Na Wyspach mają takie powiedzenie: "It takes a thief, to catch a thief". W Polsce przetłumaczy się je pewnie na "Swój pozna swego", ale pozostańmy przy bardziej dosłownym znaczeniu tych słów. Żeby złapać złodzieja, potrzebujesz kogoś, kto myśli, jak on, kto go rozumie, a więc najlepiej: kogoś, kto już był złodziejem.
REKLAMA
Zobacz wideo Zbudował skocznię w ogrodzie, teraz organizuje tam konkursy. Jak wyglądają skoki amatorów?
Od wielu lat relacja na linii Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) - sprzętowcy kadr skoczków narciarskich, wygląda trochę, jakby ci pierwsi byli "policjantami", a ci drudzy właśnie "złodziejami". Cops & Robbers. I teraz, po największym skandalu w historii dyscypliny, władze światowych skoków sięgnęły po kogoś, kto był po drugiej stronie barykady.
Christian Kathol, który do tej pory pozostawał kontrolerem sprzętu FIS i nie radził sobie najlepiej na tej pozycji, zrezygnował, a decydenci zainwestowali sporo energii, czasu i pieniędzy w rozwój sprawdzania sprzętu zawodników. Afera z mistrzostw świata w Trondheim, gdzie Norwegowie zostali zdyskwalifikowani za zmanipulowane kombinezony, nie może się powtórzyć, a już zwłaszcza w okresie olimpijskim. Sięgnięto zatem po kogoś, kto ma to zagwarantować. I tak nowym szefem tego bałaganu został Mathias Hafele.
Płakał, gdy trafił do Polski. Teraz Małysz go zwolnił i wreszcie spełnił marzenie
- Wiem, o co chodzi, ale nie zgodzę się z nazywaniem sprzętowców "złodziejami", bo oni niczego nie chcą kraść. Nie są zatrudniani, żeby oszukiwać. Mają przygotowywać jakościowy sprzęt i jak najlepiej odnaleźć się w szarej strefie przepisów. Eksplorować ją i poruszać się w jej ramach. A ja będę sprawdzał, czy nie przekraczają ustalonych granic - mówi nam Hafele. - Oczywiście, pracowałem przez 20 lat po drugiej stronie. Wiem, jak myśli się wewnątrz kadr, czy zwłaszcza wśród sprzętowców. I to doświadczenie mogę wnieść do FIS. Znam ich triki i sztuczki, a sam zajmowałem się tym tak długo, iż jestem pewny swojej wiedzy i umiejętności - zapewnia.
Austriak objął stanowisko, które wydaje się być najgorszym i najbardziej niewdzięcznym wyzwaniem w całych skokach. Do tej pory pracowało się na nim pod największą presją, z ogromną odpowiedzialnością spoczywającą na jednej osobie i to za względnie niewielkie pieniądze. FIS przez lata podchodził do całego tematu sprzętu na zasadzie: "jakoś to będzie". Lekceważył, iż może dojść do sytuacji, w której cała uwaga skupi się tylko na nim, a sport zejdzie na drugi plan. Zaniedbał ten temat, a po oszustwie Norwegów przyszedł ogromny wizerunkowy kryzys. Po takiej porażce choćby działacze FIS, dotąd niewzruszeni przy mniejszych aferach, zrozumieli, iż tak dalej być nie może.
Hafele przychodzi do pracy, która nie do końca przypomina to, co zastał i wśród czego pracował tutaj Kathol. FIS zrozumiał, iż kontrolą sprzętu nie może się zajmować tylko jedna osoba, więc teraz w kabinie przebywa po parę osób, a kolejne się doszkalają. To proces, który jeszcze potrwa, ale docelowo zgodnością sprzętu z zasadami teraz ma zajmować się sztab ludzi. Dodatkowo Hafele mógł zmienić zasady tak, jak sam by to widział. Pomógł je dopracować, głównie upraszczając zapisy w dokumentach FIS. Choć przyznaje, iż nie zna konkretnych liczb i zapisów budżetowych, federacja na pewno musiała też sięgnąć nieco głębiej do kieszeni, żeby przebudować całą strukturę systemu kontroli sprzętu w skokach.
A także opłacić kontrakt 41-latka. Ten na pewno nie dotyczy już tak niskiej kwoty jak wcześniej, warunki się zmieniły. Oczywiście, kwoty nie poznamy, ale "Hafes" puszcza do mnie oko. - Jakoś się dogadaliśmy - mówi i śmieje się, gdy stwierdzam, iż chyba "nie jest taki drogi". Potem dodaje, iż potrzebne było trochę negocjacji i zgody kilku osób "z góry" w FIS, ale tak naprawdę po kilku minutach rozmowy z dyrektorem Pucharu Świata Sandro Pertile, wiedział, iż to będzie jego nowa praca.
I to odróżnia Hafele od wielu innych kandydatów czy jego poprzedników. On naprawdę chce być kontrolerem sprzętu. Myślał o tym od dawna, a pierwszy raz na poważnie zaczął interesować się możliwością pracy w FIS pięć lat temu. W 2022 roku, gdy trafił do Polski, płakał, bo dokonał naprawdę trudnego wyboru. Wtedy finanse i propozycja podjęcia się interesującego wyzwania w nowym kraju wygrały. Teraz znalazł się w idealnej sytuacji, żeby wreszcie trafić do miejsca, o którym wielu powiedziałoby, iż było mu przeznaczone. Inni pewnie śmieją się z niego, iż wybrał sobie samobójczą misję. Że chyba chce zostać Syzyfem, skoro myśli, iż ograniczy albo na dobre zakończy dyskusję o sprzęcie w skokach. Ale im dłużej się z nim rozmawia, tym łatwiej zrozumieć, iż dla Hafele to naprawdę wymarzona praca. Ma na to pomysł i wizję, własną filozofię. I iż jeżeli nie jemu, to chyba nikomu nie uda się tego wszystkiego naprawić.
Nazywają go "magikiem", ale w Polsce nie został cudotwórcą
Austriak przez wspomniane 20 lat sprawdził się w skokach w wielu rolach. Najpierw sam był zawodnikiem. I jego debiut w Pucharze Świata był niezwykły: w swoim pierwszym konkursie od razu zajął drugie miejsce i stanął na podium. To jeden z trzech takich przypadków w historii cyklu. - Byłem pierwszy po pierwszej serii i mam wrażenie, iż zdałem sobie sprawę z tego, co się działo jakieś kilka miesięcy później. Gdy było już wiadomo, iż będę drugi, nie wiedziałem nawet, co mam robić. Gdzie iść, z kim rozmawiać, do kogo się uśmiechać? Stefan Horngacher poprowadził mnie za rękę, posadził na konferencji prasowej i kazał mówić. Szedł wtedy ze mną jak ze swoim dzieckiem, ha, ha. Ale to bardzo miłe wspomnienie, cały ten debiut, konkurs i mój sukces - opowiadał nam w długiej rozmowie sprzed dwóch lat.
Jednak cała jego kariera nie okazała się tak udana jak ten jeden konkurs z 2002 roku w Engelbergu. Problemy z wagą, kontuzje i coraz słabsza dyspozycja sprawiły, iż Hafele musiał z niej zrezygnować. Ale nie było tak, iż nie miał się, czym zająć. Już gdy skakał, bardzo dobrze poznał tajniki zajmowania się sprzętem, a w szczególności kombinezonami. Później przez lata wykorzystywał to we współpracy z Austriackim Związkiem Narciarskim. Szył stroje dla różnych zespołów, w tym głównych kadr kobiet i mężczyzn. Przygotowywał je choćby dla Stefana Krafta czy Gregora Schlierenzauera, więc pracował z absolutnymi legendami tego sportu.
Ten etap zakończył w 2022 roku. Wtedy dał się namówić na przejście do Polski. Zaczął pracę w sztabie Thomasa Thurnbichlera, która trwała do wiosny tego roku. W tym czasie przeżył świetny sezon 2022/23, gdy polscy skoczkowie osiągali wiele sukcesów także dzięki dobremu dopasowaniu sprzętu do zasad ustalanych przez FIS. Sam Hafele przyznaje, iż złoty medal mistrzostw świata w Planicy Piotra Żyły z tamtego czasu i szalona euforia skoczka, to jedno z jego najlepszych wspomnień w życiu. Dwie kolejne zimy były jednak bardzo trudne i przyniosły kilka radości. Pojawiało się coraz więcej narzekania, szukania winnych słabszej dyspozycji całego zespołu i na koniec rozwiązanie umowy, która miała obowiązywać jeszcze do przyszłorocznych igrzysk.
Podczas pracy w Polsce Hafele czasem był choćby obwiniany za słabe wyniki zawodników. To chyba efekt tego, iż przychodził tu z łatką jednego z najlepszych w swoim fachu. I oczekiwaniami, iż wprowadzi w Polsce coś rewolucyjnego, pomoże wspiąć się na wyższy poziom. Cóż, nie okazał się cudotwórcą. Potrafił jeździć przez pół Niemiec po materiały do kombinezonów, próbując ratować sytuację po Turnieju Czterech Skoczni. Nie przespał też wielu nocy i widać było, jak zależy mu na tym, żeby przygotowywać jak najlepszy, jakościowy sprzęt dla zawodników. Na koniec był jednym z liderów protestów przeciwko norweskim oszustwom podczas MŚ w Trondheim. Pracował solidnie, nie można mu odmówić fachowości. Ale w Polsce nie zostanie zapamiętany z niczego konkretnego, choć właśnie tego się po nim spodziewano.
Rok temu dzięki uprzejmości Hafele sam miałem okazję podejrzeć to, w jaki sposób pracuje. Ale nie w pokoju hotelowym z kombinezonami, szyjąc je czy dopasowując do zawodnika. Nie na skoczni, gdzie nosi sprzęt i obserwuje, co można zmienić, oglądając same skoki. Razem odwiedziliśmy jedne z największych targów tekstyliowych na świecie zorganizowane we Frankfurcie. Oczywiście, nie widziałem, jak rozmawiał z potencjalnymi nowymi producentami materiału, z którymi mógłby współpracować w Polsce. Ale przeszliśmy się halą wystawową, a ja widziałem, jak przygląda się poszczególnym stoiskom czy eksponowanym tam maszynom. Były jak z filmów science-fiction. To one - roboty, ogromne silniki, czy mechanizmy uruchamiane jednym przyciski - mają pomóc używać nowych, rewolucyjnych rozwiązań dla branży.
Hafele opowiadał, iż rozwój dzięki takim wyjazdom i poszukiwaniom, doświadczaniu nowych technologii i nawiązywaniu kontaktów, to prawdziwa sól jego pracy. - Oczywiście nie trzeba tu przyjeżdżać, ale wtedy trudno o odpowiedni rozwój. Bo tu wszystkie firmy są w jednym miejscu. Możesz dotknąć materiału, całego sprzętu, który tu mają. Są też maszyny, którymi to wszystko produkują. To dobre miejsce także do tego, żeby zdać sobie sprawę, w jakim kierunku zmierza rozwój w przemyśle tekstyliowym i modowym - tłumaczył Austriak. On doskonale rozumie, iż śledzenie tego, co dzieje się w tych branżach, może dać ogromną przewagę także w sporcie. Dlatego jeździ i szuka, choć to momenty, w których zwykle nikt go nie widzi. I często jego zaangażowania nie docenia. A to właśnie w ten sposób w jego głowie tworzą się najciekawsze pomysły, które później może wykorzystywać w roli sprzętowca w skokach.
- Ma nietuzinkowe podejście do pracy, którą wykonuje. Stąd jest też nazywany takim magikiem swojego zawodu, bo jest to jeden z najlepszych ekspertów od sprzętu i przepisów - mówił o Hafele Piotrowi Majchrzakowi na łamach Sport.pl Adam Małysz jeszcze w 2023 roku. Dwa lata później, gdy już go zwolnił, zauważał braki, jakie pojawiły się w ciągu tych trzech sezonów. - Rozmawiałem z zawodnikami i oni byli bardzo zadowoleni z pierwszego roku jego pracy. A później powiedzieli, iż nie widzieli efektów, iż niby była ta praca nad jakimiś innowacjami, ale nie widzieli jej skutków. To też jest ważne, bo jeżeli ty masz coś i pracujesz, to przynajmniej zawodnicy powinni widzieć, co z tego wynika - oceniał Małysz.
- Czy czuję żal po utracie pracy w Polsce? Nigdy nie jest miło, gdy zostajesz zwolniony. Nie znam nikogo, kto usłyszał, iż musi sobie znaleźć coś nowego i powiedział "No, nareszcie!". Chyba iż w jakiejś uciążliwej korporacji. Traktuję to wszystko jako proces, takie jest życie. W Polsce i tak sporo zyskałem i się nauczyłem. Zobaczyłem, jak ta praca wygląda poza Austrią, na własnej skórze poczułem, na czym polegają różnice. Wyszedłem ze swojej strefy komfortu. Wiem już, iż wszędzie walczymy z podobnymi problemami - wskazuje Hafele.
Polska pozostanie jego domem. Ma tu żonę i na razie nie zamierza wyjeżdżać z Krakowa, gdzie razem zamieszkali. Rozmawiamy, a później spacerujemy wokół zamku na Wawelu. Mathias bardzo lubi jeszcze choćby Planty czy Kazimierz. Choć przez cały czas zna kilka polskich słów, więc musimy pozostać przy angielskim. Tak, lub w kilku przypadkach po niemiecku, porozumiewał się także z naszymi zawodnikami. Wiosną, gdy okazało się, iż Hafele zostanie nowym kontrolerem FIS, kibice śmiali się, iż będzie się mścił na Polakach po utracie pracy. Na pewno oni będą przygotowani do tego, jak Mathias pracuje ze sprzętem i na co zwraca uwagę, ale to działa też w drugą stronę: "Hafes" zna ich przyzwyczajenia i może wiedzieć, czego spodziewać się na kontrolach. Choć sam mówi tylko, iż najlepsi zawodnicy robią wszystko podobnie i w kabinie trudno będzie im siebie nawzajem zaskoczyć z polskimi skoczkami.
Tak Hafele chce sobie poradzić z wielkim problemem skoków. "Odpowiedź jest naprawdę, k***a, prosta"
Hafele zaczął od uproszczenia przepisów. Odpowiedni dokument miał już wstępnie gotowy nie od miesięcy, a lat. Przygotował też zmiany niektórych zasad, które dotyczą przede wszystkim kombinezonów. Już na pierwszy rzut oka widać, iż stroje są mniejsze. Że mają mniej powierzchni, która wspomogłaby ich aerodynamikę. A wraz z kombinezonami zmieniła się nieco technika skakania: zyskali ci, którzy mają sporą siłę odbicia i nie są tak "lotni". Sam Hafele twierdzi jednak, iż coś innego może mieć jeszcze większy wpływ na sprawy sprzętu, a zwłaszcza jego kontroli podczas zawodów.
Latem kontrola zawodników wyglądała inaczej niż w ostatnich latach. Była taka, jak być powinna - restrykcyjna, nie pomijała największych nacji i wzbudzała zaufanie co do wykorzystywanych metod. Pozytywnie wypowiadali się o niej praktycznie wszyscy zawodnicy. Niektórzy mniej, niektórzy bardziej optymistycznie, ale przede wszystkim z szacunkiem. Zatem to najważniejsze pytanie brzmi: "Czy kontrola dalej będzie tak dokładna i rygorystyczna?". A może FIS potrzebował tylko efektownego show po ogromnym skandalu i za chwilę wszystko wróci do "normy"? - To proste pytanie. I odpowiedź też jest naprawdę, k***a, prosta - mówi wyraźnie zmęczony podobnymi wątpliwościami Hafele. - Byłem o to przepytywany od samego początku. Latem mówiłem, iż wszyscy przekonają się na zawodach w Courchevel. I się przekonali. Teraz przekonacie się w Lillehammer - zapewnia nowy kontroler sprzętu FIS.
O czym przekonaliśmy się w Courchevel? O tym, iż jeżeli trzeba, Hafele będzie wykluczał choćby całe kadry nieprzygotowane odpowiednio do zawodów. Chodzi o nową procedurę dotyczącą czipowania kombinezonów. Przed zawodami trzeba dokonać kontroli stroju, w który po zatwierdzeniu go przez kontrolera, wprasowywane są czipy dające FIS wiedzę o tym, kiedy używa się go w trakcie zawodów. Hafele nazwał to "technicznym zatwierdzeniem" kombinezonu. Sęk w tym, iż każdy zawodnik ma prawo tylko do jednego podejścia do takiej kontroli stroju. jeżeli jej nie przejdzie, kadra może jeszcze poprosić o ponowną kontrolę, ale tylko w przypadku jednego kombinezonu w całym zespole. jeżeli problem jest z co najmniej dwoma zawodnikami, jeden z nich nie będzie skakał.
Ucierpieli na tym już chociażby Norwegowie, Finowie czy Włosi, a także polska skoczkini Pola Bełtowska. To wynikało jednak głównie z faktu, iż w lipcu niektóre kadry dokonywały podstawowych pomiarów swoich zawodników, do których porównuje się to, co kontroler ustali podczas kontroli sprzętu, dopiero tuż przed zawodami w Courchevel. W kilku przypadkach zabrakło czasu, żeby na miejscu nanieść zmiany, które pojawiły się w nowych wynikach pomiarów do przygotowanych wcześniej strojów. Ale Hafele ostrzegał przed tym wszystkie zespoły. Przygotował im wiele wcześniejszych terminów skanów, dzięki którym ustalane są podstawowe pomiary skoczków. Był też w niemal każdym kraju i spotykał się z trenerami oraz sprzętowcami, tłumacząc im nowe zasady i procedury. Był do ich dyspozycji i chciał, żeby wszystko zrozumieli.
Zrobił, ile mógł, żeby wszyscy uniknęli problemów. Jednak podczas Letniego Grand Prix nie wszyscy podeszli do tego tak poważnie jak on sam. Czipowanie kombinezonów trwało zatem po kilka dni, a poprawianie sprzętu i ponowne "techniczne zatwierdzenia" powodowały, iż zespół kontroli sprzętu pracował niemal całe dnie. W efekcie lista startowa, która powinna być gotowa dzień przed zawodami, pojawiała się z co najmniej kilkugodzinnym opóźnieniem. Albo choćby w dzień zawodów, do czego nie powinno dochodzić. - Zimą na pewno już tak nie będzie. Wątpię, żeby pojawiła się też taka "rzeź" jak w Courchevel, nie spodziewam się tego. Myślę, iż to mogą być już tylko pojedyncze przypadki braku startów zawodników, bo niemal każdy ma przynajmniej jeden kombinezon zaakceptowany z lata. jeżeli będzie go wozić ze sobą, to skoczy. Ale brak zatwierdzenia dla nowych strojów na pewno się zdarzy i to też może powodować niemałe problemy dla kadr - wskazuje Hafele. A "techniczne zatwierdzenie" to nie wszystko.
FIS wprowadził przecież także system żółtych i czerwonych kartek. Każda dyskwalifikacja związana ze sprzętem oznacza dla zawodnika żółtą kartkę, czyli ostrzeżenie. Ale kolejna to już czerwona kartka i wykluczenie - z trwającego i kolejnego weekendu zawodów. Mogą pojawiać się też bezpośrednie czerwone kartki. To w przypadku naprawdę dużego nagięcia przepisów czy sprzętowych manipulacji. O takich kwestiach będzie decydowało już jednak jury zawodów, a Hafele może im tylko doradzać i sugerować własne zdanie. Austriak twierdzi, iż cały nowy system to gamechanger. - Jestem ciekaw, jak podejdą do tego skoczkowie i kadry. Zwłaszcza, gdy ktoś dostanie już żółtą i czerwoną kartkę. Nie wiem, czy każdy związek narciarski i kadra będą to puszczać płazem. Przecież tacy skoczkowie będą je narażać na ogromne straty wizerunkowe, a przede wszystkim finansowe - zauważa.
"Wielki Brat" patrzy. Skoczkowie i trenerzy już wiedzą o ukrytych kamerach
Po zeszłej zimie w skokach nie zaobserwowaliśmy tzw. "efektu Trondheim". Czyli na razie nie było tak, iż ekipy zaczęły grać bezpiecznie, w pełni fair, żeby odpuścić i nie zostać posądzonym o oszukiwanie. Nie przestraszyły się sytuacji. Stosują się do wprowadzonych zmian, nie szukają manipulacji i oszustw, ale nie przestały szykować sprzętu tak, żeby był na granicy przepisów. - Zaskakuje mnie, iż niektórzy tak jasno jadą po bandzie. To pełne ryzyko. I z niektórymi partiami ciała może być zbyt duże, żeby zmieścić się w dopuszczalnych limitach. A to proste. Trzeba sobie wypracować bufor bezpieczeństwa. Są momenty, w których on znika, albo się go nagina. Ale żeby nigdy nie stosować żadnego zarządzania tak ryzykownym podejściem tylko iść na całość? To dla mnie niezrozumiałe - uważa Hafele.
Na skoczni, czego doświadczyliśmy podczas finału LGP w Klingenthal, przez cały czas da się też zauważyć pewną praktykę, którą zawodnicy stosują w skokach od wielu lat. Podciąganie materiału kombinezonu, żeby podczas kontroli nie zostać zdyskwalifikowanym za wysokość kroku, nie zniknęło. Utarło się, iż robi się tak, gdy kombinezon jest ewidentnie za duży - każdy skoczek ma swoją metodę ukrywania dodatkowych centymetrów materiału, co w dużym materiale na Sport.pl świetnie obnażył w trakcie zeszłej zimy fiński skoczek Arttu Pohjola.
Mathias Hafele tłumaczy, iż czasem robi się tak z przyzwyczajenia lub przesadnych obaw o to, iż na kontroli coś może wyjść nie tak. I latem, pomimo zmian w zasadach i kształcie kombinezonów, skoczkowie i skoczkinie dalej "wzruszali ramionami" czy "tańczyli macarenę". I w wielu przypadkach jednak nie wyglądało, jakby robili to odruchowo. Takie ruchy - zwłaszcza słynne już podciąganie kombinezonu Timiego Zajca z Willingen w zeszłym roku, które wzbudziło ogrom kontrowersji po braku dyskwalifikacji Słoweńca - są zakazane i wedle przepisów powinny skutkować wykluczeniem z wyników zawodów. Pilnują tego przede wszystkim wolontariusze, którzy przyprowadzają zawodników do budki kontrolera. A raczej "pilnują", bo choć mogą być o to proszeni, zwykle nie zwracają na te ruchy uwagi.
Hafele twierdzi jednak, iż i na to ma pewne rozwiązanie. - Kadry wiedzą, iż obserwują ich nie tylko kontrolerzy i wolontariusze. Nie sądzę, żeby kiedyś doszli do tego, ile osób wokół skoczni ma za zadanie przyglądać się ich sprzętowi i jak się w nim zachowują. To jakby "agenci". A jeżeli nie wychwyci tego ludzkie oko, to mamy kamery. Choćby na rozbiegu, przy wyjściu z zeskoku i po drodze wokół band w kierunku kabiny. Rejestrujemy to, a potem analizujemy. Możemy prosić o wyjaśnienia, a to, co spostrzeżemy później, ma prawo skutkować choćby sankcjami i karami, czy rozpoczęciem oficjalnego śledztwa FIS - wyjaśnia Austriak. - Zrobiło się poważnie? - dopytuję. - Cóż, "Wielki Brat" patrzy - śmieje się "Hafes". O takich kamerach i przyglądaniu się zawodnikom dało się usłyszeć już w przeszłości. Ale nigdy tak szczegółowo i z zapowiedziami wyciągania konsekwencji.
W kabinie Hafele nie będzie za to kamer telewizyjnych. Albo ich obecność będzie ograniczona do minimum. Austriak uważa, iż to konieczne, żeby nie naruszać prywatności zawodników, którzy pojawiają się tam przecież także w prywatnej bieliźnie. Chce wytworzyć atmosferę zaufania, w której taki ruch - wpuszczanie do siebie kamer - nie będzie potrzebny. Stacje telewizyjne w ankiecie po zeszłym sezonie mocno naciskały na pełny dostęp do przebiegu kontroli lub pokazywanie głównie pomiarów kombinezonu i nart. Pewnie w niektórych sytuacjach taki dostęp dostaną, ale Hafele nie otworzy się tu w pełni. Podkreśla, iż przecież w niewielu sportach, w tym w tak porównywanej do skoków Formule 1, nie pokazuje się takich rzeczy. Nie ugnie się, choćby pomimo tego, iż jedną z głównych zasad jego funkcjonowania w roli kontrolera miała być o wiele większa transparentność. Jako pierwszy wprowadził podawanie w transmisji i dokumentach udostępnianych po zawodach powodu dyskwalifikacji zawodnika - wyników pomiaru i dokładnego wytłumaczenia złamanego punktu w regulaminie.
Docelowo ma to pójść jeszcze dalej. Przekaz ma być jasny dla widza, a FIS stać się instytucją, która takie szczegóły wyjaśnia, a nie je ukrywa. - Tłumaczyłem to Sandro od dawna. Pytałem: "Dlaczego wy nigdy nie podawaliście, o ile zostały przekroczone przepisy?". Przecież sfrustrowane kadry od razu ruszają z tematem dyskwalifikacji do mediów i przedstawiają swoje, często przekłamane wyniki pomiarów. To odbiera wiarygodności FIS i stawia ich w trudnej sytuacji. Gdy od razu poda się swoją wersję, niejako zabiera się im tę możliwość i wzmacnia własny przekaz - zauważa Hafele.
"Hafes" ma plany choćby na cztery lata do przodu. A nie wie, na ile podpisał umowę
- Zostałem zatrudniony, żeby sprawdzać sprzęt. Jest rozpisane to, co można, a czego nie można robić. Ja to tylko kontroluję, taka jest moja praca. Po zakończeniu sezonu szefowie przeanalizują, jak się sprawdziłem. I jeżeli nie będę jej wykonywał, to na pewno nie zostanę na dłużej. A chcę tu zostać - przekonuje Hafele.
Na pytanie, czy myśli, iż będzie w jakiś sposób ograniczany, wyraźnie kręci głową. Próbuje przekonać, iż wie, na co się zgodził i iż ma kontrolę nad tym, co robi. Nie obawia się też, iż ktoś będzie go nadzorował i kazał podejmować pewne decyzje. Choć wobec jego szefa, Sandro Pertile, pojawiały się już różne oskarżenia, w tym o to, iż o pewnych sprawach decydował za kontrolera sprzętu, to jest otwarty na bliską współpracę z dyrektorem Pucharu Świata. Woli, gdy Włoch jest w kabinie i widzi, co się dzieje, niż gdyby miał się od wszystkiego odsunąć. Choć przyznaje, iż Pertile zostawił mu sprzętowe sprawy i mocno zaufał. Twierdzi, iż po doświadczeniach z zeszłego sezonu zmienił się, także jako osoba.
A Pertile uważa Hafele za naprawdę duży autorytet. Niektórzy, obserwując jak o nim mówi i jak go postrzega, twierdzą nawet, iż widzi w nim "zbawcę skoków". Musi pamiętać o jednym: to przez cały czas tylko jedna osoba. Otacza ją dodatkowymi ludźmi, ale jednak takimi, których to on musi przyuczać do swoich zadań. Austriak jest doświadczony, wygląda na to, iż dobrze nadaje się do tej roli, ale dalej jest jedynym, który tak dobrze wie, jak obchodzić się ze sprzętem i co zrobić, żeby lepiej go sprawdzać. jeżeli za dużo odpowiedzialności nałoży się tylko na jego ramiona, to na pewno go przygniecie. A dla Hafele wszystko przez cały czas jest nowe. Dlatego bardzo docenia, iż swoimi przemyśleniami podzielił się z nim Christian Kathol. Być może dzięki niemu jeszcze lepiej zrozumiał, z czym będzie się mierzył. Musi wziąć pod uwagę także fakt, iż za chwilę zostanie "policjantem". A członkowie kadr, którzy na razie mu kibicują i go wspierają, staną się "złodziejami", z którymi będzie musiał sobie poradzić.
Ale trzeba pamiętać, iż dla Hafele wejście do kabiny kontrolera jest trochę jak wizyta dziecka w sklepie z zabawkami. Skoro marzył o tej chwili i długo przygotowywał się objęcia tej roli, to wie też, co się z tym wiąże. Co ciekawe, gdy pytam go, co zrobił, gdy pierwszy raz znalazł się w niej w swojej nowej roli, zupełnie tego nie pamięta. Był tak zajęty tym, co trzeba zrobić na już, iż nie miał chwili, żeby usiąść w tym pokoju i pomyśleć: "Od teraz to moje biuro". Ale na tym aż tak bardzo mu nie zależało, nie podchodzi do tego w taki sposób. Miał jednak inny moment ekscytacji swoją nową pracą. Ten, kiedy mógł wreszcie bezkarnie zobaczyć sprzęt najlepszych i zrozumieć, jakich rozwiązań używali w ostatnim czasie. - Uśmiechałem się wtedy chyba szerzej niż powinienem. Dla sprzętowca to, jakbyś przedwcześnie trafił do raju. Zyskujesz ogrom wiedzy w jednym momencie, nagle wszystko staje się jasne. Nie będę ukrywał, iż nie czerpałem satysfakcji, widząc to, czego do tej pory nie miałem prawa dostać do swoich rąk. Teraz zajmowanie się tym to moja praca. Dla kogoś takiego jak ja to coś wyjątkowego - przyznaje Hafele.
Jego plany na działanie w kontroli sprzętu w skokach sięgają 2029 roku! I to pomimo tego, iż nie wie, na ile podpisał kontrakt. Hafele naprawdę mówi, iż tego nie sprawdził, bo to nie jest dla niego aż takie ważne. Wie, iż będzie oceniany i musi zrobić dobre wrażenie od samego początku. Żyje tym, co wydarzy się tu i teraz, ale z tyłu głowy ma wiele pomysłów. Ich na pewno nie będzie realizował już sam. Projekt rozwoju kontroli sprzętu prowadzi szef kombinacji norweskiej Lasse Ottesen, a wspierają go same "grube ryby" z FIS - poza Hafele, także Pertile, czy sekretarz generalny federacji Michel Vion. Omawiane będą np. kwestia użycia nowej technologii, wprowadzenia jednolitych kombinezonów i przechowywania ich przez FIS, a także stworzenia przepisów dotyczących tylko materiałów do kombinezonów, z którymi działacze nie potrafią sobie poradzić już od ponad 10 lat.
To wszystko kroki, które mogą się okazać rewolucyjne dla dyscypliny. Na razie Hafele i FIS czeka jednak najważniejsze wyzwanie: zmazać plamę po aferze z Trondheim i udowodnić, iż warto im zaufać. Sam Austriak dobrze wie i podkreśla, iż nie chce zrobić tylko dobrego wrażenia, a bronić się konkretnymi i słusznymi działaniami. Dzięki niemu skoki zyskują szansę, żeby po latach błądzenia w temacie sprzętu, jeden z ich największych problemów wreszcie zaczął znikać. W interesie każdego, komu zależy na przyszłości tej dyscypliny, jest, żeby została wykorzystana.

3 godzin temu














