O tym, jak pobiegłem za mocno, bo tak kazał mi zając Andrzej

2 tygodni temu

To wydaje się mało intuicyjne, ale to właśnie krótsze biegi paradoksalnie są bardziej wymagające. Rośnie intensywność, bicie serca wchodzi na wyższe poziomy. Wyobraź sobie, iż intensywność biegu jest podobna do ognia. Biegi ultra-maratońskie wymagają zaledwie żarzącego się drewna, dającego kilka ciepła i światła, ale potrafiącego dopalać się godzinami. Z kolei biegi na 5 i 10 kilometrów dają nagły, wysoki snop ognia, buchają w twarz spiekotą i zatykają oddech powiewem gorącego powietrza.

Dziesięć kilometrów to pod tym względem dystans szczególny – kilka mniej intensywne niż pięć, a jednak trwające ponad dwa razy dłużej. To jak przypalanie ogniem mięśni i odcięcie od niezbędnej ilości tlenu trwające 30-40-50 minut. Brutalne i piękne jednocześnie. Jak można tego nie kochać?

Dokładnie tą miłością dostałem w twarz i serce podczas Nice To Fit You Warszawskiej Dychy. Celowałem w złamanie 42 minut, czyli tak, by biec mocno, ale stabilnie. Dla spokoju ustawiłem się za pacemakerem, po naszemu: zającem – i liczyłem na wymagającą, ale znośną wyprawę na drugą stronę Warszawy – i z powrotem do ścisłego centrum.

Może jednak los rozpisał dla mnie inny scenariusz, może podmienił zająca Andrzeja na diabła z jednym skrzydłem. Nie wyprzedzajmy jednak faktów, pierwsze pięć kilometrów nie zwiastowało żadnej dramy. Biegłem mocno za Andrzejem, chowając się przed wiatrem za jego plecami. Po nawrocie za Parkiem Skaryszewskim poczułem moment dumy, wysunąłem się do przodu, i zrównałem ramieniem z Andrzejkiem, który wydawał się być zachwycony udziałem w biegu.

Mordercze tempo 4:07 min/km nie przeszkadzało mu w rozmowie, udzielaniu wskazówek i motywowaniu do trzymania tempa. W sumie dziwne, iż sam nie słuchał się swoich dobrych rad, bo gwałtownie wyszło, iż mamy sporo przewagi względem zakładanego czasu.

Po 7 kilometrze mieliśmy 25 sekund zapasu, Andrzejek aż kipiał z dumy, iż tak dobrze prowadzi, ale nic jeszcze nie zwiastowało nadchodzącej psychologicznej bomby, jaką zając Andrzej planował odpalić, gdy tylko przewaga wzrosła do 30 sekund. Dopiero wtedy rzucił bezpośrednio do mnie, iż skoro mam równy oddech, mówię bez problemów – to na półtora kilometra przed metą powinienem go zostawić i uderzyć najmocniej jak potrafię.

Nie chciałem tego. Nie planowałem. Umiem kalkulować swoje siły, przez 8 km dałem z siebie dokładnie 81% i kilka mi zostało na energetyczną rozrzutność. Ale cholera, najbardziej nie lubię zawodzić kompletnie obcych ludzi, którzy bez powodu we mnie uwierzyli – więc poczułem moralny obowiązek, by spełnić prośbę Andrzeja i zostawić go za sobą. Czułem się, jak na wojennym filmie, w którym ranny towarzysz w ostatnim słowie prosi o to, by go zostawić umierającego na pustyni i kontynuować misję ratowania świata.

– Tak, Andrzeju, tak, spełnię Twoje ostatnie życzenie, choćbym sam miał upaść po drodze, to dowiozę do mety światło Twojego wsparcia.

Zostawiłem Andrzeja, rannego towarzysza, diabła z jednym skrzydłem, skręciłem z Alei w Nowy Świat, widząc na zegarku pojawiającą się z przodu trójkę (3:55 min/km), czując, iż przesadzam, iż palą się czerwone kontrolki, wyją alarmowe syreny, w nogach kończy się paliwo. Na zakręcie w ostatnią prostą na Świętokrzyskiej rozsądek ogłosił ewakuację, resztki świadomości próbowały oszacować odległość do majaczącej na horyzoncie mety, ale widok się rozmywał, zbiorniki energii były puste, serce waliło próbując wyskoczyć zza żeber, każde 100 metrów trwało minutami.

Nie pamiętam, czy wyprzedzałem, czy mnie wyprzedzano, może w ogóle biegłem sam i tylko majaczyłem w upalnym słońcu chłodnej warszawskiej jesieni. Ale meta nie była fatamorganą, ogromny balon z napisem FINISH powiększał się z każdym krokiem. W ostatnich dwustu metrach jeszcze przyspieszyłem, zamieniłem się w żywą torpedę, płonącą pochodnię, pchał mnie palec boży, a może transparenty ‘ból jest chwilowy, a chwała będzie wieczna’.

Przeleciałem przez metę, tratując kilku wyhamowujących biegaczy, zatrzymałem zegarek (rzeczy ważne i ważniejsze!) i upadłem wyjąc. Nie chciałem żyć, nie chciałem pić, nie chciałem nic. Leżałem nie czując, w 41 minut przebiegłem przez piekło, ranny zając Andrzej przegonił mnie bosego po płonącym ognisku, a potem zdeptał mnie leżącego na środku Świętokrzyskiej, gdy sam 30 sekund później dobiegł do mety i również nie zwolnił przed stosem konających ciał.

Tłum biegaczy nieustannie przewalał się przez metę, ból zaczął przechodzić, zamieniać się w ekscytację i rozpierającą dumę z kolejnego przebicia własnych ograniczeń. Oddech wrócił do normy, podniosłem się z asfaltu, przytuliłem medal i przechodząc przez strefę finiszera pomyślałem, iż było warto – bo nic nie daje takiego poczucia zwycięstwa w życiu, jak darmowy banan na mecie.

Autor: Mateusz Sztajnke

fot. w nagłówku Maciej Krüger

Idź do oryginalnego materiału