Tak teraz wygląda rywal Adama Małysza. Aż trudno uwierzyć, czym się zajmuje

4 dni temu
Zdjęcie: Screen Facebook Tommy'ego Ingebrigtsena, YouTube @TVP Sport


Stoi za niewielką skrzynką z anteną. Rusza rękoma, jakby ją czarował. Wokół słychać wycie, jęki albo zakłócenia fal radiowych. Ta skrzynka to Theremin, a za nią stoi Tommy Ingebrigtsen. Podczas mistrzostw świata w Trondheim miałem okazję dokładnie przyjrzeć się temu, co dziś robi były norweski rywal Adama Małysza ze skoczni.
- Czujesz się trochę jak gwiazda rocka? - zapytałem Tommy'ego Ingebrigtsena. Był wtorek w trakcie mistrzostw świata w Trondheim, ale my nie byliśmy choćby blisko skoczni Granasen, gdzie odbywa się rywalizacja. Siedzieliśmy na backstage'u małego pubu Fru Lundgreen w centrum miasta. Tommy zabrał mnie tu i posadził przy stoliku, na którym jest już kilkanaście pustych puszek po piwie. A wokół kilkanaście kolejnych gotowych na resztę wieczoru. - Nie. "Rockman" to chyba adekwatnsze słowo - zaśmiał się Norweg.


REKLAMA


Zobacz wideo Byliśmy na koncercie byłego rywala Małysza w Trondheim. Tak dziś wygląda


Dziś jest przede wszystkim muzykiem, choć ja znam go głównie jako byłego skoczka narciarskiego. Ingebrigtsen zasłynął sukcesami z 1995 roku, gdy najpierw został mistrzem świata juniorów w Gallivare w Szwecji, a kilka tygodni później dokonał tego samego już na MŚ seniorów w Thunder Bay, w dodatku na dużej skoczni. Z miejsca stał się wielką sensacją świata skoków i nadzieją Norwegów. W kolejnych latach utrzymywał się w czołówce, zdobywał medale wielkich imprez, ale już nigdy nie rządził skokami tak jak przez te kilkanaście dni. Choć dał się zapamiętać tak dobrze, iż dziś nietrudno poznać jego charakterystyczne wąsy i brodę.


Tommy Ingebrigtsen na scenie Fot. Jakub Balcerski, Sport.pl/ Facebook Tommy'ego Ingebrigtsena


Ingebrigtsen na scenie denerwował się bardziej niż 30 lat temu na skoczni
Z Tommym rozmawialiśmy tuż po koncercie jego zespołu, The Flying Norsemen, ale ten wieczór nie ograniczał się tylko do świata muzyki. Zanim Ingebrigtsen i pozostali członkowie zespołu wyszli na scenę, w pubie było dużo rozmów i wspomnień. Całe wydarzenie poświęcono także Tommy'emu-skoczkowi. Za instrumentami rozstawionymi na malutkiej scenie wyświetlono projektorem dużą część zawodów z Thunder Bay z komentarzem legendarnego dziennikarza Arne Scheie. Potem zgromadzeni w klubie mogli wziąć udział choćby w quizie wiedzy o Tommym, jego karierze skoczka i zespole. Podpuszczał ich, gdy odpowiadali na wyświetlane pytania na telefonach. Dopiero później wziął swoją gitarę, klasycznego Gibsona Les Paula, i stanął za mikrofonem.


Pub Fru Lundgreen (z lewej) w Trondheim podczas koncertu i oglądania konkursu MŚ w Thunder Bay (z prawej) Fot. Jakub Balcerski, Sport.pl


Gdy wyświetlano drugi skok prowadzącego po pierwszej serii Ingebrigtsena, w klubie zrobiła się taka wrzawa, jakbyśmy oglądali transmisję z Granasen. Jakby skakał teraz, na MŚ w Trondheim. Po lądowaniu wrzawa zamieniła się w owacje dla mistrza świata. A Ingebrigtsen, stojąc wśród znajomych i rodziny ze szklanką piwa w jednej ręce, drugą uniósł wysoko w górę i zacisnął pięść. Tak mocno jak wtedy w Kanadzie.


- Nie jestem pewny, czy to nie pierwszy raz, gdy widzę to nagranie. Sam skok chyba oglądałem już po 1995 roku, ale nie odpalam sobie tego konkursu co wieczór, gdy siedzę na kanapie. Miło było sobie przypomnieć, jak to wszystko wyglądało - mówił mi później Tommy. I od razu dodał: - Ten wieczór to było moje drugie Thunder Bay. Stresowałem się chyba jeszcze bardziej niż tam. Pierwszy raz nie tylko grałem, ale także śpiewałem na żywo na scenie. Dotąd robili to inni, mamy też dużo utworów instrumentalnych, więc doszła dodatkowa presja. Wyszło fajnie, ale byłem podenerwowany.


Najpierw "parodiował" swój stary zespół i występował w masce. Teraz śpiewa i gra na Thereminie
Można byłoby zapytać: czym byłeś podenerwowany? Bo dla Ingebrigtsena ten koncert był czymś w rodzaju wielkiego zjazdu rodziny, przyjaciół i starych znajomych. Rozmowę na backstage'u co chwilę ktoś nam przerywał. Ale to nie przeszkadzało, tylko dodało uroku temu, co się działo. Czuć było, iż niemal każdy z każdym w tym pomieszczeniu się zna. A, co najważniejsze, każdy zna Ingebrigtsena. - Widzisz tę kolejkę do baru? Każdy, kto tam stoi, jest byłym basistą tego zespołu - zagadał i śmiał się jeden ze znajomych Tommy'ego. Wiadomo, iż przesadzał, ale jednocześnie dobrze oddał obraz wnętrza pubu i tego, kto pub wypełnił.


Tommy Ingebrigtsen w trakcie koncertu w Trondheim Fot. Jakub Balcerski, Sport.pl


The Flying Norsemen w przeszłości był tribute bandem prezentującym utwory innego zespołu, w którym kiedyś grał Ingebrigtsen - Arabs in Aspic. Ingebrigtsen twierdzi, iż to było coś w rodzaju "parodiowania" tych kawałków. Grał wtedy choćby w masce, ale teraz już jej nie używa. gwałtownie zrozumiał też, iż lepiej produkować własną muzykę. I tak powstał album, z którego materiał wybrzmiał we wtorek w Trondheim. - To jednak nie jest początek robienia tego wszystkiego na serio. Tworzenie The Flying Norsemen jest fajnym hobby, ale tylko hobby. Gramy kilka koncertów w roku i starczy. Bawimy się muzyką, robimy ją dla naszych przyjaciół i dla samych siebie. To moje naturalne środowisko - tłumaczył Ingebrigtsen. To jego pasja od dziecka, którą rozpoczął tata. Grał w nieco większym zespole, jeździł w trasy, a we Fru Lundgreen pojawiał się jeszcze częściej niż teraz.


Z zespołem gra hybrydę progresywnego rocka, z elementami bluesa, metalu i elektroniki. Ciężkie riffy i solówki na gitarach łączą się tu przede wszystkim z dźwiękami z Thereminu - czegoś, co wygląda na skrzynkę z niewielką, odstającą anteną, przy której operuje się rękami, żeby instrument wydawał dźwięki przypominające wycie, jęki albo zakłócenia fal radiowych. To nim w trakcie koncertu - obok wokalu i gitary - zajmował się Ingebrigtsen.


The Flying Norsemen, zespół Tommy'ego Ingebrigtsena, w trakcie koncertu w Trondheim Fot. Jakub Balcerski, Sport.pl


Tommy dalej żyje skokami. Trenuje norweski talent i martwi się o kontuzje
Co ciekawe, na perkusji w The Flying Norsemen kiedyś grał jeden z pierwszych trenerów Mariusa Lindvika. A wśród publiczności w klubie we wtorek był choćby ojciec nowego mistrza świata. Ingebrigtsen skandował imię i nazwisko skoczka przed jedną z piosenek. - Zaimponował mi, jestem cholernie dumny. Jego złoto oglądałem sprzed telewizora, ale będę na dużej skoczni - zapewnił Tommy. I sam zauważył, iż jest ostatnim norweskim mistrzem świata z dużego obiektu. Wyliczył, iż minęło 30 lat, i przyznał, iż chce, żeby w sobotę w Trondheim to się zmieniło na jego oczach.


- przez cały czas kocham skoki, dzień po dniu je śledzę. Żyję nimi i uwielbiam je oglądać. Pewnie, iż są już zupełnie inne niż w moich czasach. Nie wszystko mi się w nich podoba, ostatnio szkoda mi zwłaszcza fali kontuzjowanych zawodników z Norwegii. I myślę, iż powinno się pomyśleć, czy obecne wiązania są w pełni bezpieczne, bo wydają się mieć spory wpływ na to, iż wielu kończy z rozwalonymi kolanami. Sprzęt wpływa na to, iż dziś chyba skacze się łatwiej. W moim okresie naprawdę dobrych było kilku zawodników. Na najwyższym poziomie zawsze ze trzech. A teraz? 30 skoczków może wygrywać, bo ma dobrze dopasowany, stabilny sprzęt. Zrobiło się zupełnie inaczej - ocenił Ingebrigtsen.


Pozostaje też blisko skoków w inny sposób: pomaga w treningach norweskiemu juniorowi, nadziei tutejszych skoków, Alvinowi Le. 16-latek jest całkiem popularny w środowisku dyscypliny dzięki dalekim skokom z treningów wrzucanych do mediów społecznościowych. - Po części jestem jego trenerem, współpracujemy. W tym roku trochę mniej, ale wcześniej sporo go doglądałem przez trzy lata. To zdolny i utalentowany młody skoczek. Ma szansę przebić się do czołówki w przyszłości, jeżeli będzie się odpowiednio rozwijał. Cieszy mnie, iż mogę mu pomóc, zawsze jestem podekscytowany, kiedy idę z nim na skocznię - opisał Tommy.


"Małysz był nie do pokonania. Skakał w innej lidze"
Zapytałem Ingebrigtsena także o ten słynny 1995 rok i o to, co pamięta z Thunder Bay. - Że byłem cholernie mocny. Wygrałem mistrzostwa świata juniorów i nie miałem problemu z tym, żeby przełożyć formę na MŚ seniorów. Może to nietypowe, faktycznie, ale ja naprawdę skakałem przez kilka tygodni znakomicie. A w Kanadzie niemal wszystkie skoki były już perfekcyjne. Może poza jednym z drużynówki i drugą serią na normalnej skoczni. Miałem sporo pewności siebie. Byłem w zasadzie przekonany, iż na dużej skoczni wygram. Nie myślałem dużo o tym, co się dzieje wokół. Budziłem się, jechałem na skocznię, potem szedłem na górę, skakałem i lądowałem daleko. Proste, ale tak to funkcjonowało - opowiadał Norweg.
Takich sukcesów jak 30 lat temu w swojej karierze już nie powtórzył. Ale poza złotem z dużej skoczni w Thunder Bay wywalczył jeszcze srebro i brąz mistrzostw świata w Val di Fiemme, dwa złote medale w drużynie na mistrzostwach świata w lotach w Planicy i Bad Mitterndorf, a także olimpijski brąz z Turynu w drużynówce. I zwłaszcza to srebro z normalnej skoczni w Predazzo z MŚ w 2003 roku mogą dobrze pamiętać polscy kibice. Bo Ingebrigtsen przegrał tylko z Małyszem. A w zasadzie został przez niego zmiażdżony ogromną 16-punktową przewagą. - Patrzyłem na jego skoki i mówiłem: no, nic z tym nie zrobię. Był nie do pokonania, skakał w innej lidze. Dlatego skupiłem się na sobie i wyszło mi to na dobre. Oddałem na tyle dobre skoki, żeby zdobyć srebro, byłem w niezłej formie - wspominał.


Ingebrigtsen zakończył karierę w 2007 roku, ale dwa lata wcześniej brał udział w jednym z najlepszych, jeżeli nie najlepszym konkursie lotów narciarskich w historii. Zawody z 20 marca 2005 roku stały się legendarne. Ingebrigtsen, który uchodził za świetnego lotnika i już w latach 1999-2000 przez chwilę był rekordzistą świata (219,5 metra osiągnięte w Planicy), najpierw wyrównał w nich ówczesny rekord, kiedy wylądował na 231. metrze. Potem poleciał jeszcze o pięć metrów dalej, ale upadł.


- To było szalone. Wielu zawodników skakało z bardzo ofensywną techniką i podejściem. I wielu było na świetnym poziomie - wskazał. Gdy dopytałem, co działo się przed konkursem, od razu się uśmiechnął. W tych samych zawodach Bjoern Einar Romoeren ustanowił rekord świata - 239 metrów, a Janne Ahonen upadł, choć poleciał jeszcze o metr dalej. Po latach okazało się, iż Fin skakał po tym, jak poprzedniej nocy sporo wypił. - Cóż, u nas nie działo się nic wyjątkowego. Relaksowaliśmy się, ha, ha! A iż inni lubili wypić więcej? Bywa - mówi z przymrużeniem oka Tommy Ingebrigtsen. I śmiejąc się, bierze łyk piwa.
Ingebrigtsen wyjeżdżał z Zakopanego z obrazem Polki na okładkę. Teraz wróci na scenę Offa?
Ingebrigtsen traktuje śledzenie skoków i granie w zespole jako swoje hobby, a od 14 lat pracuje w firmie, która wspiera norweską kadrę, Nammo. Kolejna więź w pewien sposób łącząca go ze światem skoków.
Jest też kolejna linia pomiędzy nim a Polską. A w zasadzie pomiędzy The Flying Norsemen i naszym krajem. To Julia, która projektuje mu okładki poprzez swoje obrazy. Stworzyła tę do nowego albumu, ale wspomina też, iż współpracowała z Ingebrigtsenem jeszcze, gdy był skoczkiem. - Kiedyś po zawodach zabierał namalowany obraz z Zakopanego, bo właśnie miał zostać użyty na potrzeby jednej okładki - przytoczyła Polka, która przeprowadziła się do Norwegii właśnie ze względu na zespół i chłopaka, który gra razem z Ingebrigtsenem.


Zdradziła też, iż The Flying Norsemen chętnie zagraliby pojedynczy koncert w Polsce. Myśleli nawet, żeby spróbować zainteresować historią zespołu Artura Rojka, który tworzy Off Festival w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach. Dlatego kto wie: może Ingebrigtsen wróci do Polski po latach skakania, żeby pokazać ludziom swoją inną twarz? Byłaby to wyjątkowa klamra.
Idź do oryginalnego materiału