Piłka nożna nie jest narodowym sportem Polaków. Jest nim histeria. Połączona z krótką pamięcią niecierpliwość i nieumiejętność dostrzegania dwóch stron medalu. Dla polskiego kibica wszystko jest albo białe, albo czarne, bez żadnych odcieni szarości. Najczęściej czarne, bo narzekać i, mówiąc bardzo delikatnie, krytykować lubimy najbardziej. Idealizujemy przeszłość, zapominamy o złożonych okolicznościach i własnych postulatach sprzed kilku miesięcy. W rozmawianiu o piłce nożnej pod tym względem jesteśmy niereformowalni, a po ostatniej edycji Lidze Narodów widzimy to bardzo wyraźnie.
REKLAMA
Zobacz wideo Straszna katastrofa! Kibice domagają się zmian w reprezentacji Polski
I to wcale nie chodzi o krytykę, bo ta w przypadku niektórych elementów gry reprezentacji Polski i decyzji Michała Probierza jest jak najbardziej zrozumiała. Ale nagle "się okazuje", iż polski zespół kompletnie nie umie grać w piłkę, a trener do niczego się nie nadaje, bo rozbita przez liczne kontuzje drużyna przegrała pechowo ze Szkocją, po golu w ostatniej minucie, czy też dała się rozbić jednej z najlepszych drużyn na świecie na jej terenie. Po tych porażkach krytyka skupiła się w dużej mierze na selekcjonerze. Ale czy faktycznie Probierz jest fatalny, bo np. nie miał Roberta Lewandowskiego, a Karol Świderski z Adamem Buksą w pierwszej połowie nie umieli trafić do bramki z niemal idealnych sytuacji? Owszem, są błędy, za które selekcjoner odpowiada, ale trzeba zauważyć, iż pracuje w okolicznościach trudniejszych niż jego poprzednicy.
Liga Narodów spaczyła myślenie. Sami nie wiemy, czego chcemy
Po kolei. Liga Narodów to rozgrywki wprowadzone w 2018 roku, które znacząco zmieniły postrzeganie reprezentacji Polski. Zdecydowana większość meczów towarzyskich zamieniła się dla niej w rywalizację z najlepszymi drużynami Europy. Często w bardzo krótkim okresie, co znacznie wpływa na serię gorszych wyników. Nic dziwnego, bo do tego czasu w dwuletni cykl kwalifikacji do Euro czy mundialu mieliśmy maksymalnie jednego rywala z najwyższej półki, którego bardzo rzadko ogrywaliśmy.
Teraz dostawaliśmy sześć meczów w dywizji A na trzy miesiące i przeżywamy szok. Bo jako kibice reprezentacji Polski mamy niezwykle bujną wyobraźnię na temat siły i możliwości naszej kadry. Nagle okazuje się, iż z taką Szkocją czy Walią to powinniśmy wygrywać w każdym składzie z palcem w nosie, a do tego jesteśmy w stanie jak równy z równym walczyć z największymi, jak Portugalia, Chorwacja, Włochy czy Holandia. Mając w tej chwili dwóch zawodników rzeczywiście grających i mających dobrą pozycję w naprawdę silnych klubach Europy (Robert Lewandowski, Piotr Zieliński), uważamy, iż jesteśmy uprawnieni do równego grania z czołówką.
A nie jesteśmy. Nie jesteśmy ani w top 8, ani w top 10 najlepszych drużyn Europy. Top 12? Może jak nam coś wyjątkowo wyjdzie, jak mistrzostwa Europy we Francji w 2016 roku. Ale przecież my tylko raz zdołaliśmy przedostać się do najlepszej ósemki mistrzostw Europy, a w pozostałych czterech turniejach zajmowaliśmy ostatnie miejsca w grupie. Ale z jakichś względów wciąż wydaje nam się, jakbyśmy byli drużyną, dla której wstydem jest bycie ogrywanym przez Chorwację czy Portugalię.
Tymczasem ostatnie cztery lata pokazują, iż miejsce Polski jest pomiędzy dywizją A, a dywizją B. Dwukrotnie udało się w najwyższej dywizji utrzymać, gdy Bośnia i Hercegowina oraz Walia wystawiały swoje rezerwy, a raz Bośniacy grali od 15. minuty w dziesiątkę.
Tym razem okoliczności nie były tak sprzyjające i mieliśmy mniej szczęścia, choćby do kontuzji. I od razu ruszyła husaria, by dopaść tego "fatalnego Probierza", podczas gdy jeszcze chwilę temu podczas Euro 2024 zachwycaliśmy się Austrią i tym, co zrobił z tą drużyną Ralf Rangnick, zaznaczając, iż Niemiec postanowił poświęcić Ligę Narodów, w której z hukiem spadł z dywizji A. Ale on chciał jedynie przygotować zespół tak, by od eliminacji do Euro 2024 grał na wysokim poziomie. Wtedy wielu zastanawiało się: "A może warto potraktować tę Ligę Narodów drugorzędnie?"
I choć w Polsce nikt czegoś takiego oficjalnie nie potwierdził, to w praktyce to otrzymaliśmy. Wyraźne odmłodzenie kadry, rotacja w bramce, ciągłe poszukiwanie defensywnego pomocnika i odpowiedniego zestawienia środka obrony. Rotacje z przodu, gdzie odpowiednio dawkowano chociażby minuty Kacpra Urbańskiego i Lewandowskiego (zagrał od początku tylko w trzech meczach). Głównym celem kadry Probierza były i są eliminacje do mundialu, ale polscy kibice i eksperci się obudzili. "Już nie chcemy ulgowego traktowania Ligi Narodów. To, jak gramy, to skandal! Probierz musi odejść" - zaczęli grzmieć.
Ale przypomnijmy: Liga Narodów sprawia, iż z najsilniejszymi drużynami Europy gramy wielokrotnie częściej. Dla porównania, jak wyliczył jeden z użytkowników portalu X, Adam Nawałka przez całą swoją pięcioletnią kadencję mierzył się sześć razy z drużynami, których siła w rankingu ELO przekraczała 1900 punktów (cztery razy były to Niemcy, a do tego Kolumbia i Portugalia). Probierz rozegrał sześć takich meczów ciągu ostatnich sześć miesięcy (Holandia, Francja, po dwa razy Portugalia i Chorwacja). Różnicę w kalendarzu kadry po wprowadzeniu Ligi Narodów widać bardzo wyraźnie na papierze, ale niekoniecznie wśród oczekiwań polskich kibiców.
Pokolenie "kiedyś to było" i dziurawej pamięci. A inni zawsze mają lepiej
Gdy przytrafiają się niepowodzenia, każdy kolejny selekcjoner okazuje się tym najgorszym od bardzo dawna. Porażek wtedy praktycznie nie ma, są za to "kompromitacje", "blamaże" i "wstyd". I choć jestem już przyzwyczajony do narzekania piłkarskich kibiców, to choćby ja nie spodziewałem się, iż niektórzy zaczną równać kadencję Probierza z tą Fernando Santosa. Tą kadencją, w trakcie której reprezentacja Polski nie miała nic do powiedzenia w meczach w Czechach i Albanii, a do tego zdążyła się skompromitować w Mołdawii, przegrywając tam mecz, w którym prowadziła do przerwy 2:0. Ba, Waldemar Prusik pokusił się choćby o stwierdzenie, iż "za Probierza wygląda to gorzej niż za Santosa", po czym chyba należy ogłosić zbiórkę dla 49-krotnego reprezentanta Polski na nowy telewizor, bo ten obecny najwyraźniej mu się zepsuł.
Od dłuższego czasu jednak jest taka tendencja, by w obliczu niepowodzeń zacząć idealizować przeszłość. Kiedyś to było! Nagle okazuje się, iż Paulo Sousa był świetnym, tylko niezrozumianym selekcjonerem, bo przecież zremisował z Anglią i Hiszpanią. To, iż przegrywał najważniejsze mecze ze Słowacją, Szwecją czy Węgrami, a ogrywał jedynie Albanię, Andorę i San Marino, z pamięci już się wypiera.
A jakże poszkodowany był Jerzy Brzęczek, którego drużyna po 2,5 roku pracy potrafiła w meczach z lepszymi rywalami jedynie wykopywać piłkę poza pole karne. No, ale wygrał grupę na eliminacjach do Euro 2020. Oczywiście, pewnie by poprowadził kadrę na Euro, gdyby nie fakt, iż przez pandemię zostało ono przeniesione z 2020 na 2021 rok. Tymczasem drużyna Brzęczka grać przyzwoicie przestała po meczu z Izraelem (4:0) w połowie eliminacji. Już na kolejnym zgrupowaniu przegrała boleśnie ze Słowenią 0:2, a następnie rozpaczliwie wybroniła bezbramkowy remis u siebie z Austrią, po którym selekcjoner nakazywał euforia z tego wyniku, bo Austriacy grają w Bundeslidze, a Polacy w angielskiej Championship. Rok później na Brzęczka nikt już nie był w stanie patrzeć, z Lewandowskim i Zielińskim na czele, a selekcjoner napędzany przez najbardziej wpływowego psychologa w historii polskiej piłki Damiana Salwina budował oblężoną twierdzę wokół siebie.
Po 2,5 roku pracy Brzęczka nie było żadnych pozytywów w grze Polaków, a mimo to niektórzy do dziś uważają, iż został on poszkodowany przez ówczesnego prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. Oczywiście, uważają to po czasie, bo w listopadzie 2020 roku głowy Brzęczka domagali się absolutnie wszyscy i mieli wtedy rację.
Zapominamy, iż choćby Nawałka potrzebował około dwóch lat, żeby stworzyć zespół na miarę dobrego występu na Euro 2016. Bo choćby eliminacje do tamtych mistrzostw obfitowały nie tylko w historyczną wygraną z Niemcami na Stadionie Narodowym 2:0 (przy statystyce strzałów 4:26), ale też wyszarpane remisy ze znacznie słabszą niż w tej chwili Szkocją czy też remis z Irlandią. Przez długi czas kadra opierała się na tej jednej wygranej nad ówczesnymi mistrzami świata, remisach i wygranych nad słabiutkimi Gruzją i Gibraltarem. Również wtedy Polacy mieli w głównej mierze momenty i dopiero jesienią 2015 roku, po dwóch latach pracy Nawałki, zaczęli aspirować do dobrego wyniku w Europie.
Kadencję Nawałki romantyzuje się przez pryzmat Euro 2016, gdzie Polacy żelazną i ofiarną defensywą doszli do ćwierćfinału, a także dużym postępem względem poprzedników, którzy zawalili trzy kolejne dwuletnie okresy z wielkimi turniejami na koniec - Leo Beenhakker, Franciszek Smuda i Waldemar Fornalik zostawiali zespół, co do którego kibice nie mieli już większych nadziei, Nawałka z kolei pozwolił im znowu marzyć o czymś więcej. A zadanie miał ułatwione, bo o tym, jak często za jego kadencji Polacy grali z najlepszymi, wspomniałem już kilka akapitów wcześniej.
Zapomina się też, iż gdy Polacy grali obrzydliwą, ale czasami skuteczną piłkę za Brzęczka i Czesława Michniewicza, naród domagał się "gry w piłkę". Utrzymywania się przy niej, ładnego rozgrywania. Dziś po roku Probierza, który te elementy "gry w piłkę" wprowadził, choćby nie mając skutecznego Lewandowskiego, na bazie meczów z najlepszymi w Europie, chce się go wyrzucić za dziurawą defensywę. Obronę, w której selekcjonerowi brakuje ludzi na kluczowych pozycjach. My po prostu z naszego potencjału chcielibyśmy mieć natychmiast stworzony Real Madryt. A może i to nie, bo oni ostatnio stracili siedem goli w meczach z Barceloną i Milanem.
Zawsze jednak chcemy być tacy jak inni. Gdy zagraliśmy naprawdę dobre mecze na Euro z późniejszymi półfinalistami turnieju Holandią i Francją, a także przeciętny ze zwycięską w grupie Austrią, narzekaliśmy na wyniki i to, iż z Euro odpadliśmy jako pierwsi, choć nie była to żadna niespodzianka. Ba, tuż po losowaniu spodziewaliśmy się trzech bolesnych porażek, bo rywale byli ze zdecydowanie wyższej półki albo na zupełnie innym etapie budowy zespołu. Po fazie grupowej z kolei ciskaliśmy gromy, iż odpadliśmy i nie wyszliśmy z "grupy śmierci", nie zauważając, jak duży krok zrobiła nasza kadra, co przełożyło się na wzrost oczekiwań wobec niej.
Mimo to wielu informowało, iż reprezentacja Polski zaprezentowała się najgorzej spośród wszystkich na turnieju, a jednocześnie było w stanie zachwycać się np. 15 minutami Czechów z Portugalią czy momentami reprezentacji Gruzji, kompletnie nie zauważając słabości jednej czy drugiej drużyny w pozostałych częściach meczów. Przekładając to na kadrę Polski - mówimy o fatalnych 75 minutach meczu, czy też, iż dobre mamy tylko momenty, wyszukujemy statystyki czy fakty, w których nasza drużyna wygląda słabo, pomijamy to, co dobre. Bo jakoś tak już mamy, iż sami dla siebie musimy być najgorsi.
Defensywa prawie najgorsza? Ale w ataku lepsze tylko potęgi. Szkielet kadry już widoczny
W oczy kłuje fakt, iż w momencie podkreślania, iż Biało-Czerwoni mieli drugą najgorszą obronę w dywizji A, kompletnie nie wspomina się, iż w ofensywie, bez bramki z gry Lewandowskiego, mieli wynik, od którego lepszy zaliczyło jedynie sześć piłkarskich potęg - Niemcy, Holandia, Portugalia, Hiszpania, Francja i Włochy. Czyli są elementy, które w reprezentacji Polski działają, bo akcje Biało-Czerwonych wielokrotnie są płynne, składne i dynamiczne. Polacy są w stanie rozegrać piłkę od tyłu i stworzyć z tego atak, który zakończy się bramką, podczas gdy w niepamięć poszła słynna "laga na Robercika". Jak można mówić, iż zespół nie robi postępów albo jest coraz słabszy w ofensywie, gdy w dwóch meczach listopadowych z Portugalią i Szkocją stwarza sobie około dziesięciu dogodnych okazji do strzelenia gola? A przecież i to się zdarzyło. Probierz jednak nie jest w stanie ich wykorzystać za swoich piłkarzy, którzy w dużej mierze swoją nieskutecznością pogrzebali szansę na utrzymanie w dywizji A.
Nieprawdą jest też, iż nie mamy szkieletu kadry na eliminacje. Łukasz Skorupski zostanie "jedynką". Na środku obrony Probierz ma lidera w postaci Jana Bednarka i do niego będzie dobierał z grona: Jakub Kiwior, Sebastian Walukiewicz, Kamil Piątkowski i ewentualnie Paweł Dawidowicz. Lepszych od nich po prostu nie ma. Na wahadłach podstawowymi zawodnikami są Nicola Zalewski i Przemysław Frankowski, dla obu alternatywą jest też Jakub Kamiński, który może grać na obu stronach.
Problem jest z defensywnym pomocnikiem, gdzie nie ma zawodnika z silnej ligi, który grałby tam regularnie i na dobrym poziomie. Tu Probierz przez cały czas szukał, bo trudno, żeby ograniczał się do tego, co miał już wcześniej, skoro żadna opcja nie dawała choćby minimum pewności. Selekcjoner z pewnością czeka na to, aż regularnie grać w Brighton lub nowym klubie będzie Jakub Moder. Ale wyżej już pewniakami są Piotr Zieliński z Sebastianem Szymańskim, podczas gdy z przodu jest Robert Lewandowski i najpewniej Kacper Urbański, o ile odbuduje swoją pozycję w Bolonii.
Tak naprawdę wiemy więc, jak będziemy grali w przyszłym roku w eliminacjach mundialu, co nie zmienia faktu, iż w trakcie tego cyklu mogą zachodzić zmiany, co jest naturalną kwestią w każdej reprezentacji. choćby Nawałka przed Euro 2016 szukał kolejnych pewniaków w trakcie eliminacji. Krzysztof Mączyński wszedł dopiero w trzecim meczu ze Szkocją, Michał Pazdan dołączył do Kamila Glika już w drugiej połowie eliminacji, rywalizacja w bramce i na lewej obronie trwała przez cały czas, a i Kuba Błaszczykowski przez swoje problemy zdrowotne nie był pewniakiem na prawym skrzydle aż do samych mistrzostw, bo do tego czasu Nawałka szukał innych rozwiązań w postaci Pawła Olkowskiego czy Sławomira Peszki.
W takiej sytuacji, aby móc się przyczepić, stosuje się zasadę, iż najlepsi są zawsze ci, co nie grają. Tu brylują dwa nazwiska. Nagle okazuje się, iż kadrze niezbędny jest Matty Cash, który z piętnastu meczów w reprezentacji Polski dobry rozegrał jeden i był głośno krytykowany, zanim przestano go powoływać. Równie nagle najlepszym polskim bramkarzem jest Kamil Grabara, który w wieku 25 lat rozgrywa swoje pierwsze miesiące w czołowej lidze Europy, a wewnątrz kadry uważany jest za "zgniłe jabłko". Ale znaleźli się znani eksperci, którzy zaczęli obu piłkarzy promować, wywołując falę wzburzenia u tych, którzy bez Casha i Grabary już nie widzą świata ani reprezentacji Polski. Zbigniew Boniek dorzucił do tego wspomnianego Tomasza Kędziorę, który "na pewno by zatrzymał w ostatniej akcji Robertsona", choćby gdy w analogicznej sytuacji tenże Kędziora przegrał pojedynek z Mołdawianinem w meczu w zakończonym remisem 1:1 meczu na Narodowym.
I tak to się kręci. choćby gdyby Probierzowi nie zaszkodziłoby powołanie takiego Casha ze względu na jego grę w niezłym klubie i silnej lidze, to nie ma większych argumentów za tym, dlaczego akurat teraz jego postawa w reprezentacji Polski miałaby się wyraźnie poprawić. Tym bardziej iż sam Cash jest w ostatnim czasie regularnie kontuzjowany.
Kadrowo jesteśmy najgorsi od 10 lat. Zmiana pokoleniowa faktycznie jest bolesna
Probierz dokonał przy okazji sporej zmiany pokoleniowej w polskiej drużynie, realizując cel, który przed sobą postawił. W potencjalnym podstawowym składzie Biało-Czerwonych jest bowiem dwóch piłkarzy z pola po trzydziestce - Lewandowski oraz Zieliński. Obok nich z kolei ma zagrać aż sześciu, siedmiu w wieku 25 lat lub młodszych. W meczu ze Szkocją linia obrony reprezentacji składała się z piłkarzy z rocznika 2000 oraz młodszych (Zalewski, Kiwior, Walukiewicz, Piątkowski, Kamiński). Jakże staro musiał się poczuć 25-letni Tymoteusz Puchacz, gdy został wprowadzony w końcówce, by dodać polskiej defensywie doświadczenia.
Równocześnie trzeba też zauważyć, iż kadra reprezentacji Polski jest w tej chwili najgorsza od początków Nawałki. Od kiedy Nawałka stworzył sobie niezwykle silny kręgosłup kadry w osobach bramkarzy, Glika, Piszczka, Grosickiego, Krychowiaka, Lewandowskiego, a choćby Milika i - na Euro - Błaszczykowskiego, nigdy nie wyglądało to gorzej niż obecnie. Teraz z liderów z dobrych europejskich klubów są tylko Zieliński i Lewandowski, a obok nich są piłkarze albo grający w znacznie słabszych ligach, albo mający swoje problemy w klubach top 5 lig Europy. Nie ma wielu piłkarzy, o których można powiedzieć, iż są silnymi punktami dobrego zespołu z najsilniejszej ligi, przez co i cały zespół trudno kwalifikować do najsilniejszych w na Starym Kontynencie.
Probierz mocno postawił na Zalewskiego i Urbańskiego, którzy przez lata mogą być siłą polskiej kadry. Odzyskał Szymańskiego i Bednarka, których już powoli zaczynano skreślać za względu stałą "przeciętność" w koszulce reprezentacji. Sprawił, iż reprezentacja potrafi grać w piłkę bez Lewandowskiego, choćby jeżeli w takim meczu, jak ten ze Szkocją, brakuje aktualnej skuteczności napastnika FC Barcelony.
Ale choćby patrząc na wyjściową jedenastkę: kreowany na lidera defensywy Bednarek jest obrońcą najgorszego zespołu Premier League, Kiwior nie gra w Arsenalu, Piątkowski ledwo co tracił w Salzburgu gola za golem, a Walukiewicz z Dawidowiczem są tylko uzupełnieniami w jedenastkach przeciętniaków Serie A - Torino i Hellasu. W przypadku defensywnego pomocnika mamy do dyspozycji niegrającego w Brighton Modera albo zawodników z polskiej ekstraklasy lub amerykańskiej MLS.
O ile obok niezłe pozycje w solidnych klubach mają Zieliński i Szymański, tak na wahadłach Zalewski w Romie jest zwyczajnie lekceważony, Frankowski w ostatnim czasie ma obniżkę formy i nie zawsze jest piłkarzem podstawowego składu Lens. Alternatywą dla nich jest Kamiński, który jest uzupełnieniem w Wolfsburgu na lewą obronę. Urbański w ostatnim czasie przestał regularnie grać we włoskiej Bolonii, a oprócz Lewandowskiego mamy napastników grających w ligach drugiego lub trzeciego szeregu, jak liga turecka, duńska czy MLS.
Rozczarowanie, a nie tragedia. Praca Probierza się nie skończyła. Walka o główny cel dopiero się zacznie
To, co wydarzyło się w Lidze Narodów, to rozczarowanie, ale nie tragedia ani kompromitacja. Reprezentacja Polski po prostu w tej chwili nie jest w najlepszej dwunastce drużyn z Europy. A iż jesienne mecze traktowała też jako poligon doświadczalny przed eliminacjami do mistrzostw świata oraz okazję do odmłodzenia zespołu, to dokładając do tego duże problemy kadrowe w decydującym spotkaniu, porażka ze Szkocją i spadek z dywizji A jest czymś, co trzeba zaakceptować.
Ale wbrew pozorom i niektórym opiniom reprezentacji Polski nie trzeba nauczyć grać w piłkę. Wieloma fragmentami widzimy, iż w ostatnich miesiącach postęp w grze ofensywnej pod prostu się dokonał. Oglądającym mecze Polaków nie potrzeba na koniec kąpieli oczu. Owszem, wciąż jest sporo do poprawy - kadra musi dobre momenty zacząć lepiej wykorzystywać (skuteczność!), a te złe lub bardzo złe zamienić na choćby przeciętne, bo nie da się grać w jednym tempie przez całe spotkanie. Przy tym drugim punkcie chodzi przede wszystkim o bardzo chwiejną w tej chwili defensywę. Probierz z pewnością liczy na to, iż po zimie znacznie więcej grać będą głównie Kiwior i Moder, bo to po nich tę chwiejność widać najbardziej. Ich regularne występy w klubie mogą okazać się lekiem na większość zła reprezentacji Polski, choć być może będą do tego potrzebne zimowe transfery.
Gra reprezentacji Polski nie jest tak dobra, jak sugerują w pomeczowych rozmowach zawodnicy, który zapominają o swojej postawie w defensywie. Nie jest jednak tak zła, jak uważa wielu kibiców i dziennikarzy, którzy przytaczają jedynie liczbę traconych bramek. Praca Probierza z reprezentacją Polski się nie zakończyła i nie powinna się zakończyć. Selekcjoner jeden cel główny w postaci awansu na Euro 2024 zrealizował, a teraz przed nim walka o drugi. I dopiero ona pokaże, czy udało się przełożyć niepowodzenia w Lidze Narodów na krok do przodu w budowie zespołu, który będzie z powodzeniem walczył o mistrzostwa świata.