Kiedy UEFA wprowadzała w poprzednim sezonie nowy format Ligi Mistrzów, przyświecało jej kilka celów. Najlepsi mieli częściej rywalizować ze sobą już w pierwszej części rozgrywek. Najsilniejsze ligi miały zgarnąć jeszcze więcej miejsc, co minimalizowało ryzyko ich nieobecności w elicie. Faza zasadnicza miała przynieść jeszcze więcej meczów i zmniejszyć prawdopodobieństwo odpadnięcia kogoś wielkiego już na pierwszym etapie. Miała przy tym premiować strzelanie goli, czego kumulacją jest tzw. multiliga z ósmej kolejki, gdy 18 meczów toczy się jednocześnie, a powiadomienia z aplikacji z wynikami na żywo bombardują kibiców co kilkadziesiąt sekund. Zjawiskiem, którego nie udało się jednak powstrzymać - a może wcale nie próbowano - jest postępujące rozwarstwienie choćby w obrębie europejskiej elity, które coraz mocniej widać w wynikach.
REKLAMA
Zobacz wideo Marcin Bułka nagle stracił przytomność. "Łóżko było całe mokre"
Sezon 2000/01 wydaje się prehistorią. Wprawdzie triumfował wtedy Bayern Monachium, co mogłoby się wydarzyć i dziś, ale wszystko inne wygląda jak zupełnie inna epoka. W finale z Bawarczykami przegrała Valencia. Do półfinału dotarło Leeds United. Deportivo La Coruna i Galatasaray wyszły z grupy kosztem Milanu i PSG. Co jednak najbardziej z dzisiejszej perspektywy bije po oczach, to stopień wyrównania spotkań sprzed ćwierć wieku. W 32-zespołowej fazie grupowej 80 proc. spotkań kończyło się maksymalnie dwubramkową wygraną którejś z drużyn. Średnia różnica bramek między nimi wynosiła 1,6. Pogromy też się oczywiście zdarzały, ale należały do rzadkości.
Efekt świętego Mateusza
Obecny krajobraz wygląda zgoła inaczej. Trwający sezon, a rozegrano raptem pięć pełnych kolejek, przyniósł już 17 przynajmniej czterobramkowych zwycięstw. To daje ponad trzy kompletnie nierówne spotkania na każdy tydzień z Ligą Mistrzów. Udział meczów stykowych, czyli remisowych lub rozstrzygniętych tylko jedną bramką, maleje w długofalowej perspektywie. Podczas gdy 25 lat temu takie spotkania stanowiły 56 proc. wszystkich rozgrywanych, w obecnym sezonie jest ich mniej niż połowa. A w okresie 2022/23 było ich choćby niespełna 42 proc. Co pokazuje, iż to nie kwestia reformy systemu rozgrywania Ligi Mistrzów, a ogólnych tendencji w europejskiej piłce, gdzie widać znany z ekonomii efekt świętego Mateusza. Bogaci są coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi.
Przez lata uważano, iż rozwarstwienie jest głównie geograficzne, a granica przebiega gdzieś w okolicach Monachium. Mniej więcej tam kończy się silna zachodnioeuropejska piłka, a zaczyna szeroko pojęta Europa środkowo-wschodnia, od której najwięksi próbowali się odgrodzić, powołując na moment do życia Superligę. Obecna reforma Ligi Mistrzów miała spełnić część ich postulatów, bez uruchamiania nowego tworu. Widać jednak dobrze, iż rzeczywistych linii podziału jest więcej, bo srogie lania sprawiają sobie również regularnie przedstawiciele pierwszego świata. Mistrz Francji łoi 7:2 wicemistrza Niemiec. Czwarta drużyna Bundesligi bije czołowe kluby hiszpańskie, by sama zostać rozbita w Anglii. Eintracht Frankfurt zbiera lanie od Włochów, Hiszpanów i Anglików, a Atletico dostaje bęcki od Arsenalu. Owszem, Kajrat Ałmaty, Slavia Praga czy Pafos dołożyły cegiełkę do wysokich wyników. Ale ich nagromadzenie wcale nie bierze się tylko z obecności pariasów z piłkarskiej prowincji. Średnia różnica goli między zespołami dobija już od lat do dwóch (aktualnie jest na poziomie 1,84). Niemal jedna trzecia meczów Ligi Mistrzów toczy się tylko do jednej bramki.
Duzi też są mali
To efekt, który nie ma wiele wspólnego z nowym systemem, za to jest kontynuacją trendów w rozkładzie pieniędzy w kontynentalnej piłce. Wysoko przegrywające kluby z teoretycznie najsilniejszych lig, same są dziś najczęściej dostarczycielami talentów dla najbogatszych drużyn zagranicznych, a nie ich równorzędnymi konkurentami. Bayer Leverkusen, niedawny mistrz i wicemistrz Niemiec, po dwóch nadzwyczajnych sezonach został wręcz rozgrabiony - trenera zabrał mu Real Madryt, dwóch piłkarzy Liverpool, a po jednym Arsenal i Bayern. Eintracht Frankfurt ze sprzedawania piłkarzy do potentatów europejskiej piłki uczynił model biznesowy i to pomimo faktu, iż sam ociera się o klasyfikację dwudziestu najbogatszych klubów świata. Różnica między dwudziestym a piątym, czy siódmym miejscem w tym rankingu, to jednak różnica w łańcuchu pokarmowym europejskiej piłki.
Coraz mniej jest w kontynentalnym futbolu klubów, które widzą siebie jako stacje docelowe, czyli takie, które nie potrzebują zarabiać na transferach, nie patrzą na potencjalne zyski finansowe, ale sportowe, pozyskując nowe postaci. Najwięcej takich ośrodków jest w Anglii, która zasysa talenty z całej Europy, tempo trzymają jeszcze jakoś dwaj, w porywach trzej hiszpańscy giganci, Inter Mediolan, Bayern Monachium i PSG, ale przy 22 miejscach dla lig top 5 w Lidze Mistrzów, to i tak wąskie grono. Pozostałe kluby z tych państw - Eintrachty, Atalanty, Villarreale czy Monaca - nie wchodzą do elity, by rywalizować z najlepszymi jako duże kluby z silnych europejskich krajów, ale by pokazać największym talenty, które można od nich kupić.
Historyczna liczba goli
Stawkę uzupełnia 14 klubów, dla których sama obecność w fazie zasadniczej jest wystarczającą nagrodą, pozwalającą zdominować rodzime ligi. Poza kilkoma starciami wagi ciężkiej, które jednak o niczym nie decydują, większość meczów toczy się więc na mocno nierównym poziomie. Mimo iż to teoretycznie zabawa tylko dla najlepszych. Pojawienie się ze strony klubów głosów, iż trzeba by grono uczestników jeszcze zawęzić - oczywiście nie o kluby z najsilniejszych lig - to tylko kwestia czasu. A to naturalnie byłby krok w stronę wprowadzenia Superligi, tylko pod inną nazwą.
Powiązana z tymi tendencjami jest oczywiście także liczba goli, która systematycznie rośnie. W poprzednim sezonie w całej edycji wyniosła 3,27, co było historycznym rekordem. W obecnej po pięciu seriach gier wynosiła już 3,45, co oznaczało gola strzelanego co 26 minut. Dla porównania, w okresie 2003/04 średnia wyniosła jedynie 2,48 gola na mecz. W trzeciej kolejce obecnych rozgrywek padło rekordowe 71 bramek, czyli przeciętnie niemal cztery na mecz. Wybrane wyniki z tamtego październikowego tygodnia: 6:1, 6:2, 7:2, 4:0, 5:1. Choć mawia się, iż bramki są solą futbolu, w takie wieczory można się zastanawiać, czy na pewno o to chodziło. Tylko jeden mecz tamtej kolejki rozstrzygnęła jedna bramka, o którą Real okazał się lepszy od Juventusu. Paradoksalnie jednak to było chyba najciekawsze spotkanie tamtego wieczoru. Bo choć wszyscy lubią oglądać bramki, gdy pada ich za dużo i tylko w jedną stronę, mecze tracą temperaturę. A gdy są na styku, bywają znacznie ciekawsze.
Regulamin sprzyja bramkom
Na to wpływ również mają oczywiście tendencje ogólnopiłkarskie, bo gdy najwięksi zasysają najwięcej talentów, budują najszersze kadry, a trenerzy dodatkowo mają jeszcze możliwość przeprowadzania pięciu zamiast trzech zmian, utrzymując w ten sposób intensywność w obrębie meczów i wpuszczając z ławki rezerwowych kolejne gwiazdy, musi to mieć odzwierciedlenie w wynikach. Ale niekoniecznie świadczy o rosnącej jakości widowisk. Przeładowane kalendarze, podróże, ograniczone możliwości treningowe oraz brak czasu w dogłębne rozpracowywanie rywala sprawiają, iż więcej meczów zamienia się w szalone wymiany ciosów, zwłaszcza w ich dalszych fazach, gdy przestrzenie na boisku robią się coraz większe. Trenerzy i kluby myślą ofensywnie, najlepsi napastnicy strzelają więcej goli niż najlepsi napastnicy sprzed dwudziestu lat, grać do przodu potrafią już nie tylko piłkarze ofensywni, ale też obrońcy, a choćby bramkarze, co także wpływa na strzeleckie festiwale w Lidze Mistrzów. Gianni Brera, guru włoskiego dziennikarstwa sportowego, wygłosił kiedyś słynną sentencję, iż idealny mecz zakończyłby się wynikiem 0:0, uważając, iż choćby najpiękniejsze gole zawsze są następstwem czyjegoś błędu. choćby jeżeli jest w tym wiele przesady, niekoniecznie duża liczba bramek świadczy o tym, iż futbol idzie w dobrą stronę.
Ten efekt, choćby jeżeli próbka pozostało mała, można akurat ostrożnie przypisać reformie Ligi Mistrzów. Pogromów w krótkim terminie nie przybywa, podobnie wiele było ich w ostatnich sezonach starego formatu, ale już znaczenie każdego gola wyraźnie wzrosło. W poprzednim systemie o kolejności w czterozespołowych grupach decydował wynik bezpośredniego dwumeczu. Nie miało większego znaczenia, czy danego rywala pokonało się jedną, czy czterema bramkami. To sprawiało, iż kluby często zadowalały się tym, co mają i przechodziły w tryb oszczędzania energii. Dziś wiedzą, iż mając rywala na deskach, warto strzelić mu tyle goli, ile tylko się da. A samemu na nich leżąc, starać się o zmniejszenie rozmiarów porażki. Bo wprawdzie wyniku danego dnia to nie zmieni, ale w ostatecznym rozrachunku może się okazać kluczowe. Nie mogąc w nowym formacie doprowadzić do rozgrywania dwumeczów między tymi samymi zespołami i umieszczając wszystkie wyniki w jednej wielkiej tabeli, UEFA zdecydowała się na kryterium bilansu bramkowego jako rozstrzygające o kolejności w razie równej liczby punktów. Już w poprzednim sezonie okazało się to absolutnie kluczowe.
Dinamo Zagrzeb nie zdołało po raz pierwszy w historii zagrać na wiosnę w Lidze Mistrzów, bo trzema bramkami przegrało walkę z Brugią o 24. miejsce. To samo Dinamo w pierwszej kolejce tamtego sezonu doznało w Monachium najwyższej porażki w dziejach rozgrywek (2:9). Po fakcie Chorwaci na pewno już wiedzą, iż choćby przy wyniku 2:6 warto starać się uniknąć kolejnych strat. W tabeli fazy zasadniczej cztery drużyny skończyły z jedenastoma punktami, ale odpadli tylko oni. Z najgorszym bilansem bramkowym. Dziś nikt nie chce skończyć podobnie, więc wszyscy w miarę możliwości grają do końca. To dobra zmiana, ale paradoksalnie wpływająca na jeszcze bardziej jednostronne mecze. Dziś bowiem spotkania, które mogłyby się skończyć jedno-dwubramkowymi zwycięstwami faworyta kończą się często pięcio-sześciobramkowym dręczeniem słabszego tego dnia rywala. Skoro jednak pierwszy sezon w nowym systemie zakończył się najwyższym w historii finałowym zwycięstwem którejś z drużyn, trzeba uznać, iż w futbolu nastaje nowa era. Taka, w której wyniki niegdyś zwane hokejowymi, stają się jak najbardziej piłkarskie.

23 godzin temu
















