Większość kibiców pewnie kojarzy Stoeckla tylko z trenerem, który od lat odnosił sukcesy w Norwegii. Tym, który w zeszłym roku został zwolniony przez swoich własnych skoczków. Choć wielu nie wierzy, iż słusznie. Bo to fachowiec i skoro ma tak pokaźny dorobek, skoro z sukcesami pracował tam aż 13 lat, to nie mógł być tylko "operatorem flagi", w dodatku uprzykrzającym życie zawodnikom. Jednak gdy się nad tym bardziej zastanowić, to o jego filozofii pracy, o podejściu do skoków i o drodze, dzięki której znalazł się tam, gdzie jest, wiemy niewiele. Prawie w ogóle nie znamy Alexandra Stoeckla. A okazuje się, iż to postać o wielu twarzach.
REKLAMA
Zobacz wideo Coming out polskiego skoczka! Kosecki: Mega szanuję taką postawę
Stoeckl kupował pirackie kasety na Krupówkach. Potem śpiewał w zespole a capella
Marzec 1994 roku, Krupówki w Zakopanem. 20-letni Alexander Stoeckl, młody austriacki skoczek, właśnie zajął czternaste miejsce w Pucharze Europy na Wielkiej Krokwi. Po zawodach idzie się przejść w miejsce, które dziś znamy głównie z tandety i tłumów turystów, a wtedy było, jak to nazywa Stoeckl, "przytulne". - Świetnie pamiętam, jak wówczas wyglądało to miejsce. Teraz jest o wiele większe, ale przez cały czas je lubię - wskazał w "BalcerSki podcast". - Wyszedłem stamtąd z mnóstwem pirackich kaset. Mieli same najnowsze albumy w dobrych cenach, więc musiałem je kupić. Na pewno wziąłem jeden z pierwszych albumów Aerosmith i chyba z trzy-cztery inne kasety. Wtedy w samochodach miało się odtwarzacz, więc zostały tam na długo, dużo ich słuchałem - wspominał.
Pasja Stoeckla do muzyki rozwijała się od najmłodszych lat. Jako nastolatek dostał na święta swojego pierwszego winyla - "The Final" od Wham!, a jego ojciec śpiewał w chórze i grywał na gitarze. Wiele zaczerpnął też od swoich nauczycieli z podstawówki i liceum. Sam grał na flecie poprzecznym i uczył się piosenek na gitarze. - Cóż, zdałem sobie sprawę z tego, iż jak siedzisz przy kominku i przychodzą dziewczyny, to dobry sposób, żeby je sobą zainteresować - śmiał się Austriak. Czyli jak śpiewał Steven Tyler: "Let The Music Do The Talking"!
- Dorastałem w środowisku, gdzie muzyka była zupełną normalnością - przyznał Stoeckl, który urodził się i mieszkał w Sankt Johann In Tirol. Ale i tak muzycznie ostatecznie wybrał sobie zajęcie, które jest raczej nietypowe: był członkiem grupy "Harry and the Nicknames", czyli zespołu a capella. A podczas pracy w Austrii wstąpił do grupy teatralnej i grał w musicalach w gronie 20-30 osób. Zaczął grać na pianinie i brać lekcje śpiewu. Teraz przyznaje, iż muzyka wciąż go kręci. - To pomaga mi się wyłączyć, na chwilę przestać myśleć o skokach. Muzyka była i jest częścią mojego życia, ale na pewno nie największą - stwierdził. W 2012 roku połączył swoje pasje: skomponował utwór, który stał się hymnem mistrzostw świata w lotach narciarskich w Vikersund.
- Gitara, keyboard i śpiew. To wszystko było zawsze obecne w naszej rodzinie, a synów wyjątkowo pochłaniała ta pasja. Muzyka relaksuje, uspokaja i pobudza zmysły, łączy. Na przykładzie Stoecklów świetnie to widać - mówi Sport.pl ojciec Alexa, Paul Stoeckl. I za chwilę opowiada już o tym, co pobudza zmysły Alexa do dziś.
O skoczni w swoim mieście mówił tacie z błyszczącymi oczami. Ale wielkim skoczkiem nigdy nie został
"Tato! Tato! Jest skocznia w Sankt Johann!". Takimi słowami mały, sześcioletni Alex Stoeckl wspomniał Paulowi pierwszy raz o skokach narciarskich. - Mówił o tym z błyszczącymi, dużymi oczami. I wiedziałem, iż to początek życiowej historii, którą my jako rodzice z euforią wspieraliśmy. Nie muszę wspominać, iż także ze strachem i wątpliwościami - opisuje.
Największym sukcesem Stoeckla-skoczka było 15. miejsce w zawodach Pucharu Świata na mamucie Kulm w 1993 roku. Nięźle szło mu jednak praktycznie tylko w lotach. Tam oddał też skok, któy dziś uważa za swój "najbardziej szalony". - Poleciałem na 171 metrów. Dziś to nic, wtedy brakowało mi 24 metrów do rekordu świata. Gdy przeleciałem bulę, poczułem powietrze i wiedziałem: tym razem będę frunął trochę dłużej - opisał Stoeckl. Zdobył jednak tylko jeden punkt w cyklu najwyższej rangi w całej swojej karierze. I nie ma problemu, żeby przyznać, iż nigdy nie został wielkim skoczkiem.
- Byłem ostrożnym zawodnikiem. Robiłem tylko małe kroki, nie starałem się niczego przyspieszać. Oczywiście, iż jestem lepszym trenerem niż byłem skoczkiem. Ale to się zdarza i dla mnie fakt, iż ktoś nie miał nie wiadomo jak udanej kariery zawodniczej, w żadnym razie nie wyklucza, iż zostanie świetnym trenerem.
- Dużą rolę w jego rozwoju miał doświadczony i emocjonalny trener, Hans Muehlthaler. Miał jego i takie warunki, jaki zapewniał mały lokalny klub ze wsparciem rodziców młodych skoczków. Jako utalentowany zawodnik pracował ciężko, żeby osiągnąć swoje cele. W pewnym momencie, na bazie swojego doświadczenia, postanowił odejść od aktywnego uprawiania sportu na wysokim poziomie i skupił się na opiece, czy trenowaniu młodzieży. I to, co osiągnął w swojej trenerskiej karierze, potwierdza, iż to była dobra decyzja - wskazuje Paul Stoeckl.
"Stoeckl-Schuh". Wyfrunął z gniazda i razem z ojcem wstrząsnął światem skoków
W Austrii Stoeckl zaczął od pracy w małym klubie z Kitzbuehel. Co ciekawe, tym samym, w którym zaczynał młody Thomas Thurnbichler trenowany przez swojego ojca. To właśnie tam Stoeckl musiał się przeciąć z Thurnbichlerem po raz pierwszy. Później Stoeckl przeniósł się do Tyrolskiego Związku Narciarskiego, był asystentem Andreasa Feldera i Miki Kojonkoskiego w austriackiej kadrze, a następnie przez 11 lat pracował w legendarnej szkole Schigymnasium Stams. Thurnbichlera przez cały czas widywał - jako skoczka ciągle będącego wokół kadr juniorów. A teraz Thurnbichler jest trenerem Polaków, mając Stoeckla u swojego boku, w roli szefa polskich skoków.
Stoeckl pracował na swoje nazwisko i dobrą opinię, która pozwoliła mu wyfrunąć z gniazda. Skoro przez tyle lat nikt nie powierzył mu głównej kadry Austriaków, to skorzystał z bardzo dobrej oferty od Norwegów. I to tam wypracował sobie swój obecny dorobek jednego z najlepszych trenerów na świecie z ogromem medali, zwycięstw w Pucharze Świata, a choćby Kryształowymi Kulami za Puchar Narodów. Stał się gwiazdą świata skoków, jego w pełni rozpoznawalną postacią.
Austriak często zwraca uwagę na to, jak istotny w skokach stał się sprzęt. I choć w norweskiej kadrze nie zawsze sam był odpowiedzialny za technologiczne usprawnienia, to widać było, iż się na tym zna. Przede wszystkim na podstawie sytuacji z Turnieju Czterech Skoczni w 2013 roku. Wtedy niezłą formę trochę znikąd złapał Anders Jacobsen. Okazało się, iż skoczek używa specjalnie przerobionych butów, które zainteresowały zagraniczne media. Sprzęt stałsię także psychologiczną przewagą nad innymi kadrami, a te krzywo patrzyły na tę nowinkę. Zarzucały, iż "Stoeckl-Schuh", jak nazwały buty Jacobsena, miały być niezgodne z przepisami. Ale niesłusznie.
A to, jak Stoeckl je Jacobsenowi załatwił to naprawdę interesująca i ładna historia. Rodzinna. - Któregoś dnia Alex spytał mnie, czy mam w głowie rozwiązanie techniczne, które pozwoliłoby jego zawodnikom latać jeszcze dalej. Pomyślałem i doszedłem do wniosku, iż można zmienić kąt nachylenia ich ciała względem nart, używając pewnego wsparcia na butach - mówi Paul Stoeckl. - Mieliśmy to zatwierdzone przez FIS i pracowaliśmy nad tym, żeby to rozwinąć z jego sztabem, a przede wszystkim sprzętowcem Thomasem Hoerlem. Sukces odnieśliśmy nie tylko dzięki tej zmianie w technice, a przede wszystkim wspólnej pracy. A ten krok wstrząsnął światem skoków i sprawił, iż inni też zaczęli szukać przewagi w sprzęcie. Z mojej perspektywy w tej sytuacji nie było przegranych. Ten ruch pomógł nawet, żeby o skokach na chwilę zrobiło się głośniej w zupełnie nowych sferach - wskazuje ojciec Alexa.
Jak wyglądała filozofia pracy Alexa z perspektywy jego rodziny? - Bezinteresownie skupia swoje działania wokół młodych osób, które potrafią mu zaufać. To nie takie proste do zauważenia w trakcie wspólnej pracy, ale to, co i jak robił, odkąd zakończył karierę skoczka, pozwala to lepiej zrozumieć - uważa Paul Stoeckl. - Z mojego punktu widzenia to choćby trudno nazwać pracą, bo to moja pasja. Podoba mi się pomaganie zawodnikom w ich rozwoju, a także mój sztab, czyli wielu świetnych współpracowników, którzy są ze mną od lat. Najważniejsze pozostaje to, iż ja też się zmieniam i idę do przodu. Nie robię tych samych rzeczy, co dziesięć lat wcześniej. Gdy przychodziłem, byłem tylko trenerem. Teraz pracuję także przy organizowaniu wielu rzeczy czy pomagam w związku narciarskim. Moja praca się zmieniła, a to dodaje mi tylko motywacji. Co chwilę pojawia się nowy kierunek, podejście do sprawy albo coś świeżego, co mnie pobudzi. Mamy silny zespół, w którym w każdym elemencie musi być widać postępy - mówił Alexander Stoeckl w rozmowie ze Sport.pl z 2021 roku, gdy Halvor Egner Granerud zdobywał swoją pierwszą Kryształową Kulę.
Norwegia wypluła Stoeckla-trenera po latach sukcesów. "Stanie się silniejszy"
O tej zmianie, którą wspomniał tu Stoeckl, było dość cicho. Norwegowie nie ogłosili jej żadnym konkretnym komunikatem, a szkoleniowiec po prostu zmienił rolę. Nieco wycofał się z kontrolowania formy zawodników na każdym etapie przygotowań i sezonu. Być może to potem miało wpływ na sytuację, po której jego praca w Norwegii dobiegła końca.
- Przez kiepską sytuację finansową, musieliśmy jednak zmienić podział naszej pracy. Nie mogliśmy robić wszystkiego dłużej w ten sam sposób. Trzy, czy cztery lata temu podjąłem decyzję, iż postaram się, żeby pozostali trenerzy i sztab mogli się skupić na najważniejszym celu: doprowadzeniu zawodników do jak najlepszej formy. Wziąłem na siebie sporo spraw, w tym organizację, formalności - rzeczy, które zajmują dużo czasu. One nie do końca powinny być odpowiedzialnością tych, którzy mają na głowie coś o wiele ważniejszego. Byłem choćby zamieszany w szukanie sponsora dla Norwegów - opisywał Stoeckl w wywiadzie dla Sport.pl niedługo po zatrudnieniu w Polsce.
- Przez to oczywiście zwiększył się dystans dzielący mnie i zawodników. Nie zawsze byłem tym, który bezpośrednio panuje nad wszystkim, co dzieje się w kadrze. Jednak widzę to tak, iż inni trenerzy świetnie sprawdzili się w roli tych, którzy wypełniali te braki. Naprawdę dobrze wypełniali wszystkie swoje zadania. Oczywiście, ze strony zawodników to wygląda nieco inaczej. Oni czują, iż tego głównego trenera nigdy nie ma. Na pewno byłem wtedy bardziej menedżerem, ale ze względu na potrzeby zespołu. Nie dlatego, iż sam bardzo chciałem się nim stać - dodał.
Zawodnicy mieli wtedy za złe Stoecklowi jego sposób prowadzenia zespołu. Napisali list do związku, ale do dziś nie wiemy dokładnie, co w nim zawarli albo co konkretnie mu zarzucali. Doprowadzili jednak do tego, iż po porozumieniu ze związkiem odszedł. Oczywiście mocno to przeżył. - Każda tego typu sytuacja zostawia pozytywne i negatywne ślady. Alex stanie się po niej silniejszy. I nasza rodzina, czy jego przyjaciele, za nim staną i będą mu pomagać - zapewnia Paul Stoeckl. Gdy pytamy o największy sukces jego syna, który odniósł w Norwegii mówi: "to, jaki status osiągnął wśród ludzi śledzących skoki i jaką sympatią Norwegów wciąż może się cieszyć, mieszkając w Oslo". I to brzmi wymownie w kontekście tego, jak po tych wszystkich latach sukcesów skokowa Norwegia Stoeckla wypluła.
Stoeckl dostał uwagę od Małysza. I nagle zaczął wszędzie chodzić za Thurnbichlerem
Stoeckl przez tyle lat był na świeczniku, iż nie jest dziwna jego potrzeba wtopienia się w tło, jaką chyba poczuł, gdy trafił do nowego środowiska. Przez 13 lat pracy w roli trenera Norwegów – choćby jeżeli teraz mówi się, iż nie zawsze był tam najważniejszy pod względem szkoleniowym - brał na siebie ciężar odpowiedzialności, ciężar bycia "gadającą głową" dla mediów i ciężar prowadzenia zespołu pełnego gwiazd i mocnych osobowości. Teraz w roli szefa polskich skoków na skoczni widać go niewiele.
Na jesiennych mistrzostwach Polski stał w drzwiach szatni dla zawodników, nieco wycofany. Wtedy skoczkowie jeszcze często zamieniali z nim pojedyncze zdania, albo choćby tylko "kiwali wzrokiem" i przechodzili dalej. Podobnie było, gdy widzieliśmy Stoeckla podczas wizyty Polaków w tunelu aerodynamicznym w Sztokholmie. Każdy miał go jeszcze mniej za swojego człowieka, a bardziej za dużą postać z zewnątrz, więc podchodził do niego z respektem i dystansem. Ten dystans Stoeckl często próbował skracać. W stosunku do mediów np. próbując wymawiać polskie słowa. I rozbrajając tym, iż ze wszystkich, jakich mógł się nauczyć, najpierw poznał "trytytkę".
Teraz rozmawia z zawodnikami już znacznie więcej i widać, iż coraz rzadziej wszystko kończy się na gratulacjach, czy krótkiej wymianie uwag. Podczas konkursu znika, często stoi w strefach, których nie widzą dziennikarze i kibice. Ale taka jest natura pracy dyrektora w świecie skoków: masz rozeznać się w środowisku, porozmawiać, z kim trzeba, ale nie musisz tego robić na pokaz. W przypadku Stoeckla w pierwszej części obecnego sezonu było go jednak tak mało w strefie mieszanej dla dziennikarzy, iż zwrócił mu na to uwagę choćby Adam Małysz. Bo to mogło wyglądać wręcz, jakby Austriak unikał mediów. Co prawda, odpisywał na wiadomości i był chętny do rozmów online, ale na skoczni rzeczywiście za bardzo się na mediach nie skupiał. A tam zapotrzebowanie jest największe.
To zmieniło się od Turnieju Czterech Skoczni. Od zawodów w Oberstdorfie Stoeckla w mixed zonie od było coraz więcej. Chwilami chodził za trenerem Polaków Thomasem Thurnbichlerem niczym cień. Dziennikarzom przy rozmowach ze szkoleniowcem kadry niemal wkładał ucho do dyktafonu. Norweskim mediom tłumaczył, iż chciał być na bieżąco z tym, co dzieje się wokół zespołu. I przyznawał, iż w taki sposób chce też pomóc i wesprzeć Thurnbichlera. W końcu robił to choćby wskazując, iż część winy za słabe wyniki skoczków ponoszą ci, którzy jego zdaniem tworzą fałszywą narrację i wywierają - według niego niepotrzebną - presję. Czyli dziennikarze.
Miał być "tym od zadawania trudnych pytań". Dla wielu "dobrze, iż w ogóle jest"
Jego naturalnym środowiskiem podczas pracy w Polsce nie powinna być jednak ani strefa rozmów z dziennikarzami ani inne miejsca na skoczni, gdzie prowadzi zakulisowe rozmowy, czy gra na korzyść własnych i związkowych interesów. Stoeckl na co dzień mieszka w Norwegii i dolatuje do Polski, więc o wielu jego wizytach i działaniach w Polsce - w biurze w Krakowie, czy w terenie: Zakopanem, Szczyrku i Wiśle - choćby nie wiemy. A sam mówi o nich zdawkowo. Że działa na rzecz budowania przyszłości polskich skoków, iż ma spotkania i ważne rozmowy. Szczegóły zdradza dopiero, jeżeli zapyta się go o konkrety, na przykład wskaże informacje, które już się ma, a Stoeckl mógłby o nich powiedzieć więcej. Jednak widać, iż jego działania są ostrożne, zdawkowe i skrywane.
Wiele osób w związku mówi o nim pozytywnie. W krakowskiej siedzibie jest często, dużo i chętnie rozmawia. Ale już z ośrodków w Tatrach i Beskidach słychać narzekania, iż akurat tam na razie jest go mało. Zwłaszcza jak na kogoś, kto przychodził i mówił otwarcie, iż "będzie tym od zadawania trudnych pytań" i poznawania polskiej rzeczywistości. Po kilku miesiącach pracy trudno go jednoznacznie ocenić. Widać, iż nie jest tu tylko od pobierania sporej pensji z PZN-u. A z drugiej strony, gdy pytamy o to, co realnie udało mu się zrobić od przyjścia do Polski, padają słowa: dobrze, iż w ogóle jest.
Jeszcze inni widzą w nim tylko "asa w rękawie" Małysza. I nie przyjmują do wiadomości, iż Stoeckl nie zamierza wracać do roli trenera w najbliższym czasie. Twierdzą, iż to on w przypadku zmian w sztabie mógłby zastąpić Thurnbichlera. Zrobiło się z tego coś w rodzaju żartu, z którego śmieją się działacze. Na razie, gdy tematu zwalniania trenera w polskich skokach nie ma, nikt nie oceni na poważnie, czy to ruch możliwy do wykonania przez Małysza i zarząd PZN. Na pewno, choćby jeżeli to mogłoby się wydarzyć, na razie wydaje się odległe.
A Stoeckl ma powody, żeby niknąć w tłumie na Wielkiej Krokwi. Nie tylko ogrom pracy, ale i atmosferę wokół rezultatów, które w tej chwili przynoszą polskie skoki. Te są co najwyżej przeciętne. Choć świetną, życiową formę ma Paweł Wąsek, to w przypadku reszty polskiej kadry jest więcej tłumaczenia, co idzie nie tak, niż świętowania dobrych wyników. I to w najbliższym czasie raczej się nie zmieni. A po Stoecklu widać, iż już czasem gubi się w tłumaczeniach. Pewnie powoli rozumie, w jak trudnym położeniu się znalazł. Jego pracy mamy jednak nie oceniać tylko w perspektywie najbliższych miesięcy, bezpośrednio. Obyśmy w przyszłości, za kilka lat, mogli cieszyć się z tego, co będzie jego zasługą.