Wbiegam na metę przy tumulcie setek dzwonków i ogłuszającym dopingu kibiców. Na horyzoncie majaczy najwyższa góra Europy. Z boku wywiadów udzielają Rémi Bonnet i Bartek Przedwojewski, a wszystko to rejestruje kamera Eurosport. To nie sen, tylko jak najbardziej realny finisz mojego tegorocznego Marathon du Mont-Blanc. Ale zacznijmy od początku. Jak w ogóle doszło do mojego startu pod najwyższą górą Europy?
Biegam od 5 lat, a ze swoimi życiówkami 19:44 na 5 kilometrów i 42:40 na 10 kilometrów należę do grona przeciętnych, choć „aspirujących” biegaczy-amatorów, trenujących jednak głównie na nizinach. Biegi górskie są dla mnie przygodą, drogą do zmierzenia się z własnymi słabościami, a przy okazji – obcowania z przepiękną górską naturą. Po ukończeniu kilkunastu biegów w górach w Polsce, na różnych dystansach, przyszedł apetyt na bieganie w Alpach.
I tak mamy pewien listopadowy wieczór. Po ukończeniu maratonu górskiego w Sudetach spontanicznie zapisuję się na losowanie do Marathon du Mont-Blanc. Bo adekwatnie: co szkodzi spróbować? Nie liczę bardzo na szczęście, bo bieg ten jest oblegany przez zawodników z całej Europy, a wśród Francuzów nosi już miano kultowego. Tymczasem w grudniu otrzymuję wiadomość… „Zostałeś wylosowany do zawodów!”.
Przed maratonem piątka z Bartkiem i Andrzejem
7 miesięcy później, przygoda rozpoczyna się w Chamonix-Mont-Blanc, urokliwym alpejskim miasteczku, które łączy w sobie funkcje nie tylko zimowej stolicy narciarskiej Francji, ale także głównej bazy wypadowej alpinistów, pragnących zdobyć szczyt Mont-Blanc oraz – co dla mnie najważniejsze – miasta-gospodarza biegów górskich takich jak Ultra Trail du Mont Blanc, czy właśnie Marathon du Mont-Blanc. Ten ostatni jest częścią prestiżowego cyklu Golden Trail World Series (GTWS), nazywanego Ligą Mistrzów biegów górskich.
Do Chamonix docieram w niespełna pół dnia. Najpierw samolotem do Genewy, a następnie autobusem. Startując o 8.00 z warszawskiego Okęcia, już o 12.30 jestem na miejscu w sercu Alp. Lokuję się na wygodnym campingu Les Arolles, 10 minut piechotą od startu biegu. Biwakujący tuż obok turysta okazuje się być… mieszkającym w Genewie Polakiem, który też przyjechał na bieg w ramach festiwalu, ale na dystansie 10 kilometrów. Bo Marathon du Mont- Blanc to nie tylko królewski dystans, ale aż 6 biegów o różnych stopniach trudności odbywających się w ciągu 3 dni.
Chwilę później mój pakiet startowy już odebrany. Teraz czas na inne korzyści z przebywania w najważniejszym w tym momencie miejscu dla świata biegów górskich. Dzień przed zawodami odbywa się oficjalna prezentacja elity biegaczy, a tuż po niej jest możliwość otrzymania autografów 20 najlepszych biegaczy i biegaczek górskich na świecie. Po odczekaniu 5 minut w kolejce (ku mojemu zaskoczeniu wcale nie ma tu tłumów) pieczołowicie je kolekcjonuję. Przybijam piątki naszym reprezentantom z grona elity – czyli Bartkowi Przedwojewskiemu i Andrzejowi Witkowi oraz zapewniam, iż będę ich wytrwale ścigał aż do linii mety. To oczywiście żart, bo ci dwaj panowie prawdopodobnie ukończą rywalizację w czasie mniejszym niż 4 godziny, a mi zajmie ona ponad siedem! Faworytem wśród mężczyzn jest zwycięzca zeszłorocznej serii GTWS Szwajcar Rémi Bonnet, a wśród kobiet – Sophia Laukli z USA.
Poranek przed startem
W dniu biegu pobudka wcześnie rano, bo o 5.30, tak, aby dotrzeć na start godzinę przed zaplanowanym startem. Na bieg przygotowałem sobie ekwipunek zakładający dawki energii w postaci żelu lub miękkiego batonika co 40 minut, oraz litr wody we flaskach. 3 punkty żywieniowe na trasie pozwolą mi na uzupełnianie płynów. Zapowiada się upał, prognozy mówią choćby o 30 stopniach Celsjusza w godzinach popołudniowych. Na głowie ląduje więc składana czapeczka biegowa. Ekwipunek to również składane karbonowe kijki, które przydadzą się na stromych podejściach, bo do pokonania mamy na całym dystansie 2500 metrów przewyższeń. Kijki mocuję plecach na pasie biodrowym. Obowiązkowym, wymaganym przez organizatorów elementem jest też kurtka przeciwdeszczowa, koc ratunkowy oraz kubeczek.
3… 2… 1… start!
No i zabawa się zaczyna! Start w 4 falach, najpierw elita kobieca, a następnie męska, a dopiero potem zawodnicy amatorscy. Gdy moja grupa podchodzi do linii startu, nieustannie zagrzewana przez wodzirejów biegu, na ogromnym telebimie widać już czołowych biegaczy pędzących przez ulice Chamonix. Na czele Bartek Przedwojewski! No ale teraz czas już na nas.
Start i ruszamy! Pierwsze 13 kilometrów, aż do miejscowości Le Tours to dużo płaskich odcinków, a choćby krótkich, dynamicznych zbiegów po asfalcie. Później Strava pokaże, iż prędkości wpadały tu choćby poniżej 4.40 min/km. Choć trasa nieubłaganie pnie się w górę, podejścia są raczej łagodne i na tym etapie nie wyciągam choćby kijków. Jedyne zaskoczenie w tej części biegu to dwóch intrygujących Francuzów siedzących z zeszytem oraz długopisem przy drodze i wykrzykujących, a następnie notujących… marki butów każdego z biegaczy. Być może mimowolnie staliśmy się częścią jakiegoś projektu badawczego!
Pierwszy punkt żywieniowy to ogłuszający hałas kibiców walących o barierki. Gdy to widzę, nagle pojawia mi się przed oczyma bieg Zegama i słynna „baskijska gorączka” fanów, którą znam z relacji wideo GTWS. Teraz francuscy kibice wykrzykują imiona zawodników, podpatrzone na numerach startowych: „Allez Marcel! Allez Francois! Allez… Kaz… Kazimi… Kazimrrr” – jakaś piękna kibicka ze śmiechem łapie się za głowę, próbując wymówić moje słowiańskie imię. Na punkcie spędzam maksymalnie 2 minuty, nabieram wody i piekielnie, jak się później okazało, posolonego izotoniku. Ruszam dalej. Teraz, mocno przebierając kijkami, będę wdrapywać się na liczący 2200 metrów nad poziomem morza szczyt Aiguillettes des Posettes. Za mną i przede mną wije się wianuszek biegaczy. Czasem na szlaku robią się kilkunastosekundowe zatory, co skrzętnie wykorzystuję do pstryknięcia kilku zdjęć.
Stąd czeka nas wymagający technicznie, 5-kilometrowy zbieg w stronę miejscowości Vallorcine i kolejnego przystanku na trasie. Drugi punkt żywieniowy to także szansa na ochłodzenie głowy, pomagają wolontariusze z gąbkami, zaczyna się zapowiadany upał i biegnie się coraz ciężej.
Walcząc ze słabością…
Od 30. kilometra upał czuje się już w każdym centymetrze kwadratowym ciała. Strome podejście pod szczyt Le Blechar (1700m n.p.m.) daje mi się we znaki. Mam chwilę słabości, opieram się dwukrotnie o kijki i zatrzymuję na kilkadziesiąt sekund, czuję, iż jest mi po prostu słabo. Znam to uczucie z doświadczenia innych biegów górskich i wiem, iż muszę przewalczyć kryzys. Nie ma tak naprawdę wyjścia, bo w tym momencie do mety już bliżej niż do startu, a raczej mnie nikt nie podwiezie!
Widzę, iż nie jestem sam. Przy trasie od czasu do czasu widać siedzącego biegacza, który musi odsapnąć. Jednak to wyjątki. W mojej grupie większość zawodników to ewidentnie ultrasi i górscy wymiatacze, którzy mogliby pędzić przez najgorszy upał od rana do wieczora. Wykorzystują moje przystanki, gwałtownie mnie wymijając.
Tymczasem woda z moich flasków wypita, a do punktu jeszcze… 2 kilometry. Przeklinam się za ten błąd taktyczny, ale ku mojemu zdziwieniu, za kolejnym wzniesieniem moim oczom ukazuje się… wodospad i płynący przez szlak strumień. Fatamorgana? Na szczęście nie, biegacze gromadzą się w tym punkcie i kilkunastosekundowy postój owocuje zapełnieniem obu flasków. Jestem uratowany!
Podejście pod trzeci punkt żywieniowy na przełęczy La Flégère (1894m n.p.m.) – ostatnie ostre podejście biegu – to już ogromna patelnia bez najmniejszego cienia. Jest ciężko, ale sukcesywnie poruszamy się do przodu. Przez moment idę ramię w ramię z jakimś młodym biegaczem, który pokazuje na polską flagę na moim numerze startowym i pyta się po angielsku, czy też cierpię na tym podejściu, bo Polska jest płaska. Odpowiadam, iż nie, bo mamy piękne góry – Tatry, Beskidy, Sudety. Na to on ze śmiechem odpowiada, iż pochodzi z Holandii, a tam w ogóle nie ma gór i dlatego te podejścia są dla niego mordęgą! A potem nagle, jakby przecząc swoim słowom, wyprzedza mnie i pędzi do przodu szybkimi susami!
Prawie jak Kilian
Ostatni odcinek biegu od La Flégère do Chamonix to 8 kilometrów najpierw technicznego zbiegu skalnym szlakiem, a potem leśną ścieżką. Pamiętam ten szlak z relacji wideo z zeszłorocznego 170-kilometrowego Ultra Trail du Mont Blanc (jego końcówka pokrywa się z trasą Marathon du Mont- Blanc), na której Kilian Jornet przebiegł ten ostatni odcinek do mety w oszałamiającym tempie, pokonując pędzącego za nim Francuza Mathieu Blancharda o 6 minut, i ustanawiając rekord całej trasy – 19 godzin 49 minut. Czekałem wtedy, w 2022 roku, na mecie tamtego kultowego biegu, oglądając Kiliana na telebimie, kibicując Mistrzowi. Chwilę wcześniej ukończyłem własny Tour Du Mont Blanc, pokonany jednak w… 6 dni marszem z plecakiem.
Tym razem, już w 2023 roku, ja jestem na trasie biegu i ja jestem zawodnikiem. Jakoś na tamtych obrazkach Kilian biegł swobodnie, lekko, jakby ze swadą i pomimo 20 godzin rajdu w nogach przemierzał leśny szlak jak górska kozica. Mnie biegnie się ciężko, odczuwam duże zmęczenie, a stopy lądują na podłożu trochę bojaźliwie. Obawiam się kontuzji, która może się przydarzyć przy braku koncentracji na ostatnim etapie wyścigu.
Polska górą pod Mont-Blanc!
W końcu finisz na placu Trójkąta Przyjaźni. Na metę wbiegam z czasem 7 godzin i 33 minut. Jestem 10-ty z 14 Polaków, którzy wzięli udział w tym biegu. Już po przekroczeniu linii końcowej dowiaduję się, iż bieg wygrał Rémi Bonnet z „kosmicznym” wynikiem 3 godzin 35 minut, który jest zarazem rekordem trasy. Bartek Przedwojewski był piąty, a polscy reprezentanci elity Marcin Kubica, Marcin Rzeszótko oraz Katarzyna Solińska zajęli wysokie miejsca w top 30. Z tymi wynikami Bartek Przedwojewski jest 3. w klasyfikacji generalnej GTWS, a Marcin Kubica – 4. Wiem też, iż dzień wcześniej inny polski biegacz Dominik Tabor zajął 2. miejsce w biegu Mini-Cross na 23 km.
Jestem zatem dumny, iż ukończyłem bieg, a dodatkowo zachwycony, iż moi rodacy tak świetnie wypadają w tej rywalizacji. „Pol – ska!” wykrzykują ze śmiesznym akcentem francuscy kibice, pokazując na flagę na moim numerze startowym. To jest dobry dzień dla mnie i świetny dzień dla polskich biegów górskich.
Autorem tekstu jest Kazimierz Żurek.