Szczęsny poszedł na papierosa, wrócił i został bohaterem. Absolutny szef

1 dzień temu
Zdjęcie: Sport.pl


Wyciągnął nas wtedy znad przepaści. Obronił decydujący rzut karny, a pół Polski wyskoczyło z foteli. Później był odśpiewany przez kibiców i piłkarzy hymn - symbol pogodzenia. I chóralne "Wojciech Szczęsny!" na cześć bohatera. Tak Polska wślizgnęła się na Euro 2024 i był to jeden z najważniejszych sportowych Momentów Roku 2024.
W plebiscycie Sport.pl wybieramy Moment Roku 2024 w polskim sporcie. Głosowanie na jedno z dziesięciu nominowanych przez nas wydarzeń - w sondażu pod tym tekstem. Ogłoszenie wyników - 31 grudnia.


REKLAMA


Koniec meczu. Polska nie oddała w nim żadnego celnego strzału, ale przetrwała 90 minut i dogrywkę bez straty bramki. 0:0. Michał Probierz krąży od jednego piłkarza do drugiego, by ustalić kolejność wykonywania rzutów karnych. Wojciech Szczęsny nagle znika. Kamera odprowadza go do szatni. Poszedł przejrzeć notatki, a przy okazji zapalić papierosa. Wrócił na boisko, wszedł do bramki i w piątej serii odbił strzał Daniela Jamesa.


Zobacz wideo Probierz powinien odejść? Żelazny: Ta reprezentacja cierpi przez jego chaos


- AAA! Mamy! Mamy finały Euro! Herzlich willkommen! Wojtek, jesteś wielki! - krzyczał komentujący finał barażów Dariusz Szpakowski.
Szczęsny dał Polsce awans na Euro, a później, jak to on, wybrał bohaterstwo bez peleryny - z delikatnym uśmiechem, zmrużonym okiem, bez nadęcia. Chcieli go podrzucać, ale tylko machnął ręką: taka robota. Był jednak moment, iż i on się wzruszył. Gdy piłkarze stali pod trybuną i wspólnie z kibicami - a cappella - śpiewali hymn, zamknął oczy. Napawał się chwilą.
"Fajne chłopaki zostały w hotelu"
Główną rolę obsadził jeszcze przed meczem. W szatni czuć było napięcie, zostało kilka minut do wyjścia, było gwarno, na środku wręcz tłoczno. Pokrzykiwali Karol Świderski, Jan Bednarek i Robert Lewandowski. Krótkie, motywacyjne hasła. Ostatnie uściski, "piątki", klepnięcia w plecy. Wtedy Szczęsny stanął przed całym zespołem. - Chciałem się z wami podzielić jedną myślą. Jesteście wszyscy fajne chłopaki. Ja was wszystkich lubię. Ale dzisiaj fajne chłopaki nie wygrają tego meczu. Dzisiaj albo będziemy skur*****mi, którzy są przekonani, iż ten mecz wygrają i zrobią wszystko, aby wygrać, albo dostaniemy wpi***ol. Fajne chłopaki zostały dzisiaj w hotelu! Na boisko wychodzą ludzie przekonani, iż to, co zrobimy, da nam zwycięstwo. Przekonani w każdym pojedynku! Przekonani, iż jak strzelamy, to będzie bramka! Kuba [Piotrowski – red.], jak masz strzelać z połowy boiska na początku, to masz być przekonany, iż robisz to, żeby strzelić bramkę! Jedziemy, wygramy to! - mówił.


Nigdy nie wyrywał się do przemawiania, wręcz nie lubił przesadnej przedmeczowej "napinki" i szukał w szatni spokojniejszego miejsca. Ale przed finałem barażów z Walią czuł, iż musi powiedzieć tych kilka zdań. - Decyzję podjąłem już po rozgrzewce. To jest doświadczenie: patrzysz i widzisz, czego chłopaki w danym momencie potrzebują. Czułem, iż w tym meczu musimy znaleźć w sobie takie cechy charakteru, jakich nie pokazywaliśmy w ostatnich dwóch latach. W tym czasie byliśmy właśnie fajnymi chłopakami, które ani razu nie pokazały charakteru - tłumaczył później w programie "Foot Truck".
Stawka była gigantyczna. Reprezentacja znalazła się nad przepaścią - za nią były fatalne eliminacje, które zawaliła pod okiem Fernando Santosa, m.in. kompromitując się w Kiszyniowie z Mołdawią i przegrywając z Albanią oraz Czechami, a których nie zdołała uratować już z Michałem Probierzem u steru, bo rozczarowująco zremisowała na Stadionie Narodowym z Mołdawią i Czechami. Zmarnowała kilka miesięcy, które miały posłużyć do przeprowadzenia możliwie bezbolesnej pokoleniowej wymiany. Burzyła zamiast budować. Gniła od środka. Nie wyjaśniła afery premiowej - ani na zewnątrz, ani w swoim gronie, a swoje jeszcze dokładał PZPN, który na mecz do Kiszyniowa zabrał Mirosława Stasiaka, skazanego za korupcję byłego działacza. Wpadka goniła wpadkę. Tymczasem w Cardiff toczyła się gra o przyszłość futbolu w Polsce - awans był konieczny, by uniknąć potężnych strat w rankingu FIFA, które mogłyby skomplikować drogę do kolejnych turniejów. Poza tym reprezentacja bardzo potrzebowała jakiegokolwiek sukcesu po fatalnym na absolutnie każdym polu 2023 roku. Chodziło też o to, by wreszcie zatrzymać karuzelę z selekcjonerami, dać kibicom odrobinę radości, wywalczyć pieniądze dla federacji, zagwarantować jeszcze jeden turniej Lewandowskiemu i móc godnie pożegnać Szczęsnego.


I tę gigantyczną stawkę dało się odczuć podczas meczu, gdy ani Polacy, ani Walijczycy nie chcieli się odsłonić. Nikt nie chciał zaryzykować, zagrać odważniej. Wtedy emocje nie pozwalały oderwać oczu od boiska, ale gdy ogląda się ten mecz dzisiaj, trudno nie ziewać. kilka działo się pod bramkami, choć przyznać trzeba, iż to Walijczycy - głównie po stałych fragmentach gry - stwarzali większe zagrożenie. Najpierw Kieffer Moore, mający 196 cm napastnik, groźnie uderzał głową, a później - tuż przed przerwą - Ben Davies choćby zdobył bramkę po sprytnym wykonaniu rzutu z autu. Na szczęście był na spalonym. Następnie jeszcze raz świetnie główkował Moore, a niezdecydowanie Bednarka próbował wykorzystać Harry Wilson. Zawsze jednak Szczęsny był na posterunku. Polska najgroźniejszą sytuację miała w 65. minucie, gdy Jakub Kiwior uderzył kolanem dośrodkowaną z rzutu rożnego piłkę. Nie trafił jednak w bramkę, a na następny groźny strzał musieliśmy poczekać aż do dogrywki. W 100. minucie Piotrowski huknął sprzed pola karnego niemal idealnie - był tak blisko trafienia w okienko, iż Probierz z bezsilności rzucił się na kolana.
To nie był spektakl, a mecz pełen walki, mnóstwa pojedynków, szarpnięć za koszulkę, obitych piszczeli. Dobrze, iż fajne chłopaki zostały tego dnia w hotelu.


Szczęsny bohaterem. Polska wślizgnęła się na Euro
Gdy Szczęsny wyskoczył na chwilę do szatni, by zapalić papierosa i przypomnieć sobie, jak Walijczycy wykonują rzuty karne, byliśmy pełni obaw. Czekaliśmy cali w nerwach. Na stadionie i przed telewizorami. Reprezentacja Polski miała dopiero trzeci raz w historii rozstrzygnąć wynik meczu w serii jedenastek. To nie loteria, kto wygra. Raczej wojna nerwów, psychologiczne igrzyska. A przecież najwięcej zastrzeżeń wobec kadry dotyczyło właśnie sfery mentalnej - iż jest stłamszona i zahukana, iż nie radzi sobie z presją, iż nie umie opanować emocji, iż nie ma prawdziwych liderów. Nie minął rok od tego, jak w Kiszyniowie nie potrafiła w porę wyhamować półamatorów z Mołdawii, w Tiranie dała się stłamsić Albańczykom - tym na trybunach i tym na boisku, a w Pradze już po dwóch minutach przegrywała 0:2! A teraz grała w Cardiff, na stadionie rywala, miała wykonywać karne przy buczących i gwiżdżących kibicach. Emocjonalny huragan miał przetrwać zespół, który jeszcze przed chwilą przewracał się przy byle wietrzyku. I choćby dziś, po wielu miesiącach, trudno zrozumieć, jak w momencie tak newralgicznym, w chwili tak istotnej, polscy piłkarze zachowali spokój.
Pierwszy do piłki podszedł Lewandowski, którego zdolności przywódcze były od dłuższego czasu kwestionowane. Uderzył w swoim stylu, najspokojniej na świecie, samym nabiegiem wyprowadzając bramkarza w pole. Jak na kapitana przystało - dał przykład i wyznaczył kierunek. Po nim był Sebastian Szymański, jeden z tych piłkarzy, których kadra wydawała się przytłaczać - kopnął zdecydowanie, mocno, w środek bramki. Później w stronę bramki ruszył Przemysław Frankowski, którego akurat Lewandowski kilka miesięcy wcześniej wyróżnił w wywiadzie jako zawodnika biorącego odpowiedzialność za Lens, m.in. przy rzutach karnych. Potwierdził wprawę - huknął pod poprzeczkę, nie do obrony. Następnie 22-letni Nicola Zalewski uderzył równie pewnie - Danny Ward rzucił się we adekwatną stronę, ale nie dosięgnął piłki lecącej blisko słupka. Bardzo podobny strzał oddał w piątej serii Krzysztof Piątek. Pięć na pięć, bez mrugnięcia okiem. Scena była przygotowana dla Szczęsnego.


Do piłki szedł Daniel James, skrzydłowy Leeds United. Wcale nie tak młody, jak wydawało się Szczęsnemu, bo 26-letni. Polak wziął go jednak za juniora. Spojrzał na numer na spodenkach, na jego młodo wyglądającą twarz i odtworzył w głowie zapiski z notatek. O swoim systemie bronienia rzutów karnych pokrótce opowiadał już w Katarze, świeżo po zatrzymaniu Leo Messiego. Mówił wtedy, iż zawsze dzieli karne na wykonywane pod presją i bez presji. Inaczej piłkarze strzelają w 90. minucie, gdy wynik wisi na włosku, a inaczej przy bezpiecznym prowadzeniu, gdy nieudana zabawa z bramkarzem i tak nie będzie ich wiele kosztować. W tym momencie presja była gigantyczna. Już same okoliczności sugerowały, iż James postawi na sprawdzone uderzenie, ale Szczęsny dostrzegł jeszcze w jego ruchach i mimice spore zdenerwowanie. To wtedy stwierdził, iż tak młody chłopak uderzy bardzo bezpiecznie. Czyli w swoje lewo. James wziął rozbieg, a Szczęsny wspiął się na palce i na chwilę nieruchomo zastygł. James ruszył, a Szczęsny zaczął chwiać się na nogach. I wszystko poszło zgodnie z planem - James uderzył w lewą stronę. Dość mocno, ale siła nie miała większego znaczenia. Nie dość, iż piłka nie leciała blisko słupka, to jeszcze była na idealnej wysokości dla bramkarza. Szczęsny odbił ją bez problemu.
I się zaczęło! Pół Polski poderwało się z foteli, Szpakowski krzyczał, sam Szczęsny odbił się od murawy jak od trampoliny i błyskawicznie stanął na równe nogi. Wyraz twarzy? Pokerowy. Koledzy byli już w drodze - pierwsi dobiegli do niego Bartosz Salamon i Kiwior, ale mijając sędziego Daniele Orsato nieco zwątpili. Koniec? Zaliczone? Dlaczego nie gwiżdże? Na co czeka? Szczęsny już wtedy - niczym Jezus z Rio - pomnikowo stał w bramce i czekał na uściski. Orsato potwierdził: wszystko odbyło się prawidłowo, koniec! Sekundę później w bramce byli już wszyscy - wykonawcy karnych, rezerwowi, trenerzy, osoby ze sztabu. - Walia przygrywa karnymi! Piękny! Niezapomniany! Niesamowity! I szczęśliwy wieczór bezbłędnych w karnych Biało-Czerwonych - wyrzucał z siebie kolejne słowa Szpakowski. A po chwili cała reprezentacja była już po drugiej stronie boiska, gdzie znajdowały się sektory z polskimi kibicami. Najpierw wspólnie się cieszyli, później wzajemnie sobie dziękowali. I wreszcie spontanicznie odśpiewali hymn, trzymając się za barki. Po miesiącach rozczarowań, niezrozumienia, chłodu między kibicami a zawodnikami, łatwo było dostrzec w tej scenie symbol pogodzenia.


Piękniejszego momentu w 2024 roku kadra już nie miała, Probierz nie wygrał ważniejszego meczu, kibice ani razu nie byli szczęśliwsi niż wtedy.
Idź do oryginalnego materiału