystko i znacznie więcej czego może potrzebować przeciętny biegacz przed startem. Kawa, żele, batoniki, więcej pączków, ksiądz, masaż czy pies terapeutyczny, to chyba większość atrakcji, jakie można spotkać. Moja wioska znajdowała się na samym końcu, ale za to bardzo blisko mostu oraz samej linii startu. Ruszyliśmy o czasie i po kilku chwilach stałem na starcie. Mimo iż byłem w toalecie kilka chwil wcześniej, znów chciało mi się siku. Przy starcie na 800 metrów nie ma to dużego znaczenia, ale w maratonie nieco się bałem. Kilka słów od prezydenta TCS i ruszyliśmy ze Staten Island w kierunku Brooklynu.

Pierwsza mila minutę za wolno, z jednej strony tłum, z drugiej strony podbieg, który trzeba bardzo szanować. Z kolei druga mila ciągły zbieg i to całkiem stromy. Henryk Szost mówił, żeby nie hamować, więc wszedłem w technikę do biegu i na markerze 2 mila prawie wyrównała się strata, mocno mnie to zdziwiło, ale podobno w maratonie emocje potrafią ponieść. Pierwsze 10 kilometrów to absolutnie luźne nogi i spokój. Pomyślałem, iż chciałbym tak się czuć na połowie dystansu. Nie zawiodłem się, mijając kolejne kilometry. Do połowy dystansu mam wrażenie, iż głównie zbiegaliśmy z nieznacznymi krótkimi podbiegami. Właśnie w połowie trasy moim oczom ukazał się owiany mitami i opowieściami gości podcastów Greenpoint.

Nie zawiodłem się podwójnie, zarówno nogi jak i doping niosły śmiało do mety. Polskie flagi, barwne ubrania, darmowe piwo i nieziemski, niegasnący aplauz publiczności wdzierającej się na ulice. Wszystko w akompaniamencie festiwalu światła wdzierającego się spomiędzy przecinanych ulic i budynków. Taki widok wart jest każdego grzechu. Czujesz, iż żyjesz do potęgi, w takiej chwili już nic nie jest ważne, choćby wynik. Po prostu chcesz, by ten moment nigdy się nie kończył.

Znów afirmacja, niech tak dobrze nogi niosą na trzydziestym kilometrze! Żele jadłem co 10-12 kilometrów, pierwszy raz w przygotowaniach. Kupiłem je dopiero na miejscu podczas zakupów na expo, więc za radą Henryka Szosta wybraliśmy te, które mają znacznie więcej wody. Co do wody to co 1 milę rozstawione były punkty żywieniowe właśnie z tym cudownym napojem oraz do duetu z izotonikiem. Piłem sporo w 90% wodę, czasem choćby co milę, najdalej co dwie. Przypomnę, iż od początku chciało mi się siku, ale cały dystans uczucie to było na tym samym poziomie.

Druga część dystansu to powolna wspinaczka. A mówili, iż druga połowa jest trudna! Tak naprawdę ciężko w nogach zrobiło się dopiero po 21 mili. Podbiegi na mosty traktowałem lekko, bo tu cena może być dramatyczna (czyli jeżeli dobrze mnie rozumiesz drogi czytelniku, tak mogło być znacznie gorzej). Bardzo przyjemna i płaska 1st Avenue minęła ospale, w już nieco niższym tempie, na pewno wolniej niż 4.00/km, choć GPS pokazywał istne głupoty, samopoczucie chyba mnie nie myliło. Ostatnie 5 kilometrów dla odmiany to istna katorga.

No i nastał podbieg na 5th Avenue i koniec „pruuundu”. Ten moment złamał mnie i musiałem pomaszerować ostatnie 70 metrów tego morderczego podbiegu. Zostały 4 kilometry do końca, a ja myślę o tym, żeby się nie zatrzymać i biec do mety. Miałem jeszcze kilkuminutowy zapas do złamania 2:50. Górki, które pokonałem na jednej nodze po przyjeździe w Central Parku, okazały się Everestem, a może K2 … w każdym razie moimi ostatnimi górkami. Tu przyznaję, iż bolało i to mocno. Najgorsze było widmo skurczy, jakie nadchodziły, a dokładnie znam to uczucie. Zwolniłem na tempo nieco ponad 5 min/km, a i tak musiałem przejść do marszu.

Organizm powoli i systematycznie z uporem maniaka mordercy, poddawał się. Tętno, jakie pasek na mojej klatce piersiowej rejestrował, sięgało 196 uderzeń, ała. Sprawdziłem zegarek i przed moimi oczami pojawił się znak 800 metrów, ruszyłem do biegu po dokładnie 1 minucie marszu, na tyle mogłem sobie pozwolić, żeby pokonać granice 2:50. I tam właśnie na samiuteńkim końcu jest niewinny podbieg. Ostatnie spojrzenie na zegarek, zdążę, tylko nieco przyspieszę dla pewności. O 1 krok za dużo i na samym finiszu pojawiły się skurcze, które powaliły i nie pozwalały wstać. Jak to w pięknym sporcie się zdarza, pojawiła się pomocna dłoń Bryana Buttigieg’a, który ofiarował mi pomoc w najtrudniejszym momencie biegu i oddał swoje cenne sekundy. Dobiegłem! Dziękuję z całego serca! Doświadczyłem najpiękniejszego debiutu w maratonie, jaki mogłem sobie wymarzyć.

Za metą czekała Ekipa powitalna w osobie Henryka Szosta, Artura Kozłowskiego oraz Roberta Leszczyńskiego. Dostarczyli szybkich węglowodanów, bo chyba cała moja krew odpłynęła na ratunek w najpotrzebniejszych miejscach, pozostawiając nieco otępiałą świadomość. Oczywiście pozostaje kwestia samopoczucia. Ściana ostatnich dwóch kilometrach, kompletny beton, ciężko było na ostatnich 25 minutach biegu. Skurcze rozpędziły się na dobre i łapały na przemian to z przodu, to z tyłu, wyłączając mnie całkiem z ruchu, ale za to sprawdziłem procedurę medyczną. Przejazd meleksem pierwsza klasa, a szybki masaż i rozbujanie mięśni postawiły mnie do pionu i mogłem znów chodzić. Co prawda dołożyłem moje ulubione tabletki z pierwiastkami, które błyskawicznie się wchłaniają. Precelki od miłej pani wolontariusz nie były już potrzebne. Po pierwszym preclu w ustach zapanowała totalna Sahara. Do hotelu wróciłem w doskonałym humorze z obolałymi mięśniami i medalem na piersi. Kończę pisać te słowa w środę po południu i czuję się wyśmienicie.

Idź do oryginalnego materiału