Waleczny i ambitny Jan Falandys. U szczytu kariery ważył 50 kg

3 godzin temu

Wciąż zaangażowany w sport

Po zakończeniu kariery sportowej został trenerem. Od kilku lat na emeryturze, ale wciąż jest zaangażowany w sprawy sportu. Mieszka w niewielkiej wsi na Podkarpaciu. To jego rodzinne strony. Spotykamy się w Rzeszowie. Wiele lat spędził w tym mieście. – A od czerwca 1994 r. mieszkam już poza miastem. Wtedy się wyprowadziłem. Wybudowałem dom, kupiłem ziemię. Jestem człowiekiem ze wsi i tak chciałem mieszkać. Ma morgę. – Postawiłem dom z poddaszem. Jest i ogród, a kiedyś był i sad wiśniowy. Niestety, po 20 latach drzewa wyschły. Mieszka z żoną. – Wcześniej było jeszcze dwóch synów, ale poszli własną drogą. Jest super. Blisko do autostrady, do lotniska, świetna lokalizacja. Dobrze się tam mieszka. Formalnie jest na emeryturze. Od trzech lat. Generalnie odpoczywa. – Ale w gospodarstwie zawsze jest co robić. Trzeba i siać, i kosić, i plewić. A i podlewać. Trzeba tego po prostu pilnować. Ordnung muss sein – śmieje się. Pomaga mu żona. – Jak mróweczka. Albo pszczółka. Nie mamy zwierząt, choćby kota ani psa. Mam uczulenie. Zajmuję się tylko tym, co daje ziemia. Nie narzeka. Ma emeryturę. – I świadczenia olimpijskie za Igrzyska Przyjaźni, które zorganizowano w 1984 r. za olimpiadę w Los Angeles, gdzie polska ekipa nie pojechała. Byłem inicjatorem, aby te Igrzyska Przyjaźni zakwalifikować jako zawody, ale tylko dla tych, którzy wcześniej zdobyli nominację na igrzyska w Los Angeles. Udało się to przeforsować i to obowiązuje. Ja i 64 innych medalistów możemy godnie żyć. Ziemię uprawia więc dla przyjemności, a nie dla pieniędzy. – Bo to zdrowie. Prawdziwe eko.

Początki treningów

Urodził się w Sokołowie Małopolskim. Młodość spędził we wsi Trzeboś do czasu, kiedy poszedł do szkoły zawodowej. Wybrał specjalizację elektromonter taboru kolejowego. Codziennie dojeżdżał na lekcje. – Wstawałem o 5 rano, wracałem bardzo późno. Do mojej klasy chodził kolega Waldek Wenz, jego brat trenował zapasy. I powiedziałem mu, zabierzcie mnie ze sobą, zobaczę, co to są te zapasy. Miałem 17 lat. Dostrzegł go trener. – Postawił mi wagę i kazał się rozebrać, wyciągając z szafy koszulkę, spodenki i trampki. Dokładnie to pamiętam. Datę też – 21 lutego 1973 r. Środa. Pasowała im moja budowa i waga. To było najważniejsze. Zaczął regularnie chodzić na treningi. Pierwszy duży sukces to dwa lata później piąte miejsce na MP seniorów. – Podobało mi się, iż mogę walczyć. Były wyjazdy krajowe i zagraniczne na zawody, to stanowiło dla mnie sporą motywację. Wtedy były to ważne rzeczy. Reprezentował rzeszowską Stal. Walczył już też w kadrze juniorów. W 1976 r., w wieku 20 lat został wicemistrzem Polski seniorów i mistrzem młodzieżowym. Ma na swoim koncie kilkaset krążków w różnych kolorach. W 1977 r. pojechał na ME do Bursy w Turcji. I zajął piąte miejsce, co odebrano jako porażkę. – Ale mnie to nie zniechęciło, bo przecież dopiero zaczynałem. Niebawem pojechałem na MŚ do Meksyku, gdzie zająłem ósme miejsce. Dopiero rok później, na ME w Bukareszcie sięgnąłem po srebro. Był to pierwszy międzynarodowy sukces. – Później pojechałem na MŚ do San Diego, nie wiedząc, iż złamaną mam kość strzałkową. I tam z tym urazem zdobyłem, jako jedyny z drużyny, brązowy medal.

Okradziony z medalu

Niestety, kontuzje go prześladowały. Wywalczył nominację olimpijską do Moskwy, ale wciąż miał problemy zdrowotne. – Dopiero na trzy dni przed wyjazdem na igrzyska do ZSRR dowiedziałem się, iż pojadę. I pojechałem z urwanym więzadłem, co ukryłem przed sztabem szkoleniowym. Mimo wielu trudności i organizacyjnych tarapatów zajął czwarte miejsce.

– Okradziono mnie z medalu. Nikt nie stanął w mojej obronie, choć w Moskwie był wtedy sam Edward Gierek. Po powrocie poddał się operacji kolana. – Wtedy dowiedziałem się, iż mam złamaną kość skokową i zerwane więzadło krzyżowe, które zanikło. Rehabilitacja trwała pół roku. Po jej zakończeniu wrócił do treningów. – Ta moja kariera nie była lekka. Droga przez mękę. Musiałem wygrywać nie tylko z rywalami, ale i z bólem. Mimo trudności jeszcze kilkakrotnie zdobył tytuł MP, brązowy medal na ME i MŚ w 1983 r. A rok później brąz na Turnieju Przyjaźni w Sofii. – Jeszcze na mistrzostwach świata w Kijowie podszedł do mnie działacz z Niemiec z klubu KSW Witten. I zapytał, czy nie chciałbym walczyć u nich w lidze drużynowej. Powiedziałem OK, ale mogę przyjechać tylko z moim przyjacielem Adamem Sandurskim. Zgodził się. Ta niezwykła przyjaźń z największym polskim sportowcem, który miał 2,14 m wzrostu i ważył 135 kg, trwała od 1975 r. – Po ukończonej szkole zawodowej przyjęto mnie do pracy w WSK. Mieszkałem w hotelu robotniczym. W jednym pokoju z Adamem. A potem jeździliśmy na każde zawody, trzymaliśmy się razem. Myślę, iż był to szczególny rodzaj przyjaźni, bowiem uzupełnialiśmy się. Ja byłem jego przewodnikiem, a on towarzyszem niedoli. Mieli świadomość, iż razem wyglądali zabawnie. Dzieliło ich blisko 60 cm i 87 kg. – Nigdy na tym nie zarabialiśmy, odbieraliśmy to pozytywnie. Zresztą kibice postrzegali nas podobnie. Do dziś popularnością cieszy się ich wspólne zdjęcie, kiedy Adam Sandurski trzyma go na ręku. – Zrobiono je w Niemczech w 1985 r. W klubie KSW Witten. Bo tam właśnie po zakończeniu kariery w Polsce pojechaliśmy pracować, walczyć w zapaśniczej Bundeslidze. Ale z wyjazdem łatwo nie było. – Musieliśmy pozałatwiać wiele zezwoleń, dostać zgodę. Dla mnie, dla niego też. Walka o wyjazd trwała półtora roku.

Nie tylko sport

Trenował i walczył, ale także pracował w zakładach metalowych jako ślusarz. – Po roku zrobiliśmy mistrzostwo drużynowe. Wtedy z Polski przyszła propozycja z pytaniem, czy chcę pojechać na igrzyska olimpijskie w Seulu. Ale już nie chciałem. Podobnie jak nie chciałem przyjąć obywatelstwa niemieckiego. Uznałem, iż wolę biednie żyć, ale u siebie. Do Polski wrócił po dwóch latach. – Byłem tam z całą rodziną. Ale w kraju miałem już wtedy swoje mieszkanie w Rzeszowie. Adam Sandurski został. Zgodził się na ich propozycję. I do dzisiaj mieszka w Niemczech.

Wiele lat wcześniej ukończył zaocznie technikum, a potem studiował w warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Zdobył uprawnienia trenera II klasy. Natomiast pracę magisterską obronił w Rzeszowie, w Wyższej Szkole Pedagogicznej. – Po powrocie formalnie byłem zatrudniony w WSK, ale do pracy nie chodziłem. Cały czas trenowałem i walczyłem. Rozpocząłem też szkolenie młodzieży. Dwa lata później zostałem I trenerem sekcji zapasów w Stali Rzeszów. Potem byłem szkoleniowcem juniorów, a także II trenerem kadry seniorów. Ostatni tytuł MP zdobyłem, będąc już szkoleniowcem, miałem 36 lat. Kiedy pracował w Rzeszowie, jeździł jeszcze do Niemiec walczyć w II lidze. – Było mi to potrzebne, gdyż budowałem dom. A po zwolnieniu z WSK, po 1990 r., przeszedłem na rentę.

Imał się różnych zajęć. – Trafiłem do urzędu marszałkowskiego, do wydziału sportu. Spędziłem tam 16 lat. Byłem jedynym fachowcem. Trenowałem też dzieci w uczniowskich klubach sportowych. Za darmo. Do dziś przyjaźni się z Adamem Sandurskim. – Czasem się widujemy, ostatnio najczęściej rozmawiamy przez Whats- Appa. Jestem zadowolony ze swojego spokojnego życia. Jest mi tak dobrze, iż dobrze mi tak.

Idź do oryginalnego materiału