Wywalczone nadzieje. Lech Poznań po wymagającej rywalizacji wygrywa z Jagiellonią Białystok i wraca do walki o mistrzostwo Polski

9 miesięcy temu
Lech Poznań jest w trakcie kluczowej fazy sezonu. fot. Wojciech Kuchta (Klapi – Own Work)/wikimedia commons

Po inaugurującym rundę wiosenną meczu z Zagłębiem Lubin „Kolejorz” pozostawił swoim kibicom pole do wątpliwości. Zaprezentował się wówczas solidnie, ale tym razem poprzeczka została zawieszona najwyżej jak to możliwe. Poznaniacy musieli bowiem potwierdzić swoją dyspozycję w wyjazdowym meczu z liderem Ekstraklasy.

Z perspektywy Lecha Poznań trudno wyobrazić sobie bardziej wymagający początek rundy wiosennej. Mariusz Rumak już na samym początku swojej drugiej kadencji w Poznaniu musi mierzyć się z ogromnymi wyzwaniami. Punktem wyjścia są tu oczekiwania poznańskich kibiców, rozczarowanych postawą swoich ulubieńców w rundzie jesiennej. To właśnie ich realizacja jest źródłem olbrzymiej presji, gdyż w pierwszych kilku kolejkach drugiej części sezonu wielkopolski zespół miał za zadanie zmierzyć się niemal z samymi zespołami z ligowej czołówki. Zważywszy na wysoką stratę do lidera na starcie wiosny, nie mogło być mowy o żadnym potknięciu, bo takowe mogłoby mieć katastrofalne skutki w kontekście szans na odzyskanie tytułu mistrzowskiego. Ciężar tych nadziei wielu trenerów mógłby przytłoczyć. W dodatku poprawie gry i sytuacji drużyny nie sprzyjały liczne problemy kadrowe, spowodowane absencją kilku ważnych zawodników. W pierwszym spotkaniu, rozgrywanym w Poznaniu, Lech zaprezentował się solidnie i pokonał Zagłębie Lubin 2:0. Nie pozwoliło to jednak złapać oddechu, bo kolejnym rywalem była Jagiellonia Białystok, niepokonana u siebie od prawie roku. Stawka tej konfrontacji była kolosalna i można pokusić się o stwierdzenie, iż poznaniacy przystępowali w sobotę do najważniejszego meczu tego sezonu. Porażka oznaczałaby stratę ośmiu punktów do białostoczan, a wygrana zbliżenie się do nich na dystans zaledwie dwóch. Ranga meczu podniosła się w piątkowy wieczór, gdy porażkę u siebie poniósł mający tyle samo punktów, co Jagiellonia, Śląsk Wrocław. Wobec tego zwycięstwo w Białymstoku oznaczałoby dla Lecha zniwelowanie straty do dwóch oczek nie tylko w stosunku do Jagiellonii, ale lidera tabeli.

Niepewność i konsekwencja

Pierwsze zaskoczenie miało miejsce już przed pierwszym gwizdkiem sędziego, gdy okazało się, iż w pierwszym składzie zamiast Radosława Murawskiego, który świetnie zaprezentował się z Zagłębiem, zagra Nika Kvekveskiri. Gruzinowi zdarzały się różne mecze w niebiesko-białych barwach, a kibice mogli obawiać się jego nonszalancji, która niekiedy stanowiła wartość dodaną, ale bywało też tak, iż była źródłem problemów w defensywie. Na takie w tym meczu Lech zdecydowanie nie mógł sobie pozwolić. Opanowanie środkowej strefy boiska zdawało się być kluczowym aspektem w konfrontacji z ofensywie i skutecznie grającą Jagiellonią. I to zawodnicy Mariusza Rumaka od samego początku meczu czynili z dużym powodzeniem. To właśnie oni jako pierwsi zaatakowali, za pierwszym razem od razu po inauguracyjnym gwizdku sędziego, natomiast kilka minut później przeprowadzili bardzo ładną akcję, której do perfekcji brakowało tylko tego, żeby Jesper Karlström zagrał do Filipa Marchwińskiego minimalnie lżej. Po tym ataku strzał więc nie padł, za to momentalnie odpowiedziała Jagiellonia, gdy rozegrała rzut rożny podaniem przed pole karne do Nene, którego strzał świetnie wybronił Bartosz Mrozek.

Mogło zatem się wydawać, iż w pierwszej połowie będziemy świadkami pasjonującej wymiany ciosów. Tymczasem jej przebieg był nieco inny. Zespołem częściej posiadającym piłkę była Jagiellonia Białystok, która starała się dochować wierności swojemu efektownemu stylowi i kilka razy była w stanie stworzyć zamieszanie w okolicach pola karnego. Mimo tego, „Kolejorz” bardzo skutecznie się bronił i wykazywał się zasługującą na uznanie dyscypliną taktyczną. Zawodnicy z Grodu Przemysła pracowali bez piłki z dużą intensywnością i wiedzieli, kiedy agresywnie doskoczyć do rywala, by ograniczyć mu pole do rozegrania lub odebrać piłkę. Gdy już udawało się tego dokonać, Lechici inteligentnym rozegraniem dynamicznie przenosili się na połowę gospodarzy. Obiecująco wyglądała również praca w pressingu. Rzetelnym wykonywaniem wszystkich tych elementów gry goście zapracowali sobie na pierwszą bramkę, która padła w 18. minucie. Fatalnie zachował się wówczas Bartłomiej Wdowik, który górną piłkę lecącą z linii obrony Lecha niecelnie zgrał w środkową strefę boiska, gdzie nie było żadnego z jego kolegów. Znalazł się tam natomiast Filip Marchwiński, który momentalnie rozprowadził akcję podaniem na lewe skrzydło do Kristoffera Velde. Norweg pognał w kierunku bramki i przytomnie zagrał przed pole karne do Marchwińskiego, który pięknym technicznym strzałem po ziemi wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Kilka minut później podwyższył je imiennik Marchwińskiego – Filip Szymczak. Pewnie wykorzystał on rzut karny, podyktowany po zagraniu ręką Jose Naranjo.

To oni byli bohaterami

Młody napastnik uświetnił tym golem swoją świetną dyspozycję w sobotnim spotkaniu. Wielokrotnie sprawnie utrzymywał się przy futbolówce pod naporem rywali, czym umożliwiał swoim kompanom ruszenie do ataku, a także sam je inicjował. Na pochwałę w sobotni wieczór zasługiwał cały zespół, ale szczególnie można wyróżnić też Jespera Karlströma, który harował w środku pola, a całość asekurował duet stoperów: Bartosz Salamon – Antonio Milić, który swoją postawą nawiązał do sezonu mistrzowskiego. Po pierwszym spotkaniu tej rundy potwierdziły się obawy sympatyków „Kolejorza” co do pozycji lewego obrońcy. Tym meczem przynajmniej na jakiś czas rozwiał je Michał Gurgul. Pod koniec stycznia stał się on pełnoletni, a w konfrontacji z białostoczanami wykazał się taką dojrzałością, jak gdyby w piłkę na poziomie profesjonalnym grał od dobrych kilku lat, a nie miesięcy. Przez większość meczu doskonale stopował na skrzydle świetnego w tym sezonie Dominika Marczuka. Godnym uznania kunsztem wykazał się w drugiej połowie, gdy w polu karnym wykonał bardzo ryzykowny wślizg już od tyłu, ale o faulu w tej sytuacji nie było mowy. Miał też jednak słabszy moment, kiedy w „szesnastce” zgubił z radarów pilnowanego nieustannie rywala i faulował go, ale na jego szczęście Marczuk dał złapać się w pułapkę ofsajdową. Swoją drogą to kolejny element godny wyróżnienia, bo zawodnicy trenera Rumaka kilka razy zdołali złapać swoich rywali na spalonym.

Nerwy zwieńczone euforią

W pierwszej połowie przyjezdni bez zarzutu realizowali założenia taktyczne, a timing ich poczynań był niemal perfekcyjny. W drugiej odsłonie spotkania sytuacja zaczęła się jednak pogarszać. Piłkarze ze stolicy Wielkopolski bardzo rzadko przenosili ciężar gry na połowę białostoczan. Mieli problem z dłuższym utrzymaniem się przy piłce, a podopieczni Adriana Siemieńca zepchnęli ich do głębokiej defensywy, z każdą kolejną minutą naciskając coraz mocniej. W 83. minucie częściowo dopięli swego, gdy po dograniu Marczuka w pole karne kontaktowego gola strzelił Kristofer Hansen. W końcówce tego pasjonującego starcia jeszcze kilkukrotnie było blisko wyrównującej bramki, a gorąco zrobiło się w 9. minucie doliczonego czasu gry. Wówczas przytomnie piłkę w polu karnym opanował Kaan Caliskaner i oddał strzał z bliskiej odległości, przy którym instynktownie wyciągnął się Bartosz Mrozek, zbijając futbolówkę ręką. W tym momencie serca wielkopolskich kibiców zamarły, gdyż prawdopodobnie wielu z nich myślało, iż wpadła ona do siatki, ale Mrozek ją złapał i dzięki jego kapitalnej interwencji chwilę później Lechici popadli w euforię.

Mieli ku temu poważne powody. Wygrali 2:1 na terenie lidera, który przed tym spotkaniem w domowych meczach tego sezonu uzbierał 25 na 27 możliwych punktów! Poza tym sumiennie na to zapracowali. W pierwszej połowie konsekwentnie spełniali wymagania swojego trenera, a w drugiej przetrwali napór rywali. Ten mecz może dodać Lechitom olbrzymiej motywacji. Wykazali się oni dużym charakterem i wygrali po bardzo wymagającej rywalizacji. Tego oczekuje się od zespołów walczących o najwyższe cele. Lech potwierdził plan na siebie zaprezentowany w poprzedniej kolejce, opierający się o utrzymywanie dyscypliny taktycznej, odpowiednie zachowania w fazach przejściowych i zaangażowanie. Do tak grających poznaniaków przynajmniej do końca sezonu można się przyzwyczajać. Nie jest to zespół z jesieni, który starał się grać bardzo ofensywnie, ale przy tym zbyt naiwnie. Widać w tym dojrzałość i wyrachowanie. W ciągu zaledwie dwóch kolejek dzięki swojej postawie i korzystnym wynikom innych spotkań, Lech w błyskawicznym tempie zniwelował stratę do lidera do tylko dwóch punktów. Nie można jednak popadać w przesadne zachwyty, bo do końca sezonu pozostało jeszcze dużo kolejek, a przez cały czas jest się w czym poprawiać. „Kolejorz” nie może bowiem dać się spychać do tak głębokiej defensywy, jak w drugiej połowie meczu z Jagiellonią, gdyż generuje to spore ryzyko. Okazja do dalszego progresu już w najbliższą sobotę. Tym razem rywalem będzie Śląsk Wrocław.

Igor DZIEDZIC

Idź do oryginalnego materiału