Wreszcie! Dzień jubileuszowego wyścigu Le Mans 24h. Dzień pierwszego Le Mans z prawdziwą konkurencją w klasie hypercar. Dzień pierwszego Le Mans oglądanego na żywo!
Poprzednie części cyklu: pierwsza, druga.
Ruszamy zmierzyć się z nieznanym
Dzień ten rozpoczął się zmianą pogody. Przywitały nas chmury, które choć nie zasnuwały całego nieba, to dawały znać, iż może popadać. Z resztą potwierdzały to prognozy. Zwlekliśmy się powoli, jeżeli tak można nazwać godzinę 9-10 rano. Pamiętam, iż po powrocie z prysznica słyszałem Ferrari Challenge. Z naszego kempingu na hipodromie dość dobrze było słychać auta mknące po prostej Hunaudieres. Także jak wspominałem w poprzedniej części – Ferrari nigdy nie widziałem, ale kilkukrotnie słyszałem. W ogóle była to bodaj najcichsza seria z jeżdżących po torze.
Po myciu i bufecie przygotowaliśmy siebie i namiot. Prognozy zmieniały się kilkukrotnie, ale ewidentnie było prawdopodobieństwo, iż popada. Ile i gdzie, oczywiście nie wiedzieliśmy. Niemniej dobytek trzeba zabezpieczyć na ponad dobę, więc sprawdziłem choćby, czy podłoga w namiocie jest należycie podwinięta, by nie wrócić do brodzika, zamiast sypialni. Szczególnie, iż lekko padało także poprzedniej nocy. Do plecaka napchałem kurtkę, racje marynarskie (nadspodziewanie dobre!), wodę i sporo innych spożywczych wynalazków na każdą okazję. Dodatkowo termos z gorącą wodą i liofilizowany obiad do zrobienia na trybunie, a co .
Ruszyliśmy na tor, ojjj tym razem było naprawdę sporo ludzi. Dotarliśmy w trakcie warm upu przed Le Mans i już było naprawdę ciasno. Sam warm up jechał po przesychającym torze i jeżeli kierowcy jechali uważnie, by nie rozwalić się przed startem, to nie było tego widać.
Emocje
Właśnie! Z wszystkich wrażeń i emocji opisywanych przeze mnie dotychczas, mało chyba mówiłem o obserwacji samych aut, więcej o torze i otoczce. No więc konfrontację dźwiękową zdecydowanie wygrała Ameryka. Najgłośniejszym autem na torze był przerobiony NASCAR. Potem były auta Cadillaca, które brzmiały naprawdę świetnie. Dopiero potem pierwszy reprezentant Europy, czyli Vanwall ciut przed Corvettą. Wspomnę tylko, iż także auta LMP3 z Road to Le Mans były zaskakująco głośne. Zdecydowanie jednak najmilej słuchało mi się Cadillaków. Ah, no i Porsche RSR oczywiście robi robotę jeżeli chodzi o klasę GTE. Lambo jak zwykle klasa sama w sobie. Nie to, iż inne auta brzmiały źle – po prostu powyższe dźwięki najbardziej zapadły mi w pamięć. adekwatnie to w ucho. adekwatnie to od NASCARa ucho nieco wręcz bolało, no ale cóż, od czego ma się stopery, nie? Ja ich przez większość wyścigu nie zakładałem. Po prostu chciałem posłuchać tych aut, ale dopuszczam też opcję, iż z wiekiem robię się głuchy.
Wyścigi długodystansowe mają w sobie jeszcze jedną piękną rzecz, czyli noc. Brzmi kuriozalnie, ale już tłumaczę o co chodzi. W nocy po prostu wszystko wygląda inaczej, lepiej! Zauważyłem to już na Spa 24h. Wrażenie prędkości jest zdecydowanie zwielokrotnione. Tak jak na Spa po nocy auta GT przemykały przez Eau Rouge-Raidillon, tak na Circuit de la Sarthe wrażenie prędkości na prostej startowej, zakrętach Porsche przy moście Dunlopa i za nim, czy wreszcie Tertre Rouge było na innym poziomie. Noc ma w sobie jakąś magię, być może od oglądania wyścigów długodystansowych mam też uwielbienie dla jazdy nocą cywilnym samochodem. Kierowca jest wtedy jakoś bardziej zamknięty i odizolowany od świata, a bliżej samochodu i drogi, niczego więcej. Na Le Mans dodatkowo dochodzi element rywalizacji i walki z samym sobą oraz sprzętem, gdy załogi „nurkują” w noc, w nieznane tego, co ich czeka.
Panika, stres i TEN MOMENT
Zanim jednak noc, wróćmy do soboty jeszcze przed startem. Obiad wciągnąłem na trybunie, zgodnie z planem z resztą. Było już po wszystkich warm upach, paradach, po zrzuceniu flagi na tor, przelotach myśliwców i co tylko. Było czuć tą atmosferę, napięcie wiszące w powietrzu, wyjątkowość chwili. Zakończył się grid walk i na prostej zostały tylko zespoły ze swoimi autami – wciąż niezły tłum. Wtedy też pogoda zaczęła kręcić, a ja stałem z aparatem i teleobiektywem próbowałem przybliżyć opony i sprawdzić, który zespół na jakie się zdecydował. Jeszcze kilkanaście minut przed odjazdem z prostej większość stawki stała na slickach średniej twardości. Peugeot tuż przed naszą trybuną w ogóle nie zakładał kół i czekał na rozwój wydarzeń. Nagle na prostej i w padoku zapanowała niezła panika. Mechanicy ściągali koła, inni biegli z wózkami pełnymi nowych, jeszcze inni z pustymi na te zdjęte. Wszystko w tzw. uporządkowanym chaosie. Wszędzie krążyły ciemne chmury, ale wydawało się, iż ominęły tor. Wydawało się, bo tor jest tak wielki, iż na drugim jego końcu właśnie padało.
Wreszcie nadszedł ten moment. Ze swojej trybuny widziałem wyraźnie jak cały zespół Ferrari staje w kółko i życzy sobie powodzenia, niemal każdy z każdym się wyściskał. Czuć było wagę chwili, choćby dla tych ludzi tam, na prostej startowej. Potem (akurat śledziłem Ferrari) kierowca założył kask, wsiadł, został przypięty, drzwi się zatrzasnęły. Już nie było odwrotu, korekt, uwag. Już było po wszystkim. Zabrzmi to dziwnie, ale największe napięcie jest właśnie z samego oczekiwania. Kiedy rywalizacja rusza, zostaje już tylko zmierzyć się z tym, co będzie. Tak było w tamtej chwili. Tak ją zapamiętałem, choć to nie ja wsiadałem za kierownicę Ferrari stojącego na przedzie stawki.
Start wyścigu
Ruszyli! Powoli, jeden za drugim. Pamiętam, iż kiedy byłem na Spa 24h niezwykle emocjonująca była myśl, iż kiedy kolejny raz zobaczę stawkę, już będzie w trakcie doby ścigania. Tu było inaczej. To moment wejścia do auta i odjazdu był szczytem emocji, po którym przychodzi akceptacja tego, co następnie będzie się działo. Specjalnie obserwowałem wtedy tylko jeden zespół, czyli Ferrari, by widzieć jak oni to przeżywają. Coś niesamowitego.
Jadą, czy raczej nadciągają. Gra muzyka z Odysei Kosmicznej, Safety Car zjeżdża. Poszliiiii… i już . Po ujęciach z okrążenia rozgrzewkowego bałem się jakiejś głupiej kraksy, która na początku wyeliminuje głównych pretendentów do zwycięstwa. Ujęcia pokazywały, iż będzie to niesamowicie trudny początek wyścigu. Pół toru suche, pół dosłownie zalane. Cadillac Action Express sam się załatwił, ale to, co działo się potem, zostanie chyba jednym z bardziej chaotycznych momentów w historii Le Mans. Cadillac robiący piruety w obie strony, WRT i Glickenhaus lecące bez żadnej kontroli. Serio, wyglądało to dramatycznie na telebimach. Najlepsze, iż wszystko działo się na początku zakrętów Porsche, czyli dwa kilometry w linii prostej od nas, gdzie nie spadła ani jedna kropla!
Stabilizacja chaosu
Potem wyścig przeszedł w fazę neutralizacji i uspokojenia. Przejścia nad rywalizacją do porządku dziennego, choć tej rywalizacji za wiele nie było, jak pewnie wiecie. Pierwsza ćwiartka wyścigu to zdecydowana dominacja Safety Cara, który prowadził stawkę w sumie chyba przez kilka godzin. W całym tym zawirowaniu na przedzie pojawiły się nagle dwa Peugeoty, które najlepiej spisywały się na torze zamienionym w rzekę. Francuzi na trybunach szaleli. Nie-Francuzi mieli szeroko otwarte oczy. Kto by się spodziewał Peugeota na prowadzeniu? Potem z kolei na przedzie zameldowała się Jota i ich hypercar Porsche. Szkoda, iż z pozycji lidera Yfei Ye, były partner Kubicy z WRT, wyciął prosto w bandę. W wyścigu działo się tyle, iż trudno było nadążyć za wydarzeniami na torze. Szczególnie tam na miejscu. Internet nie działał, bo 325 tysięcy ludzi przeciążyło go kompletnie. Zostawał telebim i komentator mówiący głównie po francusku, czasem po angielsku.
Po 20:00 na trybunach było już luźno. Około 80-90% ludzi się rozeszło. Ciężko powiedzieć, czy poszli jeść lub obejść tor, bo byli tylko na weekend. Przed nami siedzieli ludzie z biura prasowego Toyoty, więc prawdopodobnie poszli po prostu do pracy. Wieczorem po trybunach przeszły też dzieciaki sprzątające śmieci po tych, którzy robią pod siebie. Fajnie, iż o to zadbali. Wiedzcie jednak, iż choć trybuny były puste, to poza nimi panował niemiłosierny tłok. Serio. Po zejściu z trybuny wpadało się w morze, MORZE ludzi idących ręka w rękę, gigantyczne kolejki do gastronomii czy toalet. Przy tym ostatnim, jak już wspominałem, pomagało członkostwo w ACO lub świadomość, iż niemal cała kolejka stoi do posiadówki. Z potrzebami na gwałtownie można było ją minąć i rynna pisuarowa okazywała się praktycznie nieużywana. Co się działo w toaletach damskich wolę nie wiedzieć, bo Panie musiały chyba myśleć o swoich potrzebach z minimum godzinnym wyprzedzeniem.
My wciąż śledziliśmy wyścig. Kibicowałem Iron Dames w GTE, bo Panie naprawdę łomoczą facetów w równej walce. W LMP2 trzymałem kciuki za zwycięstwo Kubicy. Oczywiście życzyłem także dobrego wyniku naszym Piekarzom, czyli Inter Europol Competition, ale umówmy się: na starcie Le Mans 24h nikt nie myślał, iż będą walczyć o zwycięstwo. Ba! Podium dla naszych każdy brałby w ciemno. Tymczasem Panowie trzymali się nie niżej niż na piątym miejscu, w zależności od układu strategicznego. Było nieźle.
Hypercary wciąż się tasowały. Choć głównymi siłami wciąż zdawały się Ferrari i Toyota, to Peugeoty, Porsche, czy Cadillac wciąż były w zasięgu ataku, czy wręcz liderów atakowały. Dość powiedzieć, iż Peugeot walczył o prowadzenie. Przynajmniej do momentu, kiedy jego kierowca nie stwierdził, iż pomoże przywrócić równowagę we wszechświecie i wypadł w żwir. Z resztą podobnie jak wcześniej Ferrari.
Jak z bagietki strzelił
Na wyścigu dwudziestoczterogodzinnym pierwsza ćwiartka mija bardzo szybko. W sumie wszystko do zmroku mija bardzo szybko, szczególnie jeżeli tyle się dzieje. Dla nas, adekwatnie po chwili, była już noc i tak naprawdę rywalizacja była daleka od jakiegokolwiek uspokojenia. Deszcz odwiedził w końcu też prostą startową, ale było go bardzo mało. Chcieliśmy się przejść po torze do Tertre Rouge i po drodze (no niemal po drodze) zaszliśmy na nasz kemping, co w sumie było w idealnym momencie, bo akurat przyszło urwanie chmury. Kiedy się ogarnęliśmy i trafiliśmy znów na tor była już kompletna ciemność. Na Tertre Rouge dotarliśmy w momencie gdy sprzątano Ferrari po kraksie z hypercarem Toyoty. Samego wypadku jeszcze wtedy nie widziałem, ale zobaczyłem na telebimie stojącą w ciemności Toyotę z migającymi czerwonymi lampkami ostrzegawczymi od hybrydy. Wiedziałem, iż dla nich to już koniec.
Wróciliśmy na trybunę, było po pierwszej. Nie uwierzylibyście, jakie tłumy wciąż przemieszczały się w okolicach toru. Internet działał, ale na słowo honoru, a tor i wszystkie przybytki miały obciążenie mniejsze niż na starcie. Teraz było „tylko” takie jak podczas wszystkich innych wyścigów, na których miałem okazję być. Pamiętajcie, iż równolegle grała scena, na torze było wesołe miasteczko, wystawy, pokazy fajerwerków i nie wiem co jeszcze. Serio nie wiem. Rzeczy i atrakcji na torze było tak wiele, iż mimo pobytu przez tydzień zwiedziłem chyba połowę. Dopiero wyjeżdżając dowiedziałem się, iż była jakaś wystawa militarna na torze! Była jeszcze wioska rywalizacji, czy strefa dla rodzin, pomijam wydarzenia muzyczne, którymi się nie interesowałem. Śmiertelnik nie jest w stanie zobaczyć na Le Mans wszystkiego. Nie na raz.
Noc i poranny spacer
Czy chciało mi się spać? Byłem już nieco zmęczony, ale przyznam, iż adrenalina i chęć obejrzenia tego Le Mans działały tak mocno, iż naprawdę czułem się świeżo. Koło trzeciej, kiedy rywalizacja się uspokoiła i oglądaliśmy jedynie samochody przenikające w ciemnościach przed nami po prostej, miałem chwilę słabości i przez dobre pół godziny kleiły mi się oczy, na 5-10 minut chyba choćby zamknęły. Potem jednak gwałtownie otrzeźwił mnie dźwięk przejeżdżającego Cadillaca, czy NASCARa i od razu poderwałem się na nogi, znów świeży, jak gdyby nigdy nic. Mniej więcej wtedy włożyłem też w uszy stopery, by dać im po prostu odpocząć. Warto też dodać, iż zaprawiony po Spa 24h miałem spodnie z doczepianymi nogawkami, kurtkę i dodatkową bluzę termiczną w plecaku. Niezależnie od pogody, przy oglądaniu wyścigu dobowego, uważam to za zestaw minimum. Po prostu środek nocy i zmęczenie materiału dopadną każdego i szkoda by to popsuło oglądanie.
Po trzeciej wreszcie (czy raczej dopiero) na torze zrobiło się tak luźno, iż Internet ruszył z normalną prędkością i mogłem np. przesłać wam zaległe zdjęcia na Twitterze. Z Pavlem śledziliśmy wyścig z trybuny do piątej rano. Sebastian – trzeci członek ekipy – poszedł się zdrzemnąć wcześniej. Ja powiedziałem wprost: przyjechałem tu zobaczyć świt na Le Mans 24h! Pavel dzielnie trzymał się ze mną, zaprawiony w bojach po Spa 24h. Kiedy więc po piątej zobaczyłem pierwsze jaśniejsze plamy na niebie, znów ruszyliśmy ścieżką koło mostu Dunlopa i dalej do Tertre Rouge. Niestety nie miał to być świt marzeń na Le Mans, ten taki jak z obrazka. Był to świt za chmurami. Świt ciężkiego, wymęczającego wyścigu. Taki świt, na który wszystkie załogi czekały, ale nie przyniósł wyczekanego wytchnienia.
Obeszliśmy tor zgodnie z wcześniejszym planem i poszliśmy na kemping. Wreszcie przez chmury przebijało się Słońce! Jubileuszowa edycja nie dawała jednak wytchnienia nikomu – po piątej na tor zaczynał już płynąć strumień ludzi, którzy się zdrzemnęli, podjedli i wracali oglądać wyścig. Dla nas teraz był czas na ogarnięcie się, ze 2 godziny drzemki i powrót na tor. Obaj towarzysze wyprawy padli. Ja skoczyłem pod prysznic, zjadłem kanapeczki i… stwierdziłem, iż czuję się jakbym dopiero co wstał i spać nie muszę.
Trochę relaksu, trochę kibicowania
Pogoda się zmieniała i robiło się gorąco. Przepakowałem zapasy i ruszyłem tam, gdzie skończyliśmy. Od Tertre Rouge znów do naszej trybuny. Pamiętajcie, iż aby w ogóle dojść do nitki toru z kempingu mieliśmy dwa kilometry. Licznik zawijał w niezłym tempie. Idąc na tor obejrzałem na telebimie na sąsiednim kempingu Epinettes walkę Kubicy i Śmiechowskiego. Wiecie, iż na tym etapie w ogóle jeszcze nie myślałem, iż Inter Europol jest w walce o wygraną? Raczej: „O! Po nocy wciąż trzymają się w czubie! Może będzie mega wynik i dowiozą podium!”.
Wtedy z resztą niezbyt śledziłem wynik. Poszedłem sobie sam obejść tor i po prostu popatrzeć na te samochody i cieszyć się chwilą. Lubię robić zdjęcia i często je pstrykam. Staram się też pamiętać, by odkładać aparat na bok i robić to, po co się przyjechało, a nie odkrywać wydarzenie ze zdjęć którymi człowiek był zajęty. Tamten poranek na Le Mans był ciężki. Pewnie tak dla załóg, jak i kibiców zmęczonych oglądaniem, jeżeli byli takimi świrami jak ja. Choć i tak było mi dużo lżej niż na Spa 24h, czy to ze względu na przygotowanie, czy bliskość kempingu. Jednak to właśnie w tych ciężkich porankach jest coś co stanowi o istocie wyścigów długodystansowych, czy jak to się mówi – wytrzymałościowych. Nagle pojawia się ten zastrzyk świeżej energii. Choć wiadomo, iż do mety jeszcze rozpaczliwie daleko, to już coś się osiągnęło, przetrwało się noc.
Przed południem zameldowałem się na trybunie. Udało mi się też wreszcie zjeść francuskiego hot-doga, którego wcześniej nie kupowałem ze względu na ogromne kolejki. Wysłałem zdjęcie lunchu towarzyszom podróży, dopiero budzącym się w namiocie i wróciłem do śledzenia wyścigu. Było co śledzić. Toyota i Ferrari walczyły o prowadzenie, a każdy zjazd załogi AF Corse przyprawiał o palpitacje serca, czy auto ruszy. Zmieniali się prowadzeniem z Toyotą, choć to czerwoni zdawali się mieć przewagę tempa. Za nimi w LMP2 Inter Europol i WRT wciąż przepychały się na przedzie, ale w mojej głowie dalej nie świtała myśl, iż Piekarze mogą walczyć o zwycięstwo. Przecież tak mocna ekipa jak WRT koniec końców ich zaora, prawda? W GTE prowadziła, niemal jak zwykle, Corvetta. Szkoda mi było jedynie Iron Dames, które w toku rywalizacji spadły poza podium.
Finisz
Pamiętam, iż o 15:00, z pełnym brzuchem, w ciepłym słoneczku siedząc na trybunie, miałem znów chwilę zmęczenia. Rywalizacja się nieco ustaliła, było już blisko końca. Potem się ocknąłem i zobaczyłem, iż Inter Europol wciąż jest w walce z WRT. Była kara, która ich do siebie zbliżyła, były jakieś problemy Piekarzy – chyba z radiem. Kiedy wyjechali po karze i regularnych zjazdach na tor, zdałem sobie sprawę, iż naprawdę walczą o zwycięstwo. Ponieważ na telebimach nie pokazywano odstępów, a Internet znowu nie działał, jedyne co robiliśmy, to mierzyliśmy odstęp stoperem. Zakładaliśmy, iż to kwestia czasu, kiedy Deletraz złapie prowadzący Inter Europol i zastanawialiśmy się, czy Piekarze dociągną choć milisekundę przewagi do mety. Jakież było nasze zdziwienie, gdy przewaga nie dość, iż nie malała, to zwiększała się z każdym okrążeniem!
Gdy wpadli na finisz – wielka ulga. Koniec maratonu! Ferrari wygrywa. Toyota, choć dzielnie walczyła, znów pokazała, iż w realnej konkurencji się nie udało. W LMP2 zdziwienie na twarzach wszystkich. Przyznam szczerze, iż będąc tam, na miejscu, zupełnie nie doceniałem tego zwycięstwa. Po prostu – wygrali, no to fajnie. Czy to zmęczenie, czy skupienie się na tym, iż sam jestem na Le Mans, a nie na wynikach konkretnych załóg, byłem poza tym świętowaniem sukcesu polskiego motorsportu. Dość powiedzieć, iż po włoskim hymnie dla Ferrari poszliśmy na tor, więc w czasie grania hymnu polskiego skakałem przez barierę z opon. Lokalnych patriotów proszę o wyrozumiałość. Bardzo chciałem stanąć na prostej startowej, przejść się choć tym fragmentem toru. Udało się od szykany rozpoczynającej prostą, gdzie sędziowie zebrali auta, aż do końca eSek za mostem Dunlopa – tam już nas wygoniła ochrona. Przy okazji, idąc torem dopiero wyczułem jak pagórkowaty jest to teren i jak mocno wyprofilowane są zakręty.
Idąc torem przeczekaliśmy największy tłum wybiegający z terenu, z resztą już pięć minut po przecięciu mety przez Ferrari trybuny zaczynały świecić pustkami. Po powolnym powrocie na kemping nie robiliśmy nic konkretnego poza odpoczywaniem. Wiele osób przyjechało adekwatnie na jedną noc i już się zwijali. Także kolejnego dnia o poranku kemping był niemal równie pusty jak we wtorek, kiedy przyjechaliśmy. Zanim się ogarnęliśmy, spakowaliśmy, umyliśmy, złożyliśmy namiot, było już bliżej dziesiątej. Wreszcie udało się ruszyć. Pożegnaliśmy się z Le Mans przejeżdżając fragmentem prostej Hunaudieres do pierwszej szykany, bo przecież tak – jest to droga publiczna. Do kraju udało się wrócić na raz, choć nie ukrywam, iż było to męczące, ale trasa nie jest zła.
Jedyne takie przeżycie
Tak też zakończyła się moja przygoda z Le Mans 24h 2023. Czy było warto? Oczywiście! Dlaczego? Myślę, iż jest to naprawdę świetne przeżycie dla fana sportów motorowych. Warto tam przyjechać na jak najdłużej i nocować na kempingu, choćby licząc się z pewnym brakiem wygód, jeżeli namiot / kamper kogoś nie rajcują. Jednak to właśnie bycie tam przez niemal tydzień, życie adekwatnie wyłącznie tym tygodniem ścigania, bycie wewnątrz, w samym centrum świata motorsportu, jest najfajniejszym przeżyciem, jakie może taki wyjazd dać. Nie sam wyścig, nie wygrana ulubionego zespołu, nie obejrzenie wyścigu wygodnie przed TV z pełnym live timingiem i kompletną wiedzą o wydarzeniach na torze. Bycie tam, zajmowanie się adekwatnie tylko wyścigami przez ten tydzień, życie nimi, choćby pewne odizolowanie od reszty świata. To są największe emocje i wspomnienia wyniesione dla mnie z wyjazdu. Takie, których nie dostanie się nigdzie indziej.
Za niedługo zapraszam na ostatnią część cyklu poświęconego mojemu wypadowi na Le Mans 24h. Tam jeszcze nieco moich wrażeń i emocji, ale także zbiór praktycznych porad i uwag dla tych, którzy chcieliby się wybrać na Circuit de la Sarthe w przyszłości.