Kim jest i jakie sukcesy na torach odnosił Andrzej Wyglenda prawdziwym kibicom żużla pisać nie trzeba. My z legendarnym zawodnikiem, byłym reprezentantem Polski, rozmawialiśmy dwa lata temu. Dziś przypominamy wspomnienia Pana Andrzeja, które spisane zostały przez śp. redaktora Henryka Kowolika i ukazały się na łamach „Trybuny Robotniczej”. Tak o swojej karierze wybitny zawodnik mówił zaledwie parę lat po zakończeniu występów na torze.
Od roku ANDRZEJ WYGLENDA przychodzi na stadion rybnickiego ROW tylko z okazji Interesującego meczu żużlowego, pokibicować. A iż emocji jest coraz mniej, więc też rzadziej zagląda na, było nie było, swój tor. Tak; swój, bo jeszcze niedawno był na nim pierwszoplanową postacią i mógł go uważać za „swój”. Przez 21 lat bywał na nim codziennie, niemal od rana do nocy, najpierw jako zawodnik, potem trener. Na nim odnosił największe sukcesy, zdobywał tytuły mistrza świata, Polski, czy „Złoty Kask”. Przed rokiem, a dokładnie 15 lipca, postanowił dać sobie spokój z żużlem. Miarka się przebrała.
Z tej decyzji najbardziej zadowolona była żona i dzieci. Nareszcie mają męża i ojca w domu. Zadowolony jest też pan Andrzej.
Wreszcie żyję jak człowiek! Bez nerwów, szarpaniny. Teraz interesuje mnie tylko dniówka w kopalni „Jankowice”, potem jestem wolny. Nie ma pan pojęcia, jak można wypoczywać pracując we własnym ogródku. A żużel? No cóż, to była piękna przygoda w życiu, tym piękniejsza, iż dała mi satysfakcje z uzyskiwanych rezultatów, iż dzięki niej zwiedziłem kawał świata, zaznajomiłem się z motoryzacją, która w naszym kraju, jak zaczynałem karierę, była w powijakach. Ale życie idzie naprzód, wszystko ma swój koniec, również moja przygoda z żużlem. Wróciłem do kopalni, do normalnego życia. Cieszę się. iż w kopalni przyjęto mnie jak swego, iż nikt, jak to zdarzało się na początku, nie przychodzi oglądać jak pracuje sportowiec. Tylko od czasu do czasu, gdy w robocie jest luz, koledzy pytają o szczegóły z kariery sportowej, wtedy nadchodzi czas wspomnień.
SHL—ką na żużlu
Wszystko zaczęło się w 1959 roku. W Rybniku żużel był sportem nr jeden. Tu każdy chłopak marzył — nie jak na całym Śląsku o karierze futbolisty, ale o występach na żużlowym torze. Nie można się temu dziwić. W owych latach miejscowy Górnik był najlepszy w kraju, zaś Rybnik żużlową stolica Polski. Zawody każdorazowo ściągały na stadion nadkomplet widzów. Żużlowcy byli w centrum uwagi, o ich wyczynach mówiło się cały tydzień, od zawodów do zawodów. Wiec marzyłem o żużlowych sukcesach, aż wreszcie te marzenia stały się realne. Kolega z sąsiedztwa kupił sobie SHL-ke i zaproponował, by pojechać na stadion i spróbować sił na prawdziwym torze. Podczas tych prób zobaczył mnie gospodarz stadionu. Przyglądał się aż skończymy swoje popisy. a potem powiedział do mnie: „Synku, będzie z ciebie żużlowiec, zgłoś się do szkółki…”. Nie mogłem doczekać się następnego dnia. Zaraz z rana poszedłem do klubu, ówczesny wiceprezes Antoni Fic, który znany był z tego, iż na oko robił pierwszą, ale jakże surowa selekcję, zobaczywszy mnie stwierdził: „Szkółka ruszy dopiero na wiosnę, poza tym nie mam formularzy przyjęć. Zgłoś się za miesiąc…”.
Poczciwy pan Antoni myślał, iż w ten sposób zniechęci mnie do uprawiania żużla. Ale ja nie rezygnowałem, przychodziłem do klubu co kilka dni i w końcu pan Antoni dał za wygrana; zostałem przyjęty, rozpoczynając żużlowa edukację.
Początki były trudne. Przez rok ćwiczyłem pod okiem Józka Wieczorka. który był nie tylko moim pierwszym nauczycielem, ale także, gdy po roku zrobiłem licencję, pierwszym partnerem w drużynie ligowej. Debiutowałem na zawodach w Lesznie, uczestnicząc w dwóch biegach. W pierwszym przyjechałem trzeci na metę, zdobywając jeden punkt. W drugim, nie chcąc najechać, jadącego przede mną upadek rywala, wyłożyłem się na torze, wybijając sobie palec. Nie był to więc efektowny debiut, ale najważniejsze, iż miałem go już za sobą.
Lata sławy
Wypadek w Lesznie nie zniechęcił mnie do żużla, ale był ostrzeżeniem, iż na torze nie ma żartów. Powoli nabierałem doświadczenia, czyniąc stałe postępy. W 1963 roku, mając 22 lata, awansowałem do kadry narodowej, której członkiem byłem do końca mojej kariery, tj. do 1976 roku, a więc przez 13 lat. Płk. inż. Rościsław Słowiecki, ówczesny prezes Głównej Komisji Sportu Żużlowego, skwitował mój awans do kadry takimi słowami: — „Nu, Wyglenda jest młody, więc do eliminacji indywidualnych mistrzostw świata jeszcze go nie dopuścimy; niech na razie startuje w meczach międzypaństwowych i międzynarodowych w kraju. Zobaczymy co pokaże…”. — Widocznie w tych sprawdzianach nie byłem najgorszy skoro w następnym sezonie uczestniczyłem już w eliminacjach MŚ. I to z powodzeniem. Wygrałem pierwszą eliminację w Jugosławii i to mnie tak podbudowało, iż znalazłem się w finałowej szesnastce w Goeteborgu. Na torze Ullevi spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Marzyły mi się sukcesy, a tu zaledwie dwunasta lokata. Zadecydowały o tym starty i brak doświadczenia. W kraju startowaliśmy z betonu, jeszcze na treningu, w przededniu finału, start był twardy niczym beton. Tymczasem tuż przed zawodami nastąpiło oberwanie chmury, tor był rozmiękły, a sam start przypominał grzęzawisko. Prawie za każdym razem podrywało mnie w górę, zanim opanowałem motocykl, rywale byli już daleko. W tym samym roku, startując w finale drużynowych mistrzostw świata w Abensbergu zdobyłem dla Polski połowę punktów, ba omalże wtedy nie wygrałem z samym Ove Fundinem, legendą światowego żużla. Prowadziłem przez trzy i pół okrążenia i już witałem się z gąską. Wystarczyła chwila nieuwagi, najechanie na krawężnik i ze zwycięstwa nic nie wyszło. Stary lis, Fundin, skrzętnie to wykorzystał, a ja przekonałem się. iż na torze do końca nie można być pewnym zwycięstwa. Niemniej ten 1964 rok wspominam bardzo mile. Oprócz udziału w dwóch światowych finałach, zdobyłem pierwszy w swoim życiu tytuł indywidualnego mistrza Polski, wraz z zespołem tytuł drużynowego mistrza Polski oraz ..Złoty Kask”. Te sukcesy zadecydowały, iż na stałe wszedłem do reprezentacji kraju, W imprezach największej rangi wiodło mi się różnie. W finale światowym IMŚ występowałem sześciokrotnie. ale bez powodzenia; najlepsze miejsce, jakie zająłem, to była ósma lokata w 1970 r. we Wrocławiu. Siedmiokrotnie uczestniczyłem w finale drużynowym, zdobywaiąc dla naszych kolorów 54 pkt i 3 tytuły mistrzowskie. Byłem wraz z Jurkiem Szczakielem mistrzem świata w jeździe parami. Ośmiokrotnie wraz z drużyną sięgałem po tytuł mistrza Polski, czterokrotnie byłem indywidualnym mistrzem kraju. Sukcesów więc było sporo, a mimo to pozostał pewien niedosyt.
Pamiętny finał
Najmilej wspominam mistrzostwa świata w jeździe parami w 1971 roku. Mimo, iż nikt na nas nie liczył. zdobyliśmy mistrzostwo, na dodatek uczyniliśmy to przed moją, rybnicką publicznością i to w stylu jakiego do dziś nikt nie powtórzył.
Mistrzostwa świata w jeździe parami są najmłodszą imprezą w naszej dyscyplinie. Dopiero od 1970 roku organizowane są oficjalne mistrzostwa świata. Są one pokazem kolektywnej jazdy. O sukcesie decyduje jazda dwóch żużlowców, dlatego pary należy tak dobierać, by znaleźli się w nich zawodnicy, których umiejętności nawzajem by się uzupełniały. Ta sztuka udała się naszym selekcjonerom przed dziesięciu laty.
Byłem wtedy w gazie i bez problemów zakwalifikowałem się do reprezentacji. Moim partnerem miał być początkowo Antek Woryna. Jednak analizując styl jazdy i wyniki uzyskiwane na rybnickim torze, selekcjonerzy wytypowali młodego Jurka Szczakiela. Posypały się na nich gromy. Wytykano im, iż Szczakiel jest niedoświadczony, zbytnio szarżuje, wymyślano wiele innych powodów przeciwko udziałowi Jurka. A tym czasem życie pokazało, iż wybór był trafny. Jurek doskonale radził sobie po zewnętrznej, ja przy krawężniku. I to zadecydowało o naszym sukcesie. W Rybniku startowało siedem par. Faworytami byli Nowozelandczycy, obrońcy tytułu. Ivan Mauger, trzykrotny już w tym czasie indywidualny mistrz świata i Barry Briggs, mający na swoim koncie dwa tytuły. Dwie wielkie indywidualności światowego żużla. A mimo to zawodnicy ci musieli uznać naszą wyższość. O wszystkim decydował bieg piętnasty, w którym doszło do bezpośredniego pojedynku z Nowozelandczykami. Wcześniej umówiliśmy się z Jurkiem, iż ja będę startował z pierwszego toru, on z zewnętrznego. Moim zadaniem było tak przeciągnąć rywali. by otworzyć drogę Jurkowi. Do zrealizowania naszego zamiaru potrzebne było tylko wygranie startu, a przecież wiadomo było. iż Mauger ma nieprawdopodobny refleks. Sztuka się udała, wyszliśmy równo, przeciągnąłem prostą do granic ryzyka.
Widząc katem oka. iż Szczakiel ma wolne miejsce, złamałem motocykl. Z wirażu Szczakiel wyskoczył na pełnym gazie, ja pilnowałem rywali. I tak było przez czterv okrążenia. Jurek stale powiększał przewagę, a ja blokowałem rywali, aby nam nie zrobili psikusa, do czego w każdej chwili byli zdolni. Mimo ataków to z jednej, to z drugiej strony dowieźliśmy do mety podwójny sukces. Wiwatom nie było końca. Zostaliśmy mistrzami świata! Pierwsi pospieszyli z gratulacjami ci, którzy jeszcze przed trzema godzinami oburzali się na start Szczakiela. Otrzymali dobrą nauczkę.
Pożegnanie
Na żużlu startowałem do 1976 roku. Kres karierze położył wypadek na torze w Bydgoszczy, kiedy to niemalże nie straciłem życia. Skończyło się na uszkodzeniu kręgosłupa i złamaniu nogi. Postanowiłem się wycofać, ale nie zerwać całkowicie z żużlem. Wierzyłem, iż moje bogate doświadczenie przyda się klubowi, który był wtedy w ciężkiej sytuacji i groził mu spadek z ligi. Byłem naiwny. Wracając po kuracji do klubu zastałem zmieniona sytuację. Zmieniły się przede wszystkim władze klubu, a atmosfera nie była najlepsza. Młodzi zawodnicyniewiele jeszcze potrafili, rządzili sekcją. Chcieli tylko brać, nic nie dając w zamian. Opuszczali treningi, nie stawiali się na zawody. Jakże inaczej •było gdy rozpoczynałem karierę i potem w latach chwały.
Postanowiłem to zmienić, wrócić do starych, dobrych tradycji. Ale napotkałem opór, nie tylko ze strony zawodników, ale przede wszystkim działaczy. Ludzi przypadkowych, którzy przyszli do klubu z polecenia administracyjnego. Zaczęto wtrącać się do metod szkoleniowych, poza moimi plecami ustalano skład. W konflikcie trener zawodnicy zaczęto brać stronę zawodników, bo przecież najważniejsze były punkty. Moje decyzje o zawieszeniu takiego, czy innego zawodnika byłv ignorowane. Zawodnicy to wykorzystywali, często uciekali się do szantażu. Przekonałem się, iż nie wygram, iż muszę dać sobie spokój. To już nie był ten sport z lat mojej kariery. Odszedłem. I nie żałuję. Mam wreszcie spokój. A klub? No cóż ma w dalszym ciągu kłopoty. Sytuacja nie zmieniła się choćby po Sierpniu. Odnowa pozostała tylko na papierze.
Autor tekstu – Henryk Kowalik, pisownia oryginalna