Do jego domu nad Zalewem Zegrzyńskim prowadzi aleja Wojciechowskiego. Tak były właściciel Polonii Warszawa nazwał ostatni fragment drogi. W oknach - witraże, obok - prywatna hala do tenisa z rozkładanym dachem, w garażu - ponoć bentley i hummer. Dookoła sporo ochroniarzy. "Przegląd Sportowy" wspominał też o prywatnym odrzutowcu, na którego pokładzie kucharz urządzał pokazy gotowania, a w barku uginały się półki od drogich alkoholi. Wojciechowski po porażkach wsiadał w ten samolot i już po paru godzinach próbował ukoić nerwy, wsłuchując się w szum morza na swoim jachcie. Raczej bezskutecznie.
REKLAMA
Zobacz wideo Oto sukcesor Michała Probierza? Kosecki: To fenomenalny trener i człowiek
Marzyła mu się w Warszawie wielka piłka. Nie tylko mistrzostwo Polski i rzucenie wyzwania Legii, ale wręcz Liga Mistrzów. Powtarzał, iż z Ameryki poza milionami dolarów przywiózł też przekonanie, iż drugi to pierwszy przegrany. A on przegrywać nie lubił. I gorączkował się, frustrował, niecierpliwił. Gdy Polonia przegrywała, nigdy nie było wiadomo, co zrobi. Trenera Bogusława Kaczmarka zwolnił już po czwartym meczu - trzy pierwsze wygrał, ostatni zremisował.
Łukasz Trałka i Adrian Mierzejewski dobrze wiedzieli, na co go stać, więc w 2010 r. po ligowej porażce z Wisłą Kraków szli do jego gabinetu jak na ścięcie. Ale Wojciechowski o dziwo nie krzyczał i nie groził zsyłką do "Klubu Kokosa" - moralnie wątpliwego wymysłu, o którym później. Po chwili byli już w drodze na lotnisko. Wsiedli do jego samolotu, wylądowali w Barcelonie, podjechali prosto pod Camp Nou, a Wojciechowski oznajmił: "Zapraszam na El Clasico. Zobaczycie, jak się gra w piłkę". Zobaczyli "La Manitę" - zwycięstwo Barcelony 5:0.
Takie było to jego sześć lat przy Konwiktorskiej. Kolorowe. Z fantazją. Na bogato. Osobistości w loży VIP i przepłacone gwiazdy na murawie. Presja na wynik. I rozczarowanie, iż znów nie wyszło. Wreszcie głośne trzaśnięcie drzwiami i komentarz Michała Listkiewicza, noszącego Polonię w sercu, iż Wojciechowski zrobił coś, co nie udało się ani hitlerowcom, ani komunistom: zniszczył ten historyczny klub. Ale i tak, gdy Wojciechowski odchodził, Mateusz Borek i Roman Kołtoń w programie "Cafe Futbol" żałowali. - Bo gdzie teraz będą takie konferencje? Takie wypowiedzi? Takie show? My, dziennikarze, będziemy cierpieć. Dzięki panu coś się działo, były interesujące wypowiedzi, potrafił pan kogoś znokautować. Zmieniał pan stawki w polskiej piłce. Agenci i dyrektorzy, którzy zarabiali na prowizjach, też będą tęsknić - mówili.
Ze wsi pod Koszalinem wszędzie było daleko. I do szkoły, i do cywilizacji, i do sukcesów
To nie była decyzja, jakiej spodziewasz się po biznesmenie z sukcesami, notowanym na listach "Forbesa" wśród dziesięciu najbogatszych Polaków. Wojciechowski ani jej nie przemyślał, ani nie zaplanował. Ani piłki nie kochał, ani się na niej nie znał. Ani nie szukał w niej kolejnego biznesu, ani nie spełniał marzenia z dzieciństwa. Po prostu któregoś dnia, w 2006 roku, dobry kolega, niemal w biegu, powiedział mu, "Ty, Józek, a może kupiłbyś Polonię?". Szorowała wtedy po dnie ekstraklasy, gablotę miała zakurzoną, bo od ostatniego mistrzostwa mijało sześć lat, a w klubowej kasie nie było choćby kurzu. Dopiero co na zawał serca zmarł jej właściciel - Jan Raniecki. Wojciechowski w jednych wywiadach nie ukrywał, iż ten zakup to jego fanaberia, ale już w drugich opowiadał o swojej niepohamowanej ambicji, która każe mu odnieść sukces na nowym polu. Kibice woleli czytać te drugie.
Jego historia była przekonująca. Urodził się w 1947 r., gdy Polska próbowała podnosić się po wojnie. Ze wsi pod Koszalinem wszędzie miał daleko - i do szkoły, do której chodził parę kilometrów brodząc po kostki w błocie, i do świata, który mu się marzył, i do sukcesów, które miał osiągnąć. - Było bardzo biednie. Dzieciństwo wspominam jako koszmar. Marzyłem, by przedostać się do cywilizacji, wyrwać z biedy. Gdzie tylko mogłem, próbowałem udowodnić, iż jestem najlepszy. Potrafiłem robić wszystko. gwałtownie wyjechałem do internatu, gdzie mieszkaliśmy w jednej sali w 29 osób. I trzeba było sobie radzić, walczyć o swoje - powiedział kiedyś w wywiadzie dla "Polityki". I więcej do tych czasów nie wracał. "Business Insider" podaje, iż zanim skończył Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Sopocie, pracował w gdańskim browarze przy rozładunku butelek, później był jeszcze kierownikiem w sklepie i prowadził restaurację. I to w niej spotkał muzyków, których wiele lat później porównał do piłkarzy Polonii Warszawa. Otóż mieli jedynie przygrywać do kotleta, a wydawało im się, iż są drugimi Beatlesami. - Ci grają w piłkę, ci na instrumentach. Jedni i drudzy uważają się za wirtuozów swojego rzemiosła, choć często nimi nie są. Niektórym odbiła sodówka. Ciężko się z nimi rozmawia - tłumaczył w wywiadzie.
W latach 70. wyjechał do Szwecji. Tam kupował bankrutujące sklepy i zamieniał je w bary szybkiej obsługi. Szwecja była jednak biznesowym przedszkolem - opiekuńcze państwo, zapomogi, bezpłatne szkoły. Za to Stany Zjednoczone, do których wyjechał później, okazały się uniwersytetem. "Business Insider" podaje, iż spędził tam 13 lat. Nauczył się języka, zachwycił wolną gospodarką i zajął deweloperką. Rósł. Na Florydzie postawił około tysiąc domów. Tłumaczył, iż budował lepiej i taniej od Amerykanów, a przy tym nauczył się dbać o marketing, by wszyscy to dostrzegli. Ale też przeżył tam dwie recesje, na które nie był gotowy. W USA już miał na koncie miliony dolarów, jednak - jak mówi - choćby przez moment nie poczuł się bogaty. - Te pieniądze wciąż krążyły z jednego konta na drugie.
Do ojczyzny wrócił na początku lat 90. z gotowym pomysłem i doświadczeniem w budowie. Wskoczył na falę, bo po ustrojowej zmianie Polacy, nie musząc już zapisywać się w kolejce po mieszkanie, chcieli je natychmiast. Nie mieli jednak pieniędzy, a Wojciechowski wiedział, jak budować tanio. Stawiał więc blok za blokiem, apartamentowiec za apartamentowcem, osiedle za osiedlem. Budował mniej kontrowersyjnie i bardziej - jak w przypadku osiedla Bliska Wola w Warszawie, które bywa nazywane "Hongkongiem" i obrazuje, czym jest tzw. patodeweloperka. Budował w Polsce i za granicą. Firma JW Construction w zeszłym roku obchodziła trzydziestolecie istnienia. Wybudowała w tym czasie 34 tys. mieszkań, ponad 600 domów. - To jest miasto - zauważył z dumą Wojciechowski.
Biznes? Inwestycja? Nie, "Football Manager" na żywo
A skoro potrafił postawić całe miasto, to dlaczego miałby nie zbudować klubu? Skoro z sukcesami zarządzał deweloperską firmą, to dlaczego miałby nie poprowadzić Polonii? Skoro osiągał sukcesy na różnych biznesowych polach, to dlaczego miałby go nie osiągnąć w piłce? I pół biedy, gdyby tak o sprawie myśleli tylko kibice. Ale myślał tak również Wojciechowski. Nie chciał być - jak mówi - "nobody", czyli kolejnym bogatym biznesmenem, którego rozpoznają w środowisku, ale nie na ulicy. Może przeczytał zwierzenia Florentino Pereza, prezesa Realu Madryt i budowlanego potentata? Hiszpan opowiadał kiedyś historię ze spotkania bardzo bogatych biznesmenów. On czuł się wręcz przy nich ubogi, nie miał jeszcze wtedy choćby połowy ich osiągnięć, a jednak przechodnie zaczepiali i prosili o zdjęcie wyłącznie jego. Bycie prezesem czy właścicielem klubu piłkarskiego gwarantuje bowiem ekspozycje na pierwszych stronach gazet, daje możliwość udzielania dziesiątek wywiadów w roku, pozwala dotrzeć do mas. I Wojciechowskiemu bardzo się to podobało. Jechał do Francji i nagle na budowie zaczepiali go robotnicy, pytali o Polonię. Leciał do Stanów, a kibice podchodzili, by szepnąć mu, kogo jeszcze powinien sprowadzić do klubu.
Po latach reflektował się, iż kupił Polonię w dużej mierze z próżności. Miał już prywatny samolot i kilkudziesięciometrowy jacht, a klubu jeszcze nie. To był kaprys. Droga zachcianka. Ale uzupełniona ambicją wejścia na nowy grunt i pokonania bardziej doświadczonych graczy. Od początku było widać różnicę między Wojciechowskim a innymi biznesmenami, którzy zainwestowali w kluby. Zygmunt Solorz adekwatnie nie pojawiał się na meczach Śląska Wrocław. Ryszard Krauze spotkania Arki Gdynia oglądał ze stadionu może dwa razy w sezonie. Mariusz Walter w Legii Warszawa - podobnie. Bogusław Cupiał wydawał na Wisłę Kraków mnóstwo pieniędzy, ale kierowanie klubem powierzył innym. Tymczasem Wojciechowski w Polonii to był "Football Manager" na żywo. Negocjował z piłkarzami, zatrudniał i zwalniał trenerów, decydował kogo kupić. Skład na mecz też najchętniej ustaliłby sam. I niekiedy faktycznie mówił trenerowi, kogo powinien posadzić na ławce i ilu napastników wystawić. A pomysł miał dość prosty - im więcej ofensywnych piłkarzy, tym więcej goli.
Najważniejsza refleksja przyszła dopiero na koniec: - Dopiero w Polonii, po 40 latach w biznesie dowiedziałem się, iż dwa plus dwa nie zawsze równa się cztery. Możesz zorganizować wszystko jak trzeba, kupić zawodników, opłacić trenera, a potem przegrać w ostatniej minucie tylko dlatego, iż twój obrońca kopnie piłkę do swojej bramki. Futbolu nie da się zaplanować - tłumaczył dziennikarzowi "Newsweeka".
Barwnie, zabawnie, na bogato. Chwilami żenująco i dziwnie
Ale ile działań musiał wykonać Wojciechowski, by to zrozumieć! Ilu anegdot dostarczyć! Barwniejszego właściciela w polskiej piłce nie było. Bardziej kontrowersyjnego też nie. Przejmował Polonię na ostatnim miejscu w lidze i nie zdołał jej uratować. Gdy spadał, obiecywał szybki powrót. Ale nie udało się ani w pierwszym, ani w drugim sezonie. To był pierwszy sygnał, iż w piłce nie wystarczy najwięcej zapłacić, żeby zająć pierwsze miejsce.
Była też kolejna lekcja - tym razem dla pozostałych: iż za pieniądze można wszystko. Skoro piłkarzom nie udało się awansować, to Wojciechowski ten awans kupił. Zbigniew Drzymała akurat sprzedawał Groclin Grodzisk Wielkopolski. Wojciechowski zapłacił za jego klub 20 mln zł, przeniósł go do Warszawy i przechrzcił na Polonię. Kupował tak naprawdę miejsce w ekstraklasie, ale w pakiecie dostał też piłkarzy i trenera. Kibice z całej Polski protestowali, ale Wojciechowski raczej się tym nie przejmował. - Wróciliśmy do ekstraklasy w nieco uproszczony sposób - skwitował.
Dopiero wtedy się zaczęło. Wojciechowski rozkręcił karuzelę z trenerami, pieniędzmi wypychał piłkarzom kieszenie. Płacił nierynkowo, czasem i dwa razy więcej niż proponowały inne kluby ubiegające się o tych samych zawodników. Dla Euzebiusza Smolarka, już dawno za szczytem kariery - 400 tys. euro za sezon. Dla Tomasza Jodłowca i Władimira Dwaliszwiliego po 250 tys. euro. Dla rezerwowego Grzegorza Bonina - 80 tys. zł. Za Artura Sobiecha z Ruchu Chorzów - milion złotych. W środowisku błyskawicznie wyczuli woń pieniędzy, więc na Konwiktorską zleciało się mnóstwo doradców, pośredników i "przyjaciół". Podpowiadali Wojciechowskiemu zawsze tak, by samemu zarobić. I to się napędzało: im więcej Wojciechowski płacił, tym więcej wymagał, tym szybciej się niecierpliwił i tym chętniej wsłuchiwał się w porady mające najkrótszą doprowadzić go do mistrzostwa.
Trener Jacek Zieliński w styczniu 2009 r. zimował na pierwszym miejscu w tabeli, ale już w marcu został zwolniony, bo z sześciu wiosennych meczów wygrał dwa. Zastąpił go Bogusław Kaczmarek. Wygrał pierwsze trzy mecze, czwarty zremisował i został zwolniony, bo - jak tłumaczył Wojciechowski - "robił jakieś dziwne eksperymenty. Jodłowca, który najlepiej gra na środku obrony, wystawiał jako defensywnego pomocnika". - Chyba mam prawo zareagować? - pytał dziennikarzy. Później sprawdził do Polski Jose Mari Bakero, kapitana Barcelony ze złotej ery Johana Cruyffa. Postać. Pogonił go jednak już po 22 meczach, a później opowiadał, iż choć można było z nim merytorycznie porozmawiać o piłce, to jednak zwykle kończyło się to tak, iż Hiszpan wypijał trzy drinki i tracił rozum. - Jak wtedy, gdy zaczął mówić, iż w roli asystenta powinienem zatrudnić jego brata. Dlatego go zwolniłem - tłumaczył.
Przez sześć lat zatrudnił piętnastu trenerów! Ale jeszcze mniejszą cierpliwość miał do piłkarzy. A im bardziej się na nich denerwował, tym znajdował bardziej kreatywne sposoby, by zmusić ich do odejścia. Tak powstał "Klub Kokosa" - etycznie wątpliwy twór, który - niestety - przyjął się też w innych klubach. Wojciechowski sam pochwalił się nim w "Przeglądzie Sportowym". - Jest u nas coś takiego, jak "Klub Kokosa". Mamy piłkarza, którego zatrudnił Jacek Grembocki. Nazywa się Daniel Kokosiński. Moim zdaniem był to jakiś przekręt. Uważam, iż Grembocki ściągnął go do nas, bo miał jakieś zobowiązania wobec kogoś innego. Ten obrońca okazał się bardzo słaby, chcieliśmy z niego zrezygnować, ale on nigdzie nie chce od nas odejść, choć miał oferty. Właśnie wokół tego Kokosińskiego stworzyliśmy klub nieudaczników. Nie chcemy, by psuli Młodą Ekstraklasę, nie chcemy, by zarażali młodych chłopaków swoją indolencją i nieudacznictwem. Ci najsłabsi muszą więc trenować w "Klubie Kokosa" - nie krył dumy.
Zdegradowani zawodnicy musieli w ramach treningów biegać po schodach stadionu przy Konwiktorskiej albo w pobliskim parku. Kokosiński biegał tak przez ponad dwa lata. Czasami sam, czasami w towarzystwie. Raz choćby u boku Ebiego Smolarka, który jednak gwałtownie z Wojciechowskim się dogadał i wrócił do łask. To "klub", który miał piłkarzy łamać, zmuszać do spełnienia woli właściciela. Kokosiński poszedł z nim na wojnę. Miał podpisany kontrakt i chciał go wypełnić. Tylko tyle. Obrońca postawił też jedną z ciekawszych diagnoz niepowodzenia Wojciechowskiego. - Nie potrafił zrozumieć różnicy pomiędzy swoimi branżami. Jak tam włoży duże pieniądze, to po prostu wybudują mu piękny budynek. A jak włoży duże pieniądze w piłce, to niekoniecznie zbudują mu dobrą drużynę - mówił w Weszło.
Kokosiński to symbol Polonii tamtych lat i furiackich ruchów Wojciechowskiego. Obrywali też inni. - Jak tylko wrócę do kraju, to dowalę Markowi Sokołowskiemu najwyższą karę finansową, jaką przewiduje regulamin. Bo co on sobie wyobraża, żeby publicznie krytykować kolegę z zespołu?! [chodziło o bramkarza Michała Gliwę – red.] Od takich komentarzy jestem ja i trener - zauważał i chętnie korzystał z przyznanego sobie prawa do komentowania ich gry. - Ci zawodnicy to leniuchy, nie chce im się. To ma być reklama mojej firmy, dobre widowisko, rozrywka. Jak nie będzie odpowiedniego poziomu, nie będzie pieniędzy - ostrzegał. A z równowagi potrafiło wyprowadzić go wszystko. Kiedyś zrobił awanturę, bo jeden z zawodników opuścił mecz z powodu bólu zęba. - Z trenerem Janasem zastanawialiśmy się, kiedy my mieliśmy podobne problemy. I mnie po raz ostatni bolał ząb w 1979 roku! Ja nie rozumiem, jak tak młody człowiek może nie dbać o higienę jamy ustnej. Dla mnie to jest choćby większa wpadka niż błąd Michała Gliwy - stwierdził.
Wielokrotnie groził zamrożeniem premii albo wysłaniem zawodników na budowę. Kiedyś choćby wprowadził do menu klubowej stołówki flaki z bułką, które stanowiły podstawę diety jego pracowników budowlanych. - Zagraliby lepiej, więc będziecie jeść to, co oni - powiedział piłkarzom.
Nie uznawał żadnych świętości. Włodzimierza Lubańskiego, jedną z legend polskiej piłki, zatrudnił, by pomógł w transferach, ale już po trzech miesiącach go pogonił, zarzucając lenistwo. Trenerom wchodził do szatni, a gdy dziennikarze sugerowali, iż nie wypada, dopytywał, czy zatem powinien też prosić sekretarkę o zgodę na wejście do swojego gabinetu. Skoro klub jest jego, to przecież szatnia też, prawda?
Znów dwa plus dwa daje cztery
Tak, to nie mogło się udać. I się nie udało. Polonia za panowania Wojciechowskiego w najlepszym sezonie zajęła czwarte miejsce. O mistrzostwo choćby się nie otarła, Legii w stolicy nie zdetronizowała i nie zapukała do Ligi Mistrzów, która była marzeniem i celem ostatecznym. W 2012 r. Wojciechowski faktycznie trzasnął drzwiami i sprzedał klub za 5 mln zł Ireneuszowi Królowi, który okazał się inwestorem niesłownym i nierzetelnym, co doprowadziło Polonię do upadku. Ale już wcześniej było czuć, iż Wojciechowski ma piłki dosyć. Zabawka przestała cieszyć. Nie dość, iż miasto nie paliło się do wsparcia w przebudowie stadionu, to na rynku szalał gospodarczy kryzys, więc musiał było zadbać o firmę. Poza tym - za dużo było w tej zabawie stresu, a za mało przyjemności. - Zaczęły mi puszczać nerwy. Miałem problem z nerwem twarzowym. Odczuwałem tak potworny ból, iż rzucał na kolana. Atakowało mnie to głównie w trakcie sezonu. Podczas przerw miałem spokój - tłumaczył.
Gdy odchodził, przypominał krytykom, iż zostawia klub bez grosza zadłużenia, na szóstym miejscu w tabeli. Był też dumny, iż udało mu się sprzedać Adriana Mierzejewskiego za rekordowe wówczas 5,25 mln euro. - I to komu?! Turkom, czyli wytrawnym handlowcom - cieszył się. Sympatia do Mierzejewskiego nie minęła. Jako ślubny prezent Wojciechowski podarował mu złotego roleksa.
Ale po czasie całą piłkarską przygodę oceniał już bardzo gorzko. - Próbowałem odnieść sukces w branży, której nie znałem. Największym błędem było to, iż w ogóle wszedłem do piłki. Zszargano moje imię i przedstawiono jako nieudacznika. Nie osiągnąłem wielkich sukcesów, co negatywnie wpłynęło na mój wizerunek. Nie było mi to wszystko potrzebne. Powinienem był potraktować tę pasję inaczej niż pozostałe działania korporacyjne. To dwa światy. Powinienem był podejść do tego z umiarkowanymi ambicjami - twierdził. A gdy wszyscy pytali go, ile stracił pieniędzy, on mówił o utracie zdrowia. - Czasem lepiej nie liczyć - uśmiechał się.
Związek z futbolem skończył w 2012 r., później już tylko z piłką romansował – rywalizując ze Zbigniewem Bońkiem w wyborach na prezesa PZPN, zapowiadając, iż przygląda się Wiśle Kraków albo podpuszczając dziennikarzy, iż niedawno pojawił się przy Konwiktorskiej na meczu Polonii i coś w nim odżyło. Ale od kilku lat znacznie częściej niż media sportowe piszą o nim portale plotkarskie: iż związał się z młodszą o 48 lat Patrycją Tuchlińską, iż w 2021 r., mając 74 lata, został ojcem, iż w maju 2024 r. urodziło mu się kolejne dziecko, iż stopniowo przekazuje firmę w ręce najstarszych córek. On sam mówi, iż życie bez piłki jest spokojniejsze. Znów dwa plus dwa daje cztery.