Dziś mijają 33 lata od tragicznej śmierci Edwarda Jancarza, jednego z najwybitniejszych zawodników w historii polskiego żużla. Gorzowianin bez wątpienia był jednym z tych żużlowców, którzy mieli predyspozycje, aby zostać mistrzem świata. W poniższym materiale publikujemy obszerne wspomnienia o legendzie Stali. Nie brakuje archiwalnych wypowiedzi „Eddiego”, ale także głosów jego znajomych i przyjaciół – Rudy’ego Mutsa, Barry’ego Briggsa, Martina Rogersa, Stanisława Chomskiego czy Egona Mullera.
Początki
Swoją przygodę z żużlem Jancarz rozpoczął w 1965 roku, krótko po tym, jak oznajmił ojcu, iż zamierza zostać żużlowcem. Jancarz senior zaskoczony nie był wcale, choć wcześniej młody Jancarz myślał, aby pójść w ślady Stanisława Królaka i zostać kolarzem. Przez rok po zajęciach szkolnych z zapałem objeżdżał rowerem podgorzowskie drogi.
– W drugiej połowie lat pięćdziesiątych, jak Królak wygrywał etapy Wyścigu Pokoju, u nas na podwórku wszyscy byli kolarzami. Jak w 1957 roku w Chorzowie Cieślik dwa razy pokonał ruskiego bramkarza, każdy chłopak ganiał za piłką, Wtedy miałem żal do rodziców, że nie mogę być jak ci wielcy sportowcy, bo jestem mizerny. Takie nic. Żadna dziewczyna nie chciała ze mną pogadać – wspominał po latach Jancarz.
Po awansie do pierwszej ligi w 1961 roku popularność czarnego sportu nad Wartą wzrosła. Na żużlu chciał w Gorzowie jeździć wtedy niemal każdy młody chłopak.
– Jako dziecko chodziłem z ojcem na stadion. Podobały mi się ubrania zawodników. I to, że jak żużlowiec dojeżdża do mety, ludzie zrywają się z ławek. Wiwatują. Gdy w 1961 roku gorzowska Stal dostała się do pierwszej ligi, chyba nie opuściłem żadnych zawodów na Śląskiej – mówił w rozmowie z Alfredem Sałackim o swoich kibicowskich czasach.
Młody Edward nie był pierwszym czy też ostatnim chłopakiem, który zgłosił się do gorzowskiej Stali. Ze swoją filigranową wręcz figurą nie wzbudził początkowo większego zainteresowania na pierwszych zajęciach u Kazimierza Wiśniewskiego. Jednak, kiedy wiosną 1965 roku usiadł na „FISIE”, nikt z obecnych wówczas na stadionie w Gorzowie nie miał już wątpliwości, iż ten młody Jancarz ma smykałkę do żużla. To po pierwszym treningu Jancarza Kazimierz Wiśniewski poinformował trenera Stali, Edmunda Migosia, iż właśnie znalazł się żużlowy diament do oszlifowania.
Na drugim treningu, podczas którego Jancarz kręcił „kółka”, pojawił się sam Migoś. Jancarz zaczął szkolić się w jeździe na żużlu relatywnie późno, mając już 19 lat. Licencję zdał jednak w rekordowym czasie – zajęło mu to półtora miesiąca. Pierwsze ligowe punkty zdobył dla Stali Gorzów w sierpniu 1965 roku, podczas meczu w Gdańsku. W dwóch swoich startach wprawdzie upadał, ale po drugim upadku wstał i na skutek defektu rywala przyjechał do mety na trzeciej pozycji. Od 1967 roku do 1984 roku bronił kolorów reprezentacji Polski.
– Bardzo dobrze w meczu zaprezentował się młody zawodnik Jancarz, imponując dobrym opanowaniem maszyny i brawurową jazdą – komplementowała młodego zawodnika w 1966 roku Gazeta Gorzowska.
Ullevi
Już w trzecim roku swoich startów dokonał czynu, który dał mu na wiele lat miejsce wśród najlepszych zawodników świata. Jancarz awansował do finału indywidualnych mistrzostw świata na torze w Goeteborgu, gdzie w swoim debiucie, po biegu barażowym z Gennadym Kurylenko, zajął trzecie miejsce i wywalczył brązowy medal.
– Do 1968 poza Gorzowem nikt mnie nie znał. Jeździłem dopiero trzeci sezon. W Polsce liczyli się Pociejkowiez, Andrzej Wyglenda, Paweł Waloszek, Woryna… O, jeszcze Zygmunt Pytko, Mucha, Maj… Padewski i Pogorzelski z Gorzowa. W eliminacjach do finału kontynentalnego w Rybniku zająłem ósme miejsce. W finale, który odbył się w rosyjskiej Ufie, byłem czwarty. Potem odbył się finał europejski we Wrocławiu, gdzie zająłem siódme miejsce – wspominał tamten okres Jancarz.
„Polska sensacja na Ullevi” – pisał po finale szwedzki dziennik.
„Absolutne zaskoczenie”. „Zawodnik jakiego dawno nie było”, „Rewelacyjny talent”, „Jak on to zrobił” – wtórowała polska prasa.
W kraju Edward Jancarz witany był niezwykle entuzjastycznie. Nie tylko przez kibiców, ale i dziennikarzy.
Co decyduje o sukcesie na żużlu?
Sądzę, iż refleks na starcie, odwaga, silne nerwy i chyba silna wola.
Kto jest pańskim wzorem?
Andrzej Pogorzelski i Edmund Migoś oraz Antoni Woryna z Rybnika.
Czy wierzył pan w sukces?
Skądże. Liczyłem na miejsce w środku stawki, ale okazało się, iż choćby na obcym torze i z najlepszymi na świecie mogę nawiązać równorzędną walkę. Chciałbym zająć w kolejnym roku startów jeszcze wyższe miejsce, aniżeli to wywalczone w szwedzkim finale – mówił Jancarz pytany o szwedzki sukces i swoje kolejne plany.
Z pewnością sam nie przypuszczał wtedy, iż pomimo kolejnych wielu występów w finałach światowych, to właśnie ten pierwszy okaże się dla niego sportowo najlepszy. Powtórnie na podium indywidualnych mistrzostw świata Jancarz w swojej karierze niestety już nie stanął. Wywalczył za to w różnych rozgrywkach dla Polski 12 medali mistrzostw świata, do których dołożył wiele krążków w mistrzostwach Polski. Sam dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu podium finału Indywidualnych Mistrzostw Polski. Bez cienia wątpliwości był żużlowcem nad wyraz doskonałym.
– Łe. Trochę kurczę… Na pewno czułem się kimś szczególnym, tym bardziej, że gorzowscy kibice już nie szli na stadion przy Śląskiej, a na .Jancarza. Byłem na ustach całego miasta. W klubie mogłem sobie pozwolić na strojenie fochów. Na żądania i takie tam – odpowiadał po latach żużlowiec Stali pytany o to czy po sukcesie w Szwecji do głowy nie uderzyła mu „woda sodowa”.
Feralny sierpień 1984
Z żużlem, tym w roli zawodnika, pożegnał się po 21 latach startów, w 1986 roku. Jak sam wielokrotnie wspominał, jeździłby zdecydowanie dłużej, ale o zakończeniu kariery przesądził wypadek na gorzowskim torze, który miał miejsce dwa lata wcześniej. 9 sierpnia 1984 roku Jancarz uczestniczył w groźnym karambolu podczas test-meczu z reprezentacją Włoch, który odbył się zaledwie parę dni przed finałem Drużynowych Mistrzostw Świata.
Podczas jednego z biegów Valentino Furlanetto nie opanował motocykla, który uderzył w jadącego Jancarza. – Edek w tym feralnym biegu jechał na Goddenie Zenka Plecha. Coś mu w nim nie pasowało i chciał coś sprawdzić. Czy to miało jakiś wpływ? Ciężko powiedzieć. Start przegrał, a jak był już przy Włochu, to ten stracił panowanie nad swoim motocyklem. Edek nie mógł już wiele zrobić – wspomina jeden z byłych kolegów z toru.
Wypadek wyglądał makabrycznie i położył się cieniem na dalszym przebiegu zawodów. Ówczesna żona Jancarza, Halina, zemdlała. – Było wiadomo, iż stało się coś bardzo poważnego. Zakazałem puszczania muzyki w dalszej części zawodów – wspominał ówczesny spiker, Krzysztof Hołyński.
Obrażenia po wypadku były poważne – wstrząs mózgu, złamana łopatka, pęknięta podstawa czaszki. Sam zawodnik, nieprzytomny, został przetransportowany do Akademii Medycznej w Poznaniu. Rokowania lekarskie nie napawały optymizmem. Było pytanie o to, czy zawodnik przeżyje, a nie, czy wróci na tor. Podczas, gdy nieprzytomny zawodnik walczył w stolicy Wielkopolski o swoje życie, w Lesznie walczono o tytuł Drużynowego Mistrza Świata. Przed zawodami wielotysięczną publiczność obiegła plotka, że… Jancarz nie żyje.
Wbrew plotce zawodnik przeżył i na tor, jak na prawdziwego „twardziela” przystało, powrócił. Zdaniem poznańskich lekarzy, powrót do zdrowia Jancarz zawdzięczał wyłącznie swojej woli i silnemu charakterowi. 20 dni po wypadku Edward Jancarz był już w swoim domu.
– Bardzo dobry pacjent. 80 procent tego, iż rozstaliśmy się tak gwałtownie to jego zasługa – mówił profesor Wiesław Tokarz kierujący poznańską kliniką.
Po powrocie do żużla gorzowianin jednak nie był już tym samym zawodnikiem. Wiek oraz, być może, podświadomy strach robiły swoje. W 1986 roku na torze w Gorzowie zorganizowano turniej pożegnalny Edwarda Jancarza, w którym mistrz pokazowo wystartował w jednym biegu i definitywnie pożegnał się z torem. Symboliczny plastron Jancarz ze łzami w oczach przekazał młodemu Piotrowi Świstowi.
– Na żużlu wygrywają ci, którzy nie boją się szybkości. Potrafią ominąć choćby niewidoczną przeszkodę. Zawodnik nie może się bać, a ja zacząłem się bać. Taki, co się boi, jest, kurczę, niepotrzebny. Dlatego w 1985 roku postanowiłem, że koniec kariery – przyznawał o powodach zakończenia kariery Jancarz.
Wimbledon
Sukcesy Jancarza na żużlu sprawiły, iż gwałtownie został dostrzeżony przez angielskich promotorów. W Anglii po raz pierwszy pojawił się zamiast… pierwszego polskiego mistrza świata, Jerzego Szczakiela. Od 1977 roku Jancarz regularnie ścigał się w barwach zespołu Wimbledon, gdzie gwałtownie stał się gwiazdą i ulubieńcem kibiców. Imponował wynikami i godzinami spędzanymi nad „dopieszczaniem” motocykli. To tam zyskał pseudonim, który przyszedł za nim do Polski – „Eddie”. Barwy Wimbledonu reprezentował do 1982 roku.
– Startowałem z Eddim w Wimbledonie. Mieszkaliśmy przez pewien czas w jednym domu. Edward to był bardzo dobry zawodnik. Jako człowiek, był osobą raczej mocno skrytą w sobie. Za dużo czasu ze sobą nie spędzaliśmy, choć, jak była okazja, to wyskakiwało się do baru z Eddim i Markiem Cieślakiem, którego serdecznie pozdrawiam. Wiadomość o niespodziewanej śmierci Jancarza była dla mnie dużym szokiem – mówi nam były angielski kolega klubowy Jancarza, Rudy Muts.
Kto może lepiej pamiętać początki Jancarza na Wyspach, aniżeli angielski promotor Martin Rogers. To on jako pierwszy uznał, iż Polak powinien ścigać się w Wielkiej Brytanii.
– Na początku powiem Ci, iż jestem zaszczycony, iż mogę wspomnieć Edwarda w artykule jemu poświęconym. Pierwszy raz spotkałem go, gdy zajął on trzecie miejsce w finale światowym w 1968 roku w Göteborgu. Uwierz, iż działacze, dziennikarze byli podekscytowani tym nowym talentem. Wielu z nas uznało Jancarza i Rosjanina Giennadija Kurylenkę za bardzo prawdopodobnych przyszłych mistrzów. Jednak ten dzień należał do Ivana Maugera, zdobył wtedy pierwszy tytuł mistrza świata. Kolejne spotkanie z Eddim miało miejsce, kiedy Stal Gorzów przyjechała do Kings Lynn w 1970 roku. Później Polacy, po finale IMŚ 1973, przyjechali na DMŚ rozgrywane na Wembley. Wtedy też spytałem Zbigniewa Puzio z PZM czy jest możliwe, aby udali się też na prestiżowe zawody Pride of the East. Szczakiel zgody nie dostał, ale otrzymali ją Jancarz oraz Plech. Żartem mogę powiedzieć, iż byłem znienawidzony wówczas przez kolegów promotorów, iż to włamie mi udało się ściągnąć na te zawody Polaków. Wygrał je Michanek, ale Polacy pokazali się z dobrej strony. Wszyscy o nich mówili, tym bardziej, iż Zenek pokonał samego Ole Olsena. Pamiętam, jak ich obu odbierałem z Dover. Przyjechali Waszymi Fiatami, a na przyczepkach ciągnęli motocykle. Pojechaliśmy do ich hotelu w Chelmsford, a później na targi samochodowe, na których Eddi i Zenon zachwycali się zachodnią motoryzacją. Później Edward, jak wiesz, zaczął startować dla Wimbledonu, ale nasze drogi wielokrotnie się krzyżowały. Powiem więcej, obu ich jak żyli uważałem za swoich przyjaciół. Masz rację, iż Edward uchodził za poważniejszego i był taki dosyć skryty, ale zapewniam Cię, iż też lubił dobre towarzystwo i śmiech. Żużel to było dla niego całe życie i myślę, iż właśnie dlatego „emerytura” po żużlu była dla niego życiowo ciężka. Brytyjski speedway poznał go i pokochał. Jego sześć lat na Wyspach nie dorównuje ponad dwóm dekadom w Gorzowie, ale wywarł na angielskim żużlu wrażenie i był jego głównym aktorem. Jak każdy pewnie, nie przewidziałbym takiego końca jego historii. Na pewno nie tylko ja wspomnę go w sobotę – mówił nam parę dni temu Martin Rogers, były promotor Kings Lynn.
O tym, co czeka Jancarza w Anglii wiedział on sam doskonale. Były jednak „nowości”, które go zaskoczyły.
– O tym, iż tory różnią się kształtem od naszych wiedziałem wcześniej. Na Wimbledon zdecydowałem się właśnie ze względu na tor. Jest krótki i bardzo trudny. Byłem przekonany, iż jak nauczę się na nim jeździć, to poradzę sobie na każdym innym. W Anglii na tory wpływa klimat. Tor, choćby ten domowy, za każdym razem potrafi mieć inną przyczepność. W dniu meczu w Anglii nie wolno trenować na własnym obiekcie. Przekonałem się kiedyś o tym na własnej skórze. W przeddzień jakiegoś meczu ligowego na Wimbledonie zdefektowała mi maszyna. Siedziałem przy niej długo w nocy i rano była gotowa. Musiałem ją jednak wypróbować na torze. Menedżer nie chciał się zgodzić. Uległ dopiero po długich namowach, zakazując mi jednocześnie rozpowiadania o tym komukolwiek. W ogóle mnie i Zenkowi Plechowi było łatwiej zaadoptować się w Anglii niż innym polskim zawodnikom. W naszym przypadku procentowało doświadczenie z okresu startów na Antypodach i nie byliśmy kompletnymi analfabetami. W Anglii wiodło mi się nieźle, choć zasady na jakich tam wyjeżdżałem nie sprzyjały osiąganiu wielkich sukcesów. Za każdym razem jechałem, podobnie jak inni, tylko na jeden sezon. Stale wiec towarzyszyło nam uczucie tymczasowości. A takie uczucie nie jest dobrą motywacją do inwestowania w sprzęt. Ja jednak inwestowałem tyle, ile mogłem, bo przede wszystkim zależało mi na wyniku. W ostatnim sezonie miałem pięć funtów za start i osiem za punkt. Weslake w 1982 kosztował około 1500 funtów. Sponsorzy w Anglii się nami nie interesowali, bo nigdy nie wiadomo było czy w przyszłym roku wrócimy. Dla sponsora to był żaden interes. W końcu miałem dość. Zenek również. Byliśmy zmęczeni tą tymczasowością i nadmierną eksploatacją. Na Wyspach zawodnik dostawał tylko terminarz i adresy stadionów, gdzie miały się odbywać zawody. Nikogo w klubie nie interesowało, kurczę, w jaki sposób dostanę się na stadion. Czy mam na czym jeździć? Kto mi pomoże przygotować maszynę? Anglicy płacili i wymagali wyników na najwyższym poziomie. Menedżer angielski dobrze wiedział, jakie zasady obowiązują w polskim żużlu i do czego zawodnik jest przyzwyczajony. Na początku dał mi zaliczkę w funtach. Pomógł w zakupie sprzętu. Wskazał mechanika i choćby przyprowadził tłumacza-opiekuna. Później sam musiałem sobie radzić. A że w pierwszym sezonie znalazłem się na szczycie brytyjskiej ligi, pomocników i doradców nie brakowało. W kolejnym sezonie jeździłem z numerem l na plastronie. To dowodziło, że jestem liderem zespołu. Rok później podczas zawodów z Cradley Heath zdarzyła się poważniejsza kraksa. Wyglądało to na koniec mojej kariery na żużlu – wspominał starty w Anglii „Steddy Eddie” (pewniak Edward – dop.red.) Jancarz.
To w głównej mierze zarobione na Wyspach funty pozwoliły mu na wybudowanie domu czy kupno luksusowego, jak na tamte czasy w Polsce, samochodu marki Mercedes. Na przeszkodzie dalszym startom w Anglii stanęły nieporozumienia pomiędzy działaczami Stali Gorzów a klubem Wimbledon. Przeżywająca finansowy kryzys żużlowa Anglia nie była w stanie w większy niż do tej pory sposób gratyfikować Polakom możliwości korzystania z usług Jancarza. Jancarz do Anglii nie powrócił, jednak został tam doskonale przez kibiców, i nie tylko, zapamiętany. Wystarczy napomknąć, iż za jego zasługi kultowy brytyjski tygodnik branżowy Speedway Star uhonorował go dożywotnią prenumeratą. Od tamtej pory do Gorzowa regularnie, co tydzień, docierał zza zachodniej kurtyny kolorowy magazyn żużlowy.
Charakter
Jaki charakter miał Jancarz? Na to pytanie do dziś wiele osób szuka odpowiedzi, doszukując się być może w niej tego, co zaważyło na późniejszych tragicznych losach zawodnika.
– Edward, można powiedzieć, był człowiekiem o dwóch obliczach. Z jednej strony dzielił się swoją wiedzą z kolegami, z drugiej był bardzo skryty. Był twardym facetem, który wiedział, co chce osiągnąć. Kiedy jednak były pewne sytuacje, to był człowiekiem uczuciowym. To, co się stało później każdy doskonale wie. Niestety alkohol wyzwala w człowieku różne stany – mówi nam Stanisław Chomski.
– To były takie czasy, iż Jancarz tak naprawdę nie mógł swobodnie żyć. Był po prostu gwiazdą. Z jednaj strony miał charakter żużlowego twardziela, z drugiej może był za miękki i nie zawsze potrafił odmówić tym, którzy chcieli z nim się napić, niekoniecznie herbaty – mówi nam jeden z byłych zawodników klubu z Gorzowa.
– Bez dwóch zdań Edek to był w moim odczuciu indywidualista. Nie pasował za bardzo do w kółko roześmianego Zenka. Często był poważny, zamyślony. Z nim nie można było za bardzo rozmawiać przed zawodami, raczej jeżeli już, to po nich. Przyznam, iż z Zenkiem jeździło mi się gorzej. Zenek był nieobliczalny ze swoimi akcjami na torze. Edek jeździł bardzo fair. Jak wiedziałem, iż jadę z Edkiem w biegu, to nie musiałem się obawiać, iż będzie jakiś szalony „numer” na torze. Jednak to z Zenkiem byłem bardziej związany jako kolega. Jancarz do zabawy czy żartów jakoś nie był tak skory jak Zenek. Edek w moim odczuciu był skryty i chyba nie do końca ufny wobec innych osób. Odbierałem go jako skrytego indywidualistę. Żużlowcem bez dwóch zdań był doskonałym. Można powiedzieć iż żużel był, patrząc na jego talent, przeznaczeniem. To był tragiczny w swoich losach kandydat na indywidualnego mistrza świata – dodaje były doskonały niemiecki żużlowiec, Egon Muller.
– Dla mnie nie ma jakiejkolwiek wątpliwości, iż Eddie był w swoim żużlowym fachu zawodnikiem doskonałym. Był zawsze dobrze przygotowany do zawodów – ocenia Plecha legendarny promotor żużlowy, Reg Fearman, który w swojej karierze miał okazję pracować z takimi postaciami jak Lionel van Praag czy Johnie Hoskins. Tym samym Fearman potwierdza opinię świętej pamięci Bogusława Nowaka, iż to Jancarz przy swoim podejściu do żużla był protoplastą zawodowstwa w polskim żużlu.
– Edward i Zenon to byli naprawdę dokonali zawodnicy i można się tylko zastanawiać ile by osiągnęli więcej, gdyby możliwości wówczas dla wszystkich zawodników były takie same. Na pewno obaj mieli wielkie talenty i obu ich równie wielce szanowałem jako rywali i lubiłem jako kolegów z Polski – mówił nam w czwartek wielokrotny mistrz świata, Barry Briggs.
Plech
W latach 70. ubiegłego wieku Stal Gorzów miała dwóch wielkich asów – Edwarda Jancarza i Zenona Plecha. Potrafili ze sobą rywalizować, ale też zawsze, kiedy trzeba było, służyć sobie pomocą. Swego czasu Zenon Plech po odjechaniu swoich zawodów ruszył do Leszna, aby użyczyć motocykl Edwardowi Jancarzowi. Bywały również zawody, w których obaj sobie „punktowo” pomagali. Swego czasu brytyjski promotor Len Silver chciał zatrudnić Plecha w swoim londyńskim klubie. Stal Gorzów na wyjazd do Anglii obiecała pozwolenie Jancarzowi. Puszczenie obu „gwiazd” nie wchodziło w rachubę, Ostatecznie Plech znalazł się w gdańskim Wybrzeżu i jako zawodnik gwardyjskiego klubu otrzymał pozwolenie na starty na Wyspach.
– Zenek miał szczęście do wszystkiego. Na treningach i zawodach przechodził sam siebie, a jednak wychodził bez szwanku z najgorszych opresji. Miał również szczęście do ludzi. Temu zawdzięczał chociażby korzystne warunki startów w lidze angielskiej. Silver darzył go sympatią, toteż wiele mu pomógł. Przy przechodzeniu Zenka do Wybrzeża Gdańsk nie było miedzy nami żadnych animozji – wspominał Edward Jancarz.
– Jak Zenek był w Gorzowie, to były tak naprawdę dla mnie, jak to się mówi, papużki nierozłączki. Wszędzie razem. Owszem Edek był stonowany, Zenek nieco szalony. Myślę, iż raczej byli dobrymi kolegami, o ile nie przyjaciółmi. Jak to później było z tymi ich wyjazdami do Anglii, to już Panu dokładnie nie powiem – dodaje Stanisław Chomski.
– Dla pochodzącego z biednej, robotniczej rodziny Jancarza żużel był czymś więcej niż tylko sportową przygodą. Stanowił także sposób na życie bardziej dostatnie niż to, jakie mogła zapewnić praca kontrolera w „Gomadzie”. Trudno dziwić się materialnej zaradności człowieka uprawiającego żużel. Zwłaszcza żużel. Sport wystarczająco niebezpieczny, by z dnia na dzień z człowieka sukcesu stać się człowiekiem zdanym na pomoc innych. Edward Jancarz należy do tych żużlowców, którzy potrafią myśleć o swojej przyszłości. Gdy budował wille, oburzenie części gorzowian sięgało zenitu. Willa powstawała bowiem na terenie, który w ramach czynu społecznego przystosowano do celów rekreacyjnych. Wraz z Jancarzem budował się jednak architekt wojewódzki. To była wystarczająca siła przebicia, aby imponujący swa okazałością dom stanął tam, gdzie stoi, czyli w miejscu najdogodniejszym. Elegancka willa, czerwony mercedes, jakiś interes – to są sprawy o charakterze materialnym. Jancarz pamiętał także o nadbudowie. Dobre stosunki z władzami klubu, miasta, Polskiego Związku Motorowego. Żadnych incydentów i nieodpowiedzialnych wyskoków — choćby jeżeli były ku temu powody. W myśl przysłowia „Pokorne ciele dwie matki ssie”. To procentuje. Funkcja pierwszego trenera w klubie, funkcja opiekuna kadry młodzieżowej kraju, funkcja reprezentanta zawodników w Głównej Komisji Sportu Żużlowego PZM. Rzadko bowiem zdarza się żużlowiec tak wybitny i tak odpowiedzialny. A z drugiej strony Zenon Plech – cudowne i niesforne dziecko polskiego speedwaya. O lekkomyślnym stosunku do własnej przyszłości. Pierwszy zdobyty kryształowy puchar podarował matce. To było naturalne i wręcz niezbędne. Obawy o syna kosztowały ją wiele nieprzespanych nocy: choćby wizyty u prezesa, by — przykładowo – nie wysłać Zenka na mecz z Kolejarzem Opole, gdyż ona ma wiadomości, iż tam „szykują się na niego”. Potem jednak były dziesiątki pucharów wywalczonych równie ciężko, ale traconych wskutek zwyklej niefrasobliwości bądź podarowanych przyjaciołom i kolegom. Były również nigdy nieoddane pożyczki innym, fundowane kolacje bez późniejszego rewanżu, gościna i pomoc do ostatniej złotówki. Plech nie tylko żył dniem dzisiejszym. To można by mu jakoś wybaczyć. On miał jednak także – jak to się mówi – niewyparzony pysk. Wygarniał działaczom, co myśli o nich i ich pracy. Od zakulisowych podchodów wolał mówienie bez ogródek. To nie mogło się podobać. I musiało znaleźć swoje odbicie. Gdy przyszło do wyboru zawodnika, który otrzyma zgodę na starty w lidze angielskiej – pisał o obu zawodnikach Henryk Jezierski w pozycji „Speedway ponad wszystko”.
Trener
Po odejściu Ryszarda Nieścieruka ze Stali Gorzów to właśnie nie kto inny, jak Edward Jancarz był jeżdżącym trenerem gorzowskiej Stali. Z jego rad i doświadczenia mogli korzystać gorzowscy zawodnicy. Po zakończeniu swojej przygody z żużlem w Gorzowie Jancarz został trenerem zespołu w Krośnie. Miał również krótki epizod jako szkoleniowiec reprezentacji Polski. Do dziś wiele osób zastanawia się, jak potoczyłyby się jego życiowe losy, gdyby przez cały czas pozostał w gorzowskim klubie.
– Najlepszy trener w polskim żużlu doktor Ryszard Nieścieruk zamienił Gorzów na Grudziądz. Ja go zastąpiłem. Byłem jeżdżącym trenerem, na co patrzono krzywo. Ale jak gorzowiacy znowu zdobyli mistrzostwo Polski, krytykanci ucichli – mówił Jancarz o tamtym okresie.
Pogmatwane życiorysy
Po zakończeniu kariery Jancarz nie do końca mógł się odnaleźć w nowych życiowych realiach. Nagle wolnego czasu w życiu zostawało mu jakby za dużo. Zaczął go „zabijać” coraz częstszymi spotkaniami z kolegami czy kibicami. Mistrz nie odmawiał. Spotkania często kończyły się w lokalu „Popularna”, mającym niezbyt pozytywną opinię…
Alkohol zaczął zajmować coraz ważniejsze miejsce w jego życiu. W 1988 roku rozstał się ze swoją żoną Haliną, tą samą, która zemdlała po jego wypadku w Gorzowie i która zawsze do tamtej pory trwała przy jego boku. Nie wytrzymała jednak stylu życia męża. Cierpliwość miała swoje granice. Jej miejsce zajęła pracowniczka gorzowskiego oddziału ZUS – Katarzyna. O wiele lat młodsza partnerka systematycznie nalegała na ślub z Jancarzem. Wielu kolegów odradzało Edwardowi formalne wiązanie się z Katarzyną. Kobieta nie cieszyła się bowiem najlepszą reputacją. Jancarzowi wspominano, iż przy niej nie znajdzie sobie dobrego miejsca na starość. Parę lat wcześniej Katarzyna miała romans z innym gorzowskim żużlowcem. Jancarz twierdził, iż jego życie to jego sprawa. Były również głosy, iż zdecydował się na ślub, bo bał się na starość samotności. Ślub odbył się w kwietniu 1991 roku. Jak się finalnie okazało, nie był to najlepszy, a wręcz tragiczny w skutkach życiowy kierunek obrany przez Edwarda Jancarza.
– Różne rzeczy się o niej słyszało. Mnie, z racji szacunku do Jancarza, bo był moim idolem, nie wypadało zwracać uwagi. Choć nie ukrywam, miałem na to ochotę. Jednak myślałem: w końcu to dorośli ludzie – mówił w jednym z wywiadów były gorzowski zawodnik, Krzysztof Okupski.
– Przejeżdżałem koło jego domu dwa, trzy dni przed tym nieszczęśliwym ślubem i wszedłem. Ona szykowała kanapki. Miałem mu proponować, aby się wycofał, ale powiedział, iż wszyscy się wtrącają w jego życie, więc się wycofałem. Był wspaniałym sportowcem, ale w życiu musiał być prowadzony. Radził się w wielu sprawach. A ten ślub to chyba w wyniku załamania po przejściach z pierwszą żoną. Edek wierzył, iż drugie małżeństwo będzie szczęśliwe. Jego żona jednak również zaglądała do kieliszka – wspominał mechanik Stali Gorzów, Edward Pilarczyk.
Swój pogląd na związek małżeński obojga miał znany mecenas, Jerzy Synowiec.
– Prowadziłem sprawy rozwodowe Edka z byłą żoną i Katarzyny z byłym mężem. Oboje mieli pogmatwane życiorysy, ale wydawało im się, iż wspólnie uda im się to wyprostować. Jancarz był już jednak wtedy człowiekiem kompletnie uzależnionym od alkoholu. To nieprawda, iż Katarzyna nie chciała mu pomóc, iż go rozpijała. Kilka razy przychodziła do mnie po radę i pomoc. Płakała, jęczała. To, iż po ślubie wbiła mu kiedyś nóż w udo, to była samoobrona, wyraz jej bezsilności. On bił ją pięściami. Nie można powiedzieć, iż Edek był zostawiony sam sobie. Kiedy nie było mowy o tabletkach czy wszywkach, zaproponowaliśmy leczenie w zakładzie zamkniętym. Zareagował awanturą. Zaproponowaliśmy szkolenie młodzików w Stali. Nie przychodził na treningi – wspominał Jerzy Synowiec.
Feralny wieczór
11 stycznia 1992 roku w hotelu Mieszko odbywał się Bal Mistrzów Sportu województwa gorzowskiego. Pomimo zaproszenia, Edward Jancarz z żoną nie pojawili się na uroczystości. W ich domu po godzinie 20 rozegrała się tragedia. Jak zeznała później druga żona Jancarza, były zawodnik wrócił do domu kompletnie pijany. Jancarz został ugodzony przez swoją żonę nożem. Zadane ciosy okazały się dla żużlowej legendy śmiertelne. Katarzyna została skazana na 11 lat więzienia. Sąd apelacyjny w Poznaniu zmniejszył wyrok do 9 lat. W 1996 roku zabójczyni Jancarza przedterminowo opuściła zakład karny. Wedle opinii władz, proces resocjalizacji przebiegł prawidłowo.
Epilog
– To był szalenie skryty, zamknięty w sobie człowiek. Wszystko poświęcił dla sportu. Miał na skutek upadków nabytą padaczkę. Po jednym z wypadków miał obrzęk półkuli mózgowych, po innym groziła mu amputacja prawej nogi. Ten moment pamiętam bardzo dokładnie. Lekarze mówili, iż rekonwalescencja potrwa co najmniej rok. On, krzywiąc się z bólu, ćwiczył codziennie po parę godzin. Wrócił na tor po trzech miesiącach. Prawdziwa tragedia rozpoczęła się po wyjeździe Edka do Anglii. Kiedy pojechałam w trzecim sezonie jego startów do niego, zauważyłam butelki stojące niemal we wszystkich kątach parku maszyn. To był pierwszy sygnał. W czwartym roku nie pojechałam do Anglii ze względu na sytuację w kraju (1981 r., stan wojenny – dop.red). To być może był mój błąd. Po powrocie do kraju Edek pił już bardzo dużo. Wiele razy próbowałam z nim rozmawiać. Wytłumaczyć, iż powinien się leczyć. On miał zawsze jedną odpowiedź – iż nie jest alkoholikiem. Z czasem po alkoholu stawał się coraz bardziej agresywny. Bywało, iż musiałam nocować w samochodzie czy na tarasie naszego domu. Mimo to starałam się mu pomóc. Jak nie skutkowało po dobroci, próbowałam groźbami. Poszłam do klubu, na skargę do Komitetu Wojewódzkiego. Efekt był taki, iż nie wpuszczano mnie do parku maszyn. Myślałam, iż coś się zmieni na lepsze, gdy otrzymał propozycję pracy w Krośnie. Inni ludzie, inne otoczenie. Można było zacząć od nowa. Edek zapalił się do tej perspektywy. Zgodził się na esperal. gwałtownie jednak zaczął zachowywać się tak, jak gdyby mu na niczym nie zależało. Opuścił jeden trening, drugi. Wrócił do nałogu. Może gdybym była silniejsza i zdecydowała się na umieszczenie go w zakładzie zamkniętym, to uratowałabym go. W końcu zdecydowałam się na rozwód, gdyż nie mogłam znieść życia, które przekształciło się w pasmo awantur. Sądziłam, iż przy nowej, młodszej kobiecie znajdzie szczęście, odnajdzie się. Wierzyłam, iż Katarzyna może go zmienić, dać mu dziecko, którego ja nie mogłam mieć. Nie chcę się wyrażać źle o Katarzynie. Faktem jest jednak, iż widywano ich, jak razem pili. Później, jak słyszałam, ona przestała pić i chciała Edka odciągnąć od „kieliszka”. On już jednak był w ostatnim stadium swojej choroby – wspominała męża na łamach prasy pierwsza żona Edwarda Jancarza. Nie było tajemnicą, iż żużlowiec był częstym klientem sąsiadującego z jego willą lombardu. Walizki oraz wiertarki Jancarz wykupić nie zdążył…
– To był wielki sportowiec, ale i normalny człowiek. Znał się na wszystkim, ze wszystkimi i w niejednej sprawie mógł pomóc. Nie zadzierał nosa jak inni żużlowcy. Z Edkiem można było pogadać, napić się. Pewnie, iż wszyscy mu stawiali. To było tak, iż choćby jeżeli ktoś nie chciał, to mu się przypominało, żeby kupując sześć setek, wziął jeszcze jedną dla Edka… Im był dalej w swoim piciu, tym mniej osób chciało mu stawiać – wspominał jeden z „kompanów” legendy Stali Gorzów.
– Nigdy nic lubiłem nawierzchni wybronowanej albo błotnistej. Albo przygotowanej w jeszcze dziwniejszy sposób. Mnie odpowiadała jazda środkiem toru, gdzie nawierzchnia była lekko przyczepna i się odsypywała. Wtedy można jechać nie gęsiego, jak za panią matką, tylko szeroko. Wyprzedzać. Wymijać. Sypać żużlem spod tylnego koła. Taka jazda najbardziej cieszy kibiców, bo wyraźnie widać, kurcze, że to jest prawdziwy wyścig. Wygrywa najlepszy – mówił o swojej jeździe Jancarz który na torze wygrywał wiele razy i wiele razy przegrywał w osobistym życiu. Najdotkliwiej, 11 stycznia 33 lata temu…
W artykule wykorzystano materiały prasowe z Gazety Nowej, Ziemi Gorzowskiej i Stali Gorzów oraz pozycje Życie na torze, Czwarty klucz do bramy
Foto Mirosław Wieczorkiewicz