Był 6 grudnia 2000 roku, około godz. 17. Bolesław Krzyżostaniak, znany wielkopolski biznesmen, działacz piłkarski i były prezes Olimpii Poznań, wracał swoim leksusem do domu przy ul. Nowina na poznańskich Ogrodach. Gdy wysiadał z samochodu, podszedł do niego jakiś nieznajomy. Zagadnął. I nagle padł strzał. Kula przeszła przez oba uda "Bola". Napastnik uciekł samochodem marki volkswagen passat, ranny Krzyżostaniak doczołgał się do domu i wezwał pogotowie. Miał szczęście. Kula nie trafiła w tętnice i legendarny wielkopolski "król plastiku" wrócił do zdrowia. - Martwi długów nie oddają - stwierdził anonimowy rozmówca "Gazety Wyborczej", sugerując, iż biznesmen został ostrzeżony przez swoich wierzycieli.
REKLAMA
Zobacz wideo Iga Świątek mogła mieć złamaną karierę! Oto, co jej groziło. Niebywałe [To jest Sport.pl]
Najbardziej kuriozalny transfer w historii. Piłkarze za bezcen
Dopiero latach wyszło na jaw, dlaczego Krzyżostaniak został postrzelony. To był odprysk jednego z najbardziej kuriozalnych transferów w historii polskiej ekstraklasy.
Rzecz miała miejsce w 1994 roku. Krzyżostaniak potrzebował gotówki, więc zastawił w Gliwickim Banku Handlowym karty zawodnicze trzech piłkarzy swojego klubu: Andrzeja Jaskota, Mirosława Szymkowiaka i Grzegorza Mielcarskiego. Pod ten zastaw prezes Olimpii wziął 600 tys. złotych kredytu (właściwie 6 miliardów starych złotych). Pożyczki jednak nie spłacał. I okazję zwietrzył jeden z ligowych rywali: Widzew Łódź. Wykupił z banku karty i za 500 tysięcy złotych pozyskał piłkarzy, których wartość rynkowa była o wiele większa.
Tajemnicą poliszynela był fakt, iż intratny transfer "wystawił" Widzewowi były sędzia piłkarski Piotr Werner - prywatnie ponoć serdeczny przyjaciel "Bola" i członek rady nadzorczej gliwickiego banku. To on zdradził Andrzejowi Pawelcowi, prezesowi klubu z Łodzi, jak pozyskać trzech zawodników za ułamek ich wartości.
"Bolo" nie miał jednak zamiaru tak tego zostawić. Uważał, iż 500 tysięcy warty jest sam Mielcarski i zażądał od Pawelca rekompensaty za pozostałych dwóch zawodników. Panowie zawarli ugodę - Pawelec zobowiązał się do zapłacenia 50 tys. marek niemieckich i oddania Olimpii dwóch zawodników: bramkarza Piotra Wojdygi i rozgrywającego Pawła Miąszkiewicza. Jednak Krzyżostaniak dostał od Pawelca tylko 21 tys. marek, a Miąszkiewicz odmówił przeprowadzki do Poznania. Wobec tego "Bolo" postanowił walczyć o pieniądze za Szymkowiaka najpierw w PZPN, a potem w sądzie. Po swojej stronie miał ówczesnego ministra sportu Jacka Dębskiego, który uznał, iż transfer odbył się niezgodnie z prawem. Zażądał do PZPN unieważnienia przejścia Szymkowiaka z Olimpii do Widzewa. Związek odmówił.
Ta sprawa była jedną z przyczyn późniejszego konfliktu polityka rządzącej wówczas kolacji AWS-UW z prezesem PZPN, Marianem Dziurowiczem. Szef związku nie przyjął nasłanych z ministerstwa kontrolerów i Dębski zawiesił go wraz z całym zarządem PZPN. Związkiem miał rządzić kurator. W konflikcie mediowali potem przedstawiciele FIFA, która zagroziła zawieszeniem polskich drużyn na arenie międzynarodowej. Ostatecznie Dębski Dziurowicza odwiesił, pod warunkiem przeprowadzenia w PZPN nowych wyborów.
Wracając do sprawy kuriozalnego transferu, Naczelny Sąd Administracyjny w 1998 r. odrzucił skargę Krzyżostaniaka i Szymkowiak został w Widzewie.
Dębski zażądał pieniędzy od Krzyżostaniaka
Potem okazało się jednak, iż Dębski nie pomagał Krzyżostaniakowi za darmo. Zażądał od niego 40 tys. dolarów, na które "Bolo" miał się zgodzić. Jednak gdy sąd wydał niekorzystny wyrok, działacz nie zamierzał się wywiązać z tego zobowiązania, zwłaszcza iż minister przestał już być ministrem. Wtedy Dębski "przekazał" dług Jeremiaszowi Barańskiemu, pseudonim "Baranina". Ten polski gangster na co dzień mieszkający w Wiedniu miał nakłonić Krzyżostaniaka do płacenia. Co interesujące to właśnie "Bolo" poznał Dębskiego z Barańskim. Obaj - Krzyżostaniak i "Baranina" - prowadzili nielegalne interesy już wcześniej. Jak donosiła w 2002 r. "Rzeczpospolita": prezes Olimpii miał razem z mafiosem finansować produkcję narkotyków w Polsce, które potem przerzucane były na zachód Europy. W związku z tą sprawą Krzyżostaniak został aresztowany w 2004 r.
- Wyrzygasz tę kasę - miał postraszyć "Baranina" "Bola", gdy domagał się od niego spłacenia długu wobec Dębskiego. Gdy groźby okazały się bezskuteczne, wysłał swoich cyngli, którzy mieli jeszcze bardziej przerazić prezesa Olimpii. Wykonawcą zlecenia był Robert Widera, który w 2004 r. stanął przed sądem oskarżony o usiłowania zabójstwa Krzyżostaniaka. Został skazany na siedem lat więzienia.
Szczegóły sprawy wyszły na jaw dzięki zeznaniom Haliny Galińskiej, pseudonim "Inka". Była ona oskarżona o pomoc w zabójstwie Dębskiego, który zginął 12 kwietnia 2001 r. Zlecenie zabójstwa ministra miał wystawić "Baranina", od którego były polityk domagał się zwrotu 400 tys. dolarów. Jednak Barański, jak i podejrzany o wykonanie zlecenia zamordowania Dębskiego Tadeusz Maziuk, nie stanęli przed sądem. Obaj popełnili samobójstwo. "Baranina" został znaleziony martwy w areszcie w Wiedniu, a Maziuk w Warszawie.
Sam Krzyżostaniak wyjaśnił śledczym okoliczności i powody swojego postrzelenia dopiero ponad dwa lata od przestępstwa, gdy "Baranina" został już aresztowany w związku z zabójstwem Dębskiego. Wtedy "Bolo" powiedział o swoich rozliczeniach z Dębskim i pogróżkach od "Baraniny".
W pierwszych zeznaniach mówił: "Nie chcę się zastanawiać, kto do mnie strzelał i kto dał zlecenie". A zapytany o to, czy rozpoznaje napastnika, który strzelał przecież do niego, z bardzo bliska mówił: "Mówiąc uczciwie, nie bardzo chcę go rozpoznać. Chcę o tym zapomnieć". Potem już nie miał wątpliwości: - Jestem przekonany, iż zleceniodawcą mojego postrzelenia jest Jeremiasz Barański - powiedział przed sądem w październiku 2004 roku.
Były ministrant i harcerz nie chodził do "mordowni" ojca
Krzyżostaniak pochodzi z Poniecu, małego miasta na południu Wielkopolski. - W czasie wojny ojciec prowadził restaurację dworcową - wspominał w rozmowie z "Gazetą Wyborczą". - Po wojnie był kierownikiem restauracji GS-u.
Tę restaurację późniejszy prezes Olimpii nazywał "mordownią" i zapewniał, iż nigdy do niej nie chodził, bo był harcerzem i ministrantem: - Od kiedy skończyłem pięć lat, czy to deszcz, czy śnieg, szedłem z matką na szóstą rano do przyszpitalnej kaplicy. Byłem ministrantem. Służyłem do mszy do 14. roku życia, kiedy wyjechałem z domu. W naszym miasteczku nie było gimnazjum, więc uczyłem się w szkole z internatem. Od 18. roku życia sam się utrzymywałem. Pracowałem w cementowni, w cegielni, przy melioracji, przy skupie wiśni. Od dziecka byłem bardzo samodzielny. Sam przyjeżdżałem do Poznania do sklepu filatelistycznego, na targi, popatrzeć na ładne samochody. Bardzo lubiłem to miasto. Przeszedłem dobrą szkołę życia. Ale ogólniak skończyłem i potem natychmiast do Poznania.
Potem był urząd dzielnicowy w stolicy Wielkopolski. Został zastępcą kierownika wydziału do spraw lokalowych. Wykwaterował wszystkich starych mieszkańców z miejsca, gdzie potem powstało osiedle Rataje i odszedł z urzędu. Został biznesmenem. Kupił wtryskarkę. Potem drugą i kolejne. Tak zrodził się wielkopolski "król plastiku". Produkował sztućce, zabawki, opakowania, grzebienie i wszystko inne, co można było zrobić z plastiku i gwałtownie sprzedać.
Krzyżostaniak zarabiał jak na tamte czasy gigantyczne pieniądze. Postanowił więc ich użyć nie tylko do bogacenia się, ale także do zdobywania wpływów. Został dobrodziejem poznańskich klubów. Najpierw Lecha, potem Olimpii. Był ponoć jednym z tych biznesmenów, którzy złożyli się na powrotny transfer Mirosława Okońskiego z Legii do Lecha.
Jeszcze we wczesnych latach 80. Krzyżostaniak był szarą eminencją w Poznaniu. Na trybunach siadał obok pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR czy komendanta wojewódzkiego MO. Kryty był z każdej strony. Mówiono o nim, iż choćby milicjanci bali mu się dawać mandaty na drodze, bo znał się z ich komendantem.
"Z Okońskim po pijaku razem spadali pod stół"
Gdy komuna padła, Krzyżostaniak przejął Olimpię jako jej właściciel i główny sponsor. - Ja mu to odradzałem, bo on w ogóle się na tej piłce nie znał - opowiadał w "Gazecie Wyborczej" pan Wojciech, były oficer Służby Bezpieczeństwa, który także działał w Olimpii. - Ale z piłką nożną jest tak jak z grą w kasynie. Najpierw wkładasz jeden miliard, potem drugi, widzisz, iż już kończy ci się forsa, ale żal ci tych pieniędzy, ciągle liczysz, iż jednak wygrasz, więc jeszcze pakujesz i jeszcze...
To nieznanie się na piłce Krzyżostaniaka było legendarne. Do dziś w Poznaniu opowiada się anegdotę, jak Krzyżostaniak poszedł na mecz zobaczyć tego Okońskiego, na którego transfer do Lecha wyłożył kasę. Gdy sędzia odgwizdał koniec pierwszej połowy, "Bolo" poderwał się z miejsca i chciał wracać do domu. Nie wiedział, iż będzie jeszcze druga.
A na Olimpii pieniędzy nie dało się zarobić, klub nie miał praktycznie kibiców. "Rzeczpospolita" napisała o biznesmenie: "Gdyby Krzyżostaniak nie zainwestował swoich pieniędzy w futbol, byłby najbogatszym Polakiem".
Nie były to słowa na wyrost, bo Krzyżostaniak wziął się jeszcze do handlu sprzętem AGD, alkoholem i papierosami. - Sprowadzałem papierosy i alkohol z Niemiec, ale moja sekcja piłkarska nie miała z tym nic wspólnego. To nie przez moją sekcję szła ta wóda - zastrzegał.
- To był dla niego niesłychany splendor wydać kolację dla całej drużyny po wygranym meczu – opowiadał dalej pan Wojciech. - Albo pokazać się z Okońskim w restauracji hotelu Poznań, gdzie po pijaku spadali razem ze stołków. Okoński to był świetny piłkarz. W Poznaniu wszyscy go kochali.
To właśnie Krzyżostaniak zawiózł swoim samochodem Okońskiego do Hamburga, gdy ten z Lecha przechodził do HSV.
Finansowe kłopoty Krzyżostaniaka. "Fiskus zabił firmę"
W 1996 r. firma Krzyżostaniaka, Bolplast, zbankrutowała. - W 1994 r. skończyły mi się trzyletnie wakacje podatkowe. Urząd skarbowy zrobił w firmie kontrolę i kazał mi dopłacić 40 mld. Tak zabili firmę - tłumaczył potem Krzyżostaniak.
Finansowe kłopoty właściciela odbiły się na Olimpii, która wcześniej miała w swojej nazwie właśnie Bolplast. Beniaminek jesienią 1994 r. był rewelacją ekstraklasy, pod wodzą Grzegorza Laty zajmował choćby piąte miejsce w tabeli, ale wiosną omal nie spadł do drugiej ligi. Krzyżostaniak nie miał pieniędzy, by dalej utrzymywać drużynę. W październiku lokalne Radio S podało informację, iż "Bolo" uciekł przed kłopotami finansowymi do Luksemburga i zostawił klub z długiem 100 miliardów starych złotych. Jednak biznesmen wrócił do Poznania jakby nigdy nic.
Olimpii udało się utrzymać w lidze, ale "Bolo" postanowił sprzedać jej miejsce w ekstraklasie. Oficjalnie nazwano to fuzją, czyli połączeniem Olimpii z Lechią Gdańsk. Drużyna miała grać pod nazwą Olimpia/Lechia i rozgrywać swoje mecze w Gdańsku przy ul. Traugutta. Według prasowych doniesień za fuzję Krzyżostaniak, który pozostał prezesem klubu, miał dostać milion złotych.
Fuzji nie chciał uznać PZPN, choć była ona zgodna z przepisami związku. Na walnym zjeździe sprawozdawczo-wyborczym, który odbył się w lipcu 1995 roku, delegaci stosunkiem głosów 84 do 5 nie uznali fuzji Olimpii z Lechią i GKS Tychy z Sokołem Pniewy. Olimpia/Lechia mogła grać w Gdańsku tylko wtedy, jeżeli rywale się na to zgodzili.
A jednak mimo presji ze strony PZPN kluby ekstraklasy jeździły do Gdańska. Pierwszy był Śląsk Wrocław, który co prawda zapowiadał bojkot meczu, ale - jak twierdzili dobrze poinformowani - przekonał go telefon z kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy. Na trybunach pojawiło się 14 tysięcy kibiców i wielu lokalnych i nie tylko lokalnych VIPów. Lechia/Olimpia wygrała 2:1.
Były to miłe złego początki. W szóstej kolejce GKS Katowice zamiast do Gdańska pojechał na mecz do Poznania na stadion Olimpii. Niewątpliwie miał na to wpływ Marian Dziurowicz, który przed objęciem fotela szefa PZPN był prezesem katowickiego klubu. Związek zweryfikował wynik meczu jako walkower dla GKS.
Podobnie postąpił później Lech, który proponował zamianę gospodarza i rozegranie meczu na stadionie przy ul. Bułgarskiej. Krzyżostaniak się nie zgodził. - Nie mogę robić z siebie idioty - mówił. - PZPN pozwolił nam grać w Gdańsku, jeżeli zgodzi się klub przyjezdny. Przy transferze Pawła Bociana do Lecha umówiłem się z poznańskimi działaczami, iż "Kolejarz" zagra w Gdańsku. Teraz lechici się wycofują. A w ogóle to do Gdańska nie chcą przyjeżdżać te zespoły, które boją się grać.
I znów PZPN przyznał walkower rywalom Olimpii/Lechii.
Trzeci walkower oznaczał karną degradację klubu do II ligi. To jednak nie nastąpiło, bo w przerwie zimowej klub wynegocjował z Dziurowiczem zgodę na rozgrywanie meczów w Gdańsku. Fuzja zakończyła się jednak degradacją do niższej ligi. Tam już klub nazywał się Lechią Gdańsk.
Niedziela cudów. Krzyżostaniak oskarżył Listkiewicza i wydrukowanie meczu
Nazwisko Krzyżostaniaka wypłynęło także przy innej grubej aferze w polskiej piłce w latach 90. Chodzi o słynną "niedzielę cudów" z 20 czerwca 1993 roku. Wtedy to na finiszu ekstraklasy o mistrzostwo Polski walczyły Legia Warszawa i ŁKS Łódź. Przed ostatnią kolejką obie drużyny miały po 47 punktów, prowadziła Legia dzięki korzystniejszemu bilansowi bramkowemu - miała przewagę trzech goli. I w ostatniej kolejce obie drużyny licytowały się, która wyżej pokona rywala. Zadanie miały łatwe, bo obaj rywale już o nic nie grali. Wisła, przeciwnik Legii, miała bezpieczną pozycję w środku tabeli, a Olimpia, rywal ŁKS, już spadła.
Ostateczną rozgrywkę tak opisała "Gazeta Wyborcza": "Trenerzy obu drużyn na bieżąco śledzili, co dzieje się u rywali - korzystali z transmisji radiowej. Niczym generałowie na polu bitwy otrzymywali meldunki i wydawali rozkazy. Pierwsza bramka padła w Krakowie - w 8. min 1:0 dla Legii. ŁKS odpowiada dwoma golami: w 21. i 23. min meczu. Legia wyrównuje bilans w 24. min. ŁKS 'ambitnie' zdobywa bramki w 45. i 48. min. Legia strzela gola w 55. min, ŁKS w 61. - w tym momencie łodzianie mają na koncie pięć bramek, legioniści tylko trzy. Trener Legii, Janusz Wójcik wydaje bojowe okrzyki. Wojskowi przystępują do realizacji, jak to się fachowo określa, przedmeczowych założeń. Maciej Śliwowski trzykrotnie umieszcza piłkę w siatce Wisły: w 63., 66. i 69. min. Łodzianie zaś tracą gola w 83. min i strzelają bramki w 84. i 90. min. Legia wygrywa 6:0, ŁKS tylko 7:1, za mało".
Już w trakcie meczów nie zabrakło sugestii, iż "poszła kasa". Kibice Wisły skandowali: "Złodzieje, złodzieje!!! Ileście wzięli, Wisełko, ileście wzięli?". Nieistniejący już dziś sportowy krakowski dziennik sportowy "Tempo" napisał, iż Legia przekupiła piłkarzy Wisły kwotą 800 mln starych złotych.
Piłkarzy Olimpii nikt nie oskarżał o sprzedanie meczu. "Decyzje musiały zapaść wyżej" - pisała "Gazeta Wyborcza". Trener Janusz Białek wystawił na mecz na wpół rezerwowy skład. Oficjalnie od składu odsunięto byłych graczy ŁKS, żeby nie mogli wchodzić w układy ze swoich byłym klubem. - Gdybyśmy chcieli przegrać, to w bramce nie stawialibyśmy Kłaka - bronił swojego klubu Krzyżostaniak. Aleksander Kłak był wtedy bramkarzem reprezentacji Polski i rzeczywiście, gdyby nie on w Łodzi padłaby "dwucyfrówka".
"Bolo" miał zupełnie inne podejrzenia co do ustawienia meczu. Oskarżył sędziego Michała Listkiewicza. - To skandal, by człowiek, który tak jawnie drukował ostatni mecz w Łodzi, głosował za 500-milionowymi karami. Listkiewicz bez powodu przedłużył mecz o cztery minuty. Gwizdał tylko w jedną stronę, trzy bramki to jego zasługa - mówił prezes Olimpii po decyzji PZPN, które ukarały wszystkie cztery kluby za niesportową postawę. Wyniki meczów anulowano. Mistrzem Polski został ogłoszony Lech. Legia, ŁKS, Wisła i Olimpia zaczynały kolejny sezon z trzema punktami na minusie. Nie przeszkodziło to drużynie Krzyżostaniaka, którą prowadził już wtedy Lato, już po roku wrócić do ekstraklasy. A potem rozegrały się te wszystkie opisane wcześniej wypadki z zastawieniem kart i nieudaną fuzją.
Korzystałem z archiwum Gazety Wyborczej i tekstów autorstwa: Bogdana Wróblewskiego, Jacka Hugo-Badera, Artura Brzozowskiego, Roberta Błońskiego, Piotra Pytlakowskiego, Jarosława Bińczyka i innych.