Uśmiercili mnie w Onecie, jak ostatnią rzeźną świnię,
poniekąd im się nie dziwię – do trzody bliżej mi niż do ludzi, a w dodatku – z
racji wieku i wskutek przybłąkanych schorzeń – fizjonomia moja również
niedaleka od wzorca urody powinowatych ssaków.
Tak naprawdę – to sam siebie uśmierciłem. Z uśmiechem
triumfu, z błogością kretyna, nie mającego pojęcia o konsekwencjach swoich
czynów. Ba! Czynów! choćby gestów, uśmiechów, półuśmiechów, ćwierćgestów. O
słowach nie wspomnę, bo jak ktoś kompletnie pojęcia o otaczającym świecie nie
ma – zaczyna kłamać. Nieporadnie z początku, niezręcznie, niezauważalnie. Małe
kłamstewka rodzą kolejne, większe – dorodniejsze, a te – wypasione jak
najzacniejszy tucznik.
A to nie o świniach miało być, a o futbolu.
Finał Ligi Mistrzów A.D. 2018 przejdzie do historii jako
mecz jednego zawodnika. Bramkarza drużyny Liverpoolu, który, sobie wiadomym
sposobem, sprezentował Realowi Madryt dwie, niczym nie uzasadnione, kuriozalne
bramki. Przejdzie do historii jako kolejny przykład rozszerzonego,
herostratejskiego samobójstwa. Kto z Was nie oglądał – polecam.
Szczerze napisawszy – nie interesuje mnie, jak czuje się ten
młokos po wpuszczeniu do siaty dwóch takich pizd, których podwórkowy grubas
(którym zawsze byłem) nie zaliczyłby choćby w fazie totalnego zakochania. O!
Napisałem „zakochania”? Serdecznie przepraszam. Przerobiłem. Tyle, iż w moim
przypadku sformułowanie „totalny” należy zastąpić „permanentnie pierdolniętym”
( w uproszczeniu PP – tak, tego będę używał). Zresztą – jak ma się czuć człowiek,
którego brytyjska Wikipedia już uśmierciła, a hiszpańska – uczyniła z niego coś
na kształt femme fatale.
Ach, na femme fatale, to ja się znam. Niby pociąga cię w
niej jej inność, by nie napisać – schizowatość (ta podobno pociąga artystów od
zawsze), a jak przyjdzie co do czego, to masz ochotę zwyczajnie przypierdolić,
zabrać maszynkę do golenia i pędzić, ile silnik da radę, w Bieszczady –
zakładać fermę indyków, którym będziesz z lubością osobiście urywał łby i
wyskubywał pióra, a za parę lat – obudziwszy się wśród mgły pierza i oparów
ptasiej krwi – kontemplował nagrane na ajfonie buddyjskie mądrości, jak jakiś
PP.
Wracam do tematu. Pierwsza puszczona bramka. Podanie
bramkarza do napastnika drużyny przeciwnej, jedno muśnięcie piłki – siata.
Leniwie zmierzające do bramki ostateczne rozwiązanie kwestii dojrzałości
golkipera – tych kilka sekund oczekiwania na werdykt komisji weryfikacyjnej –
minimum czasu w przemyślenie – choć, tak adekwatnie, to przemyślenie czego?
Bramkarz w tej sytuacji staje się nieruchomością, niczym samochód z niesprawnym
akumulatorem – jesteś pod wpływem, czy nie jesteś – i tak nim nie pojedziesz.
Wpadła. Szok. Niedowierzanie. Łzy w oczach. Godzenie się z sytuacją.
Przepraszam – z Bogiem. Większość z nas, miast rozprawić się z problemem,
powierza go niewidzialnemu przyjacielowi, zdejmując tym samym odium
odpowiedzialności z siebie. To całkiem logiczne i nadzwyczaj wygodne. Są też
tacy, którzy całą odpowiedzialność cedują na neurotyzm innych.
Neurotyzm to dość interesujące i wygodne rozpoznanie, nie robiąc wariata z człowieka, przy odrobinie wyobraźni, można zrobić durni z wszystkich wokół. Podobnie rzecz się ma z alkoholizmem. Wypijesz bracie z pół butelki whisky – jesteś alkoholikiem. Dewiantem, którego trzeba pilnować i – o zgrozo – trzeba się nim opiekować! Bo może, nie daj Bóg, puścić gola. Co prawda, z mojego doświadczenia wynika, iż dopiero wtedy, gdy, miast bramki – puścisz kloca – zaczyna się problem, ale (spuśćmy zasłonę milczenia) nie dla wszystkich ta granica jest tak oczywista.
Neurotyzm to dość interesujące i wygodne rozpoznanie, nie robiąc wariata z człowieka, przy odrobinie wyobraźni, można zrobić durni z wszystkich wokół. Podobnie rzecz się ma z alkoholizmem. Wypijesz bracie z pół butelki whisky – jesteś alkoholikiem. Dewiantem, którego trzeba pilnować i – o zgrozo – trzeba się nim opiekować! Bo może, nie daj Bóg, puścić gola. Co prawda, z mojego doświadczenia wynika, iż dopiero wtedy, gdy, miast bramki – puścisz kloca – zaczyna się problem, ale (spuśćmy zasłonę milczenia) nie dla wszystkich ta granica jest tak oczywista.
I otóż bramkarz – neurotyk, nie poprzestaje na jednej
porażce, brnie dalej, rzucając się na piłkę niczym drapieżny zwierz – a tak
naprawdę bezradnością swoją ciało oszukawszy – leci gdzie popadnie, na ślepo,
mając w pamięci swój poprzedni błąd, dwoi się i troi, poczwórnie i po dysze.
Dysze od łebka – to już jest impreza.
I nagle strzał jak do kury (tzn. indyka) – łamią się dłonie,
piłka znów leniwie wtacza się do bramki. Niestety, z pomocą kolegów. Bo – nie
dopilnowali.
Koledzy są różni – jedni nie dopilnowują swoich kobiet – im
trzeba ad hoc konstruować doskonale moralnie wypracowane (dla potrzeb hodowli
neurotyczki) alibi, inni znów nie pilnują samych siebie -
dla nich najlepszym wyjściem bywa wazektomia,
a jeszcze inni – zbyt wrażliwi emocjonalnie – sami pilnują kobiet swoich
przyjaciół. Wrażliwość emocjonalna to jeszcze nic zdrożnego, ale kiedy pojawia
się osobnik, posiadający wszystkie wyżej wymienione cechy kolegów, ba, z
zajadłością Tomasza de Torquemady, jego nabożnym zaangażowaniem, infiltruje to
i owo - niekoniecznie na sucho – sprawa staje się poważna.
Poważna – niepoważna – druga bramka została frajersko
wpuszczona. Mniejsze napięcie mięśni dłoni, powstałe w wyniku uczuciowego wahnięcia zrobiło swoje. Bramkarz puścił gałę po czubkach palców, a ona sama –
muskając zaledwie opuszki - najzacniejsze, tkliwe kobiece piersi – dopełniła
czary goryczy, fundując nieszczęsnemu golkiperowi dozgonne piekło (co dalej –
nie będę pisał, albowiem w życie pozagrobowe nie wierzę).
„Pijmy wino za kolegów” – napomina tekst pieśni. Niestety,
po kolegach, jak i po winie, miewam zgagę. Faktem jest jednak, iż żal mi tego
liwerpulskiego bramkarza. Doskonale wiem, co czuje. I jak znam życie – pozostał
teraz sam, ze swoimi przewinami, nie przewinami, dobrze, jeżeli ma, podobny do
mojego, ogród, w który może się zanurzyć i - choć na chwilę – wyłączyć myśli.
Hm, co ja piszę – pewnie iż ma ogród. W końcu jest piłkarzem.
Uśmiercili mnie w Onecie niczym rzeźną świnię. Wcale im się
nie dziwię. Może i umieram (piszę to z pewną dozą niepewności) – ale w
miarę godnie, cicho i bez bezsensownego blichtru. Czekając w kolejce do
onkologa nie mam poczucia iż jestem nikim, pomimo tego, iż siedzę grzecznie ze
wszystkimi, pospołu, łącznie z tymi, którzy nazajutrz wypisywać będą koszmarne
recenzje rodzimej ochrony zdrowia. Zwyczajnie – cieszę się, iż żyję. Jeszcze.