Serial "Skoczkowie" można oglądać na Prime Video od 10 stycznia. Jego zwiastun jest dostępny tutaj. Dzięki uprzejmości dystrybutora serialu uzyskaliśmy przedpremierowy dostęp do trzech pierwszych odcinków produkcji i to na ich podstawie powstał poniższy tekst. Serial to łącznie pięć półgodzinnych odcinków i dotyczy głównie wydarzeń z sezonu 2022/23 - pierwszego pod wodzą trenera Thomasa Thurnbichlera.
REKLAMA
Data premiery może wydawać się dziwna, bo serial opowiada o wydarzeniach z 2022 i 2023 roku, a ukazuje się dopiero w styczniu 2025. Wiele się przez ten czas zmieniło i dość jasne jest, iż najlepszy moment na pokazanie serialu, który dotyczy wydarzeń sprzed kilkunastu miesięcy, już dawno minął.
Zobacz wideo Życiowy wynik Pawła Wąska! Absolutny thriller w finale TCS
Serial kręcili, gdy Polacy odnosili wielkie sukcesy. A publikują go w czasie kryzysu kadry
W końcu "Skoczkowie" pojawiają się, gdy Polacy są po fatalnym zeszłym sezonie, a w środku kolejnego - na razie tylko trochę lepszego. Na początku 2023 roku, gdy było wiadomo, iż realizowane są nagrania do serialu, pojawiały się też informacje, iż jest szykowany do publikacji przed kolejną zimą. I tak byłoby idealnie: opublikować kulisy poprzedniego sezonu, zanim rozpocznie się następny. Ale prace się przedłużały, a termin premiery opóźniał. I wyszło, jak wyszło.
Łatwo zadać pytanie: komu będzie się chciało oglądać 150 minut serialu o sukcesach, od których minęły już dwa lata, a przedstawionych tak, jakby wszystko odbywało się niemalże w czasie rzeczywistym? O tym, jak Kamil Stoch był dyskwalifikowany w Wiśle, Dawid Kubacki dominował start zimy, Piotr Żyła zdobywał drugie z rzędu złoto mistrzostw świata, a Thomas Thurnbichler zaliczał niemalże trenerski debiut marzeń w Polsce? Cóż, to akurat może być zaleta serialu. Bo nic lepiej nie uleczy złamanych kibicowskich serc niż powrót do chwil, w których mogli się cieszyć razem z polskimi skoczkami. choćby jeżeli dość odległych.
Oczywiście mało w tym logiki, a w trakcie serialu, starając się śledzić to, co dzieje się w ciągu sezonu, łatwo się pogubić, bo nie wszystko jest wytłumaczone od A do Z. To nie musiałoby jednak przeszkadzać w jego odbiorze. Rzecz w tym, iż to wszystko musi zostać podane w odpowiedniej formie. I do tego mam w przypadku "Skoczków" największe zastrzeżenia.
Miała być dynamika z hitu Netflixa o Formule 1. Jest ogromny chaos
Od pierwszych minut serialu widać, iż dzięki niemu polskie skoki miały dostać swoje "Drive To Survive", czyli produkcję, która przez kilka ostatnich lat wypromowała Formułę 1 w gronie fanów Netfliksa i wśród niezainteresowanych dotychczas odbiorców elitarnych wyścigów. Nie wykluczam, iż w przypadku "Skoczków" efekt będzie podobny. Jednak to, w jakim stylu zostaje nam podany serial, w wielu momentach odrzuca w porównaniu do tego, co znamy ze stylu produkcji o najlepszych kierowcach na świecie.
"Drive To Survive" stworzyło londyńskie studio Box To Box Films, które wyspecjalizowało się w tworzeniu sportowych dokumentów. Choć mają w dorobku choćby filmy Asifa Kapadii o Ayrtonie Sennie czy Diego Maradonie - wręcz unikalne obrazy złożone w większości z dotychczas niedostępnych archiwalnych materiałów - to w przypadku seriali o F1, tenisie, golfie, kolarskim Tour de France, czy futbolu amerykańskim przyjęli niemal ten sam schemat działania. I on, niestety, nie zawsze się sprawdza.
Fabułą serialu staje się okres, w którym można łatwo zamknąć część serialu i pomagający płynnie przemieszczać się pomiędzy wątkami - jeden rok, sezon czy w przypadku kolarzy jedna edycja wyścigu. Poszczególne odcinki dostają swoich głównych bohaterów i najlepiej gdyby za każdym razem były to bardzo wyraziste postacie. Dzięki nim mamy tam trochę retrospekcji, nawiązania do tego, co akurat działo się w trakcie sezonu i ujęcia, którymi zaglądamy za kotarę podczas głównego przedstawienia. Dużo mieszania chronologii, osób, które pojawiają się na ekranie i klimatu konkretnych scen. Na koniec ważne jest jednak tylko, żeby to wszystko łączyło się w jedną całość. A jednocześnie napędzało, często dość szalone, tempo serialu.
I po "Skoczkach" widać, iż on miał mieć właśnie taką dynamikę: główny wątek fabuły jest oparty o wypełniony sukcesami polskiej kadry sezon 2022/23 Pucharu Świata, mamy tam wyrazistych bohaterów - skoczków, sztab szkoleniowy, działaczy, ekspertów, zagraniczne i byłe gwiazdy skoków, a choćby byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego - dzięki którym wprowadza się na ekran ich wypowiedzi i dużo scen z przeszłości, a to wszystko zostało połączone z zaglądaniem za kulisy sportu, który pokochali Polacy. Niestety, dużo w tym chaosu. Poszczególne wątki się w nim gubią, tracą swój wyjątkowy klimat. Jak scena gdy Adam Małysz pierwszy raz wchodzi na skocznię w Zakopanem podczas Pucharu Świata jako prezes Polskiego Związku Narciarskiego. Jest tylko migawką w środku obrazu, który pędzi za bardzo, żeby można było ją jakkolwiek docenić.
Fani skoków dostaną przypomnienie tego, co znają. Ale nowym odbiorcom "Skoczkowie" zaimponują
Niby to serial o jednym sezonie Pucharu Świata, a jednak na ekranie nie dostajemy go dużo. W dodatku wielokrotnie w obrazkach, które kibice skoków dobrze znają z telewizji. Słychać telewizyjnych komentatorów, niektóre wywiady też są zapożyczone. Ujęć zza kulis - takich, których do tej pory ci najbardziej zaangażowani fani nie widzieli - dostajemy realnie po kilka minut na odcinek.
W każdym półgodzinnym fragmencie serii widzimy dwie-trzy konkretne sceny, które są w stanie dorzucić interesujące smaczki albo nieznane szczegóły jakiejś sytuacji sprzed dwóch lat. Rezygnacja z retrospekcji na rzecz większego przywiązania do tego, co działo się tamtej zimy, mogłaby przynieść o wiele więcej dla zaangażowanego widza skoków. A tymczasem wygląda to tak, jakby twórcy serialu chcieli złapać zbyt wiele srok za ogon. I zrobić serial jednocześnie o "Małyszomanii", nowoczesnych polskich skokach i tym, jak od środka wyglądał pierwszy sezon Thurnbichlera. Już z opisu wydaje się, iż połączyć to wszystko w składny i płynny obraz będzie bardzo trudno. I to nie wyszło.
Ale jednocześnie nie ma co "Skoczków" zupełnie skreślać. Serial przypadnie do gustu zwłaszcza tym, którzy ze skokami nie mają dużo do czynienia na co dzień. jeżeli nie będą się starali zbyt mocno skupiać na fabule, a przede wszystkim obserwować pokazywane na ekranie postacie i sytuacje, dostaną dawkę wyrazistości i autentyczności. Czegoś, z czym rzadko mają do czynienia, gdy sportowcy migają im w telewizji. Skok trwa parę sekund, a na powtórkach nie da się dostrzec w skoczku tego samego, co gdy się z nim usiądzie i porozmawia. Albo gdy widzi się zawodnika bez nart, kombinezonu, kasku, czy gogli. A zobaczymy tu polskich skoczków, którzy przeklinają, mówią otwarcie o swoich pasjach, lękach i tym, jacy są poza skocznią. To warte docenienia.
- Chcieliśmy pokazać kibicom tę drugą stronę, może też trochę wyedukować odbiorców, może trochę ich uwrażliwić. Tak, żeby rzadziej pojawiały się hasła typu "ktoś się skończył" albo się nie przykłada. Po prostu pokazać sportowca-człowieka - mówił w rozmowie z "Przeglądem Sportowym Onet" jeden z reżyserów serialu, Adam Nasiłowski. I to twórcy serialu mogą uznać za swój spory sukces.
Thurnbichler jak narrator. "Zgodziłbym się jeszcze raz"
W serialach tworzonych tak jak "Skoczkowie" często fabuła "płynie" sama. Zestawia się wtedy ze sobą sceny, wypowiedzi i nie potrzeba wprowadzać kogoś, kto by to wszystko kontrolował. Choć da się zauważyć, iż jednej osoby nie brakuje w zasadzie w żadnym odcinku i często przejmuje rolę a la narratora. To Thomas Thurnbichler.
- Potrafię w odpowiedni sposób wyjaśnić, co dzieje się w zespole, więc może dlatego byłem dobrą osobą do prowadzenia narracji. W trakcie pracy nad serialem, zwłaszcza pomiędzy zawodami, nie chcieliśmy aż tak zawracać głowy zawodnikom, więc dlatego ze mną kręcono pewnie więcej niż z nimi - tłumaczy w rozmowie ze Sport.pl trener polskich skoczków.
- Przyjechałem do Polski i nie miałem pojęcia, jak funkcjonują tu media. A od razu zaczęliśmy też pracę nad serialem Prime Video. To było coś wielkiego. Ogółem to dobry sposób na przybliżenie naszej dyscypliny ludziom. Dzięki temu serialowi ma się o wiele większy dostęp do tego, co dzieje się wewnątrz zespołu niż zwykle. Same wywiady po zawodach, czy to, co udaje się nagrać pomiędzy skokami, tego nie uchwycą. A w ten sposób dostaje się interesujący obraz tego, jak wygląda kadra w ciągu całego sezonu - opisuje prace nad serialem Thurnbichler.
- Zgodziłbym się na pracę nad tym serialem jeszcze raz. Z zespołem, który z nami jeździł, umówiliśmy się jasno na to, w jakich ramach powinniśmy pracować. Trzymali się zasad i na nas nie naciskali. Miło się z nimi pracowało - twierdzi Austriak.
Ekipa nie mogła wejść do szatni. Tak poradzili sobie po tym, co stało się z żoną Kubackiego
Skoro Thurnbichler chociaż po części występuje w serialu jako ten, który najwięcej wyjaśnia i opowiada o tym, co po chwili widzimy na ekranie, pojawia się pytanie: na ile mógł mieć wpływ na to, co ostatecznie się w nim pojawiło? Także ze względu na pełnioną funkcję, jako szef kadry, mógł mieć zastrzeżenia co do pojawienia się różnych scen w materiale.
- Oczywiście, było kilka momentów, których woleliśmy nie pokazywać. To jednak zupełnie normalne. I jednocześnie chcieliśmy, żeby serial pozostał naturalny i był tworzony w realistyczny sposób. Nie ukrywaliśmy nic specjalnie. Zachowaliśmy jednak nieco prywatności, zwłaszcza w momentach, gdy tego potrzebowaliśmy, np. kiedy chcieliśmy pracować w spokoju - zdradza Thurnbichler.
Adam Nasiłowski mówił "Przeglądowi Sportowemu Onet", iż ekipa nie mogła m.in. zaglądać do szatni zawodników. - Realizacja tego projektu nie była łatwa ze względu na specyfikę tego sportu i obostrzenia, które nam nałożyli. Wiemy, iż widz chciałby np. zajrzeć do szatni, ale umowa była taka, iż nie możemy wchodzić tam z kamerą. Oczywiście to rozumiem, bo ten dokument w żaden sposób nie powinien zaburzyć ich sezonu. (...) Jeszcze przed startem zimy przyglądaliśmy się ćwiczeniom chłopaków w Wiśle i tuż po nich zaczęli przymierzać stroje. Nagraliśmy to longiem, ale potem podszedł do nas Marc Noelke i poprosił, żebyśmy tego nie używali - zdradził.
Po sezonie jasne stało się, iż w serialu szeroko nie będzie opowiedziany wątek choroby żony Dawida Kubackiego, Marty, która walczyła o życie, a skoczek wycofał się z końcówki rywalizacji w Pucharze Świata, żeby przy niej być.
- Nie pokazywaliśmy Dawida w sytuacji, gdy pojawiły się problemy u jego żony i musiał wrócić do Polski, a Marta walczyła o życie w szpitalu. Było to zrozumiałe, iż w takim momencie Dawid nie będzie udzielał wywiadów czy angażował się w dodatkowe działania. W materiałach na potrzeby serialu mówiliśmy jednak o tej sprawie, zwłaszcza gdy było już po sezonie - wskazuje szkoleniowiec.
Noelke jak duch. Ale Thurnbichler nie prosił o usuwanie scen
Wątpliwości mogła wzbudzać postać jego asystenta. Marc Noelke był istotną częścią kadry w okresie 2022/23, ale w trakcie kolejnej zimy w niezbyt dobrej atmosferze słabych wyników i szukania winnych popełnianych błędów, się z nią pożegnał. I w "Skoczkach" jest go dość mało. Pojawia się w kilku scenach, ale raczej w tle. W pierwszych trzech odcinkach jako jedyny członek sztabu nie miał dedykowanych "setek". - Byłem zaangażowany w planowanie dat filmowania tak, żeby to nie kolidowało z treningami i nam w nich nie przeszkadzało. Nie pamiętam, ile dokładnie byłem filmowany. Spodziewałem się, iż będziemy pracować z ludźmi, którzy wniosą coś do naszego zespołu, a nie będą przeszkadzać w pracy. Tego oczekiwałem i dokładnie tak było - mówi nam Noelke.
- Nie prosiłem o wycinanie scen z Markiem. Byliśmy po prostu osobami, które są pokazywane w serialu. Marc był istotną częścią naszego zespołu i historii tego sezonu. Wybieranie tego, co trafia do odcinków i co jest pokazywane w serialu, jest obowiązkiem reżysera i jestem przekonany, iż zrobił to adekwatnie - zapewnia Thurnbichler.
A jak trener patrzy dziś na sceny, które mogły się źle "zestarzeć"? Choćby jego starcie z Łukaszem Kruczkiem na wieży trenerskiej podczas mistrzostw Polski w Wiśle w grudniu 2022 roku, kiedy krytykował go za to, iż choć był delegatem technicznym zawodów, nakazywał Austriakowi wybrać belkę dla swoich zawodników, nie mając podglądu na zmienne warunki.
- To dokument pokazujący, co działo się w trakcie sezonu, więc powinien zawierać zarówno te pozytywne, jak i negatywne momenty. Na tym polega styl kręcenia tego typu filmów czy seriali. To, jak coś zostanie odebrane, czy jak zmieni się postrzeganie danej sceny, nie powinno mieć znaczenia. Działamy w branży sportowej, dlatego wyniki i forma zespołu mogą się zmieniać: raz są lepsze, raz gorsze. W serialu powinno zostać ukazane to, co faktycznie wydarzyło się w tamtym sezonie - ocenia Thurnbichler.
Stoch chce, żeby widzowie docenili, jak skoki wyglądają od wewnątrz. Zniszczoł myśli, czy nie będzie jak w Korei
Jak do nagrań serialu podeszli sami zawodnicy? - Zaakceptowałem je, choć nie lubię zbytnio angażować się w takie projekty. Wolę gdzieś z boku robić swoje i cieszyć się skakaniem - mówi nam Kamil Stoch, który przyznaje, iż kooperacja z ekipą filmową na dłuższą metę - w kolejnych sezonach, albo na stałe - byłaby uciążliwa. Sam nie zdradza wiele ze swojego życia prywatnego i kulis pracy na skoczni - do tej pory pozwolił na to tylko, gdy krótkometrażowy serial o nim kręcił Eurosport - "Kamil Stoch. Moja Historia". Odmówił choćby austriackiemu projektowi, który w 2018 roku kręcił pierwszy film o skokach w technologii 3D - "W cieniu wielkich skoczni".
Teraz ma nadzieję, iż dzięki temu, iż ekipa miała do kadry, a w tym także Stocha, większy dostęp, to widzom spodoba się ta produkcja. - Chciałbym, żeby docenili, jak to wygląda wewnątrz. Że to wszystko nie polega tylko na ubraniu nart i ruszeniu z belki, tylko chodzi o całą pracę wokół tego, żeby być gotowym do oddania skoku - wskazuje Stoch.
- Potrzebujemy przestrzeni i prywatności, bo przez to, iż jesteśmy ciągle w rozjazdach, to często zaczyna nam jej brakować. Gdyby było tego więcej niż wtedy, zaczęłoby się robić uciążliwe. Ale ekipa współpracowała z nami dobrze, a samo kręcenie serialu było z pewnością ciekawym doświadczeniem - opisuje Aleksander Zniszczoł.
Skoczek ma nadzieję, iż serial pomoże w promocji skoków. Choć w Polsce wydaje się to trudne, bo pewnie nie ma wiele osób, które w ogóle o nich nie słyszały, to może je pokazać od innej strony. - Na pewno obejrzy to sporo osób, a ponoć w Korei, gdy zrobiono film fabularny ["Gook-ga-dae-pyo", ang. "Take Off" z 2009 roku - red.], to nagle zrobił się boom na skoki. Może z tym serialem będzie podobnie? - zastanawia się Zniszczoł.