Z kart polskiej historii: maratoński olimpijski debiut daleki od ideału

5 godzin temu

Choć pierwszy olimpijski start polskich lekkoatletów nastąpił na igrzyskach w Paryżu (1924), to na premierowy występ naszych maratończyków w zawodach czterolecia kibice musieli czekać kolejnych dwanaście lat. Nie wypadł on zbyt okazale.

Przygotowania naszej reprezentacji do igrzysk w Berlinie w 1936 roku od początku przebiegały jak po grudzie. Gdy sportowcy w pocie czoła wykuwali swoją formę, działacze mieli ostry ból głowy w postaci pustych kas związkowych. Ledwo wiążący koniec z końcem Polski Komitet Olimpijski dysponował środkami tylko na obozy przygotowawcze. Brakowało finansowania na transport i zakwaterowanie ekipy sportowców z orzełkiem na piersi w stolicy Niemiec.

Pomocną dłoń w kierunku przyszłych olimpijczyków wyciągali prywatni ludzie oraz redakcje. „Przegląd Sportowy” na swoich łamach zorganizował dla kilku z nich zbiórkę do kwoty 600 złotych dla wszystkich. Miała ona pokryć koszty wyekspediowania i zapewnienia godziwych warunków pobytowych na czas igrzysk. Pierwszą wpłatę – w wysokości 100 zł, na konto PKO, dokonał sam pomysłodawca zbiórki.

Organizacyjny i sportowy chaos

Organizacja przygotowań niedomagała, a dyspozycja większości przedstawicieli „królowej sportu” pozostawiała wiele do życzenia. Dyskobolka Jadwiga Wajsówna trenowała rzuty…. bez koła. Oszczepniczka Kwaśniewska ostatni raz widziała swojego trenera w grudniu poprzedniego roku. Panowie też byli zupełnie bez formy. Jedynym męskim, jasnym punktem w kadrze był Józef Noji, który podczas startu w Berlinie miał wejść w buty kontuzjowanego Kusocińskiego i powalczyć o medale na dystansach 5000 i 10000 metrów.

Olimpijski, premierowy występ mieli też zaliczyć nasi maratończycy, ale akurat z ich udziałem na igrzyskach nie wiązano większych nadziei. Wąskie grono kandydatów do wyjazdu do Niemiec obejmowało trzech zawodników. Najbardziej utytułowany był Kazimierz Fiałka z Cracovii, który w poprzednich trzech edycjach mistrzostw Polski nie miał sobie równych na najdłuższym, stadionowym dystansie.

Na zdjęciu: Bronisław Gancarz podczas zaprzysiężenie olimpijskiego

Pewniakiem do startu był też klasyczny maratończyk. Bronisław Gancarz (Pogoń Lwów), bo o nim mowa, był aktualnym rekordzistą Polski w maratonie (2:49:38,0) oraz dwukrotnym mistrzem kraju na dystansie 42, 195 km. Gancarz miał krewki charakter i rzadko stosował się do poleceń trenera. Rok wcześniej pod nieobecność swojego szkoleniowca, który przez kilka tygodni pobierał trenerskie nauki za granicą, wyłamał się z ustaleń i nie pobiegł na mistrzostwach Polski na dystansach 5000 i 10000 metrów, a dodatkowo, na cztery dni przez startem maratońskim, przestał w ogóle trenować. Z kolei przed warszawskim obozem urodzony w Rudniku nad Sanem zawodnik zaszył się na rodzinnej prowincji bez zgody przełożonych. Co prawda korespondował z coachem i rzekomo trzymał się wszystkich treningowych ustaleń, ale ten nie miał do niego za grosz zaufania i wolał go mieć na oku.

Szyki dwóm faworytom miał pokrzyżować szalony Janek Marynowski o ksywce „Puls”. jeżeli Gancarza można było nazwać niesubordynowanym, to Marynowski przypominał tajfun, nad którym nikt nie miał kontroli. „Dziś zaczynam się poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście nie należałoby go poddać egzorcyzmom” – oceniał jego charakter i zachowanie dziennikarz „Przeglądu Sportowego” Wojciech Trojanowski. Rok wcześniej biegacz, reprezentujący jeszcze wówczas WKS Kielce, dość nieoczekiwanie zdobył maratońskie srebro na krajowym czempionacie z wynikiem 2:58:06,0, a dokonał tego zaledwie po czterech miesiącach przygotowań. Chodź na poważnie zajął się treningami w wieku 24 lat, uchodził za nie mniejszy talent od samego Kusocińskiego.

Wewnętrzne kwalifikacje

Ostateczny skład na igrzyska miał wyłonić ostatni obóz przygotowawczy na terenie warszawskiego CIWF-u (dzisiaj AWF), który połączono z oficjalnym sprawdzianem dyspozycji w formie wewnętrznej, długodystansowej rywalizacji. Przygotowania biegaczy koordynował Stanisław Petkiewicz, który na przełomie lat 20-tych i 30-tych toczył zaciekłe boje z Kusocińskim i w odróżnieniu od swojego utytułowanego rywala miał na rozkładzie słynnego Paavo Nurmiego. Po dyskwalifikacji za złamanie statusu amatora i po powrocie z emigracji skupił się na pracy trenerskiej.

Na zdjęciu: Marynowski drugi od lewej, w środku trener Antoni Cejzik, a po jego prawej Kazimierz Fiałka

O olimpijskie marzenia trójka śmiałków walczyła pod koniec czerwca na dystansie 35 kilometrów. Jak zwykle pewny swego Marynowski zapowiadał gładkie zwycięstwo, ale rzeczywistość mocno zweryfikowała jego plany. Fiałka prowadził od startu do mety. Gancarz przegrał z nim tylko o 400 metrów. Rozczarował Marynowski, który dotarł do kreski 13 minut za zwycięzcą. Pierwsza dwójka uzyskała wymarzoną, olimpijską kwalifikację do Berlina.

Zawody czterolecia w stolicy Niemiec okazały się wielkim świętem propagandy ustroju faszystowskiego oraz demonstracją siły gospodarczej i sportowej III Rzeszy. Intencje organizatorów były naganne, ale gdyby odrzeć berlińskie zawody z płaszczyka politycznej intrygi, jawiłyby się jako najnowocześniejsze i najlepiej zorganizowane z dotychczasowych. Odbywające się na Stadionie Olimpijskim zmagania lekkoatletyczne miały być ukoronowaniem wielkiego sportowego święta.

Nasi tłem dla najlepszych

Faworytów do olimpijskiego złota na dystansie 42, 195 km upatrywano w Azjatach, którzy w ostatnich dwóch sezonach zdominowali światowe listy maratońskie. Nasi zawodnicy nie byli typowani do walki o najwyższe lokaty, co miało swoje odzwierciedlenie w rankingach i wynikach. Dziesiąty, najlepszy rezultat w okresie należał do Fina Väinö Muoinena i był aż o kwadrans lepszy od aktualnego rekordu Polski Gancarza.

Trasa była bardzo podobna do tej, na której rozegrano w 1931 roku Mistrzostwa Niemiec w biegu maratońskim. Opisywano ją wówczas jako „monotonną”. Wyjątkiem była 600-metrowa wspinaczka na otaczające stadion wzgórza Maifeld, która według ekspertów mogła „rozdawać karty” podczas rywalizacji. Na linii startu pojawiło się ostatecznie 56 maratończyków z 27 krajów. Co około 3 kilometry ustawiono punkty kontrolne (około 15), gdzie odnotowywano międzyczasy, ale też odżywiano i w razie potrzeby udzielano pomocy sanitarnej. Trasa była „hermetycznie” strzeżona przez policjantów rozstawionych co 100 metrów.

Na zdjęciu: Kazimierz Fiałka na prowadzeniu jednego z biegów ulicznych

Gancarz rozpoczął bieg wolno, zgodnie z zaleceniami swojego trenera. Po półmetku przyśpieszył i z około trzydziestej pozycji przesunął się do drugiej dziesiątki. Ból nogi zmusił go jednak do znacznego obniżenia tempa, co odbiło się na jego końcowym wyniku i lokacie. Do mety dobiegł na 33. pozycji w czasie 3:03:11,0. Wyprzedził tylko dziewięciu uczestników. Jeszcze gorzej poradził sobie Fiałka. Krakus boleśnie naderwał ścięgno Achillesa lewej nogi i zszedł z trasy po pokonaniu czternastu kilometrów. Ból był tak silny, iż trafił choćby na krótko do szpitala. Obaj Polacy trenowali zwykle na trasach piaszczystych i twarda asfaltowa nawierzchnia dała im się mocno we znaki. Ze zwycięstwa w Berlinie cieszył się Kee Chung-Son z Korei Południowej, który czasem 2:29:19,2 ustanowił rekord olimpijski. Drugi był Brytyjczyk Ernie Harper (2:31:23,2), a trzeci rodak triumfatora – Nam Sung-Jang (2:31:42,0).

O niewykorzystanej szansie na dobry olimpijski debiut świadczyły odbywające się na początku listopada tego samego roku we Lwowie mistrzostwa Polski w tej poza stadionowej konkurencji. Gancarz pobił swój rekord Polski, śrubując go do wyniku 2:45:28,0. Taki rezultat zapewniłby mu 15. lokatę w stolicy Niemiec.

Poolimpijski żywot

Dwójka naszych olimpijczyków w kolejnych latach nie błyszczała tak bardzo jak przed igrzyskami. Fiałka co prawda w 1937 roku wygrał prestiżowy bieg uliczny (25 km) Querch durch Berlin, pokonując całą koalicję biegaczy europejskich (1:26.03,2), ale z mistrzostw kraju nie przywiózł już kolejnych krążków. Podobny los spotkał Gancarza.

Największe sukcesy odnosił „wielki nieobecny” Marynowski, który został mistrzem Polski w chodzie na 50 km (1937) oraz na 10000 m i w maratonie (1938). Janek przeżył szczęśliwie wojnę – został trafiony kulą, która podobno wyszła mu ustami, wybijając tylko zęby. Niemcy go zostawili, uznając za martwego, ale on po pewnym czasie odzyskał przytomność i wrócił do rodzinnej wsi. Gdy nastał pokój, nie radził sobie z życiem. Całymi dniami wałęsał się po Proszowicach. Na wódkę zarabiał zakładami, w których ścigał się z ciuchcią na trasie do Szreniawy lub dmuchając na wiszące pod sufitami żyrandole tak, by się bujały. Sława go złamała. Zmarł nagle, w samotności, w wieku zaledwie 45 lat.

Zdjęcia: NAC (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Autor: Michał Hasik – dziennikarz i historyk sportu. Prowadzi stroną autorską poświęconą lekkoatletycznemu dwudziestoleciu międzywojennemu oraz tworzonej przez niego książce „Wrogowie” o rywalizacji biegowej Janusza Kusocińskiego ze Stanisławem Petkiewiczem i Józefem Nojim. Portal biegowe.pl jest partnerem medialnym tej publikacji.

Link do strony: https://www.facebook.com/profile.php?id=61573300074157

fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)

Idź do oryginalnego materiału