Termin "antykruchość", wprowadzony do obiegu przez Nassima Taleba, amerykańskiego filozofa i ekonomistę, zrobił w ostatnich latach wielką karierę w różnych dziedzinach. Jak tłumaczy jego autor, to coś więcej niż odporność czy wytrzymałość. Bo odporność pozwala przetrwać wstrząs bez zmian, a antykruchość zmienia na lepsze. Jak przekonuje autor bestsellera o tym właśnie tytule, w świecie, którego nie rozumiemy i którym rządzą "czarne łabędzie" (zdarzenia rzadkie i niespodziewane o znaczącym wpływie), kluczowa staje się umiejętność zwyczajnego przetrwania. Ciągłego dostosowania do nowych okoliczności. Unikania stawiania wszystkiego na jedną kartę.
REKLAMA
Zobacz wideo Wtedy narodziła się "wielka Legia"? "Wyjaśnili sobie wszystko i zaczęły się wyniki"
Skoro "antykruchość" dotyczy ludzi i struktur społecznych, można ją stosować także do zespołów piłkarskich. Idealnie oddaje bowiem główne zadanie drużyn zmagających się z maratonem, który mają za sobą m.in. polscy uczestnicy europejskich pucharów. Nie sposób w lipcu przygotować się na wszystkie czarne łabędzie, które mogą nastąpić podczas kilkudziesięciu jesiennych meczów. Nie da się przewidzieć każdej kontuzji, każdego kryzysu, konsekwencji każdej porażki czy choćby czerwonej kartki. Jedyne, co zawczasu da się przygotować, to umiejętność przetrwania. By w grudniu, gdy kalendarzowa gonitwa na chwilę ustanie, mieć otwarte możliwie wiele frontów. Lechowi Poznań się to udało. Dlatego nastroje wokół mistrzów Polski powinny być znacznie lepsze, niż są.
Mistrzowskie końce cykli
"Kolejorz" ma długą tradycję kompletnych zapaści tuż po euforycznych momentach. Mistrzostwo Polski w Poznaniu zamiast otwierać pewien cykl, zawsze go kończyło. zwykle z hukiem. Trenerzy, którzy w XXI wieku dawali stolicy Wielkopolski najbardziej prestiżowy triumf, krótko potem odchodzili. zwykle w niesławie. Jacek Zieliński w 2010 roku stracił pracę tuż przed pucharową rywalizacją z Manchesterem City, zmieniony przez Jose Bakero. Mistrzowski zespół zakończył kolejny sezon na piątym miejscu. Jesiennej zapaści nie przetrwał w 2015 roku Maciej Skorża, po którym rozgrywki próbował ratować Jan Urban. Nie zdołał, bo Kolejorz zajął siódme miejsce i nie awansował do europejskich pucharów. W 2022 roku Skorża sam zrezygnował z pracy krótko po tytule. Johnowi Van Den Bromowi udało się uniknąć tradycyjnej katastrofy, ale poziomu, na jaki drużyna wzniosła się za poprzednika, nie utrzymał. Tymczasem Nielsowi Frederiksenowi na razie udaje się nie zostać ofiarą własnego sukcesu. To już warte odnotowania.
Cztery ekstraklasowe drużyny rywalizowały jesienią na trzech frontach i tylko Lechowi udało się uniknąć większych turbulencji i gigantycznego rozczarowania. Owszem, porażka w Gibraltarze już zawsze będzie się ciągnąć za nim jako jedna z największych polskich pucharowych kompromitacji w historii. Jednocześnie miała znaczenie wyłącznie prestiżowe, ale nie sportowe. Nie zaprzepaściła całej pucharowej przygody. Przez jesień w Lidze Konferencji poznański klub przeszedł może nie spektakularnie, ale na tyle pewnie, by wiosną rozpocząć w niej nowy etap. Czyli uniknąć losu Legii Warszawa, która już w grudniu pożegnała się z Europą.
Przetrwanie na wszystkich frontach
Sporo krytyki wylało się na piłkarzy Lecha również po w bólach wygranej w bólach z IV-ligowym Gryfem Słupsk w Pucharze Polski. Jako iż działo się to krótko po wstydzie na Półwyspie Iberyjskim, oba mecze złączono narracyjnie w jeden, jakoby będący dowodem, iż mistrz Polski nie radzi sobie z amatorami. Ostatecznie jednak w takie chłodne październikowe popołudnia w Słupsku chodzi wyłącznie o to, by nie odpaść. Przejść do następnej rundy. Odhaczyć i zapomnieć. W kolejnej fazie Kolejorz wygrał już potencjalnie znacznie trudniejszy wyjazdowy mecz z ekstraklasowym Piastem Gliwice i jest w ćwierćfinale pucharu, czyli na poziomie, którego nie osiągał w dwóch na ostatnie trzy podejścia. Lech wciąż dywersyfikuje szanse na udział w przyszłorocznych pucharach. Nie musi wiosną stawiać wszystkiego na jedną, ligową kartę.
Najgorzej jest w Ekstraklasie, gdzie ósme miejsce mistrza kłuje w oczy. Jednocześnie jednak nie mówi prawdy o minionej rundzie Lecha. Zaległe wyjazdowe spotkanie ligowe z Piastem nie będzie spacerkiem i nie ma powodu, by już teraz doliczać za nie Kolejorzowi trzy punkty. choćby jednak jeżeli skupić się tylko na tym, co już się wydarzyło, Lech wypada lepiej niż w oficjalnej tabeli. Biorąc pod uwagę średnią zdobywanych punktów na mecz, co niweluje wpływ zaległych spotkań, Lech zajmuje szóste miejsce z wynikiem 1,53. Cztery punkty do lidera z Płocka przy zaległym meczu to jak nic. Owszem, Lech jest w tabeli za Jagiellonią i Rakowem, ale Jagiellonia nie gra już w Pucharze Polski, a Raków w zimie straci trenera, co może drastycznie wpływać na jego dalszą część sezonu. Lech dryfował po niepewnych wodach bez wywracania łódki.
Rozszczelniona obrona
jeżeli mocniej zagłębić się w statystyki, okaże się, iż choćby szóste miejsce w tabeli średniej punktów jest mocno zaniżone względem realnego poziomu gry. Według danych Hudl StatsBomb Lech miał jesienią najkorzystniejszy w lidze bilans goli oczekiwanych. To znaczy relację jakości sytuacji tworzonych pod bramką rywali do szans, które rywale kreowali przeciwko niemu. 0,43 na plusie w tej statystyce to wprawdzie wynik nieco niższy niż w mistrzowskim sezonie (wtedy 0,52 na mecz) i stanowi poziom Rakowa z zeszłego roku, który zajął wtedy drugie miejsce. W bieżących rozgrywkach liga jest jednak bardziej wyrównana. Statystycznie są podstawy, by określać Lecha, w skali minionych miesięcy, najlepiej grającą drużyną Ekstraklasy.
Lech PoznańScreen z Hudl StatsBomb
Mimo gry na trzech frontach nie widać w danych Lecha wyraźnej zmiany sposobu gry. przez cały czas nie ma wątpliwości, iż mowa o zespole aktywnym, broniącym wysoko, starającym się tłamsić rywali i dominować nad nimi zarówno pressingiem, jak i posiadaniem piłki. Nieznaczne różnice wynikają z detali w jakości wykonania. Linia obrony gra równie wysoko, co przed rokiem, ale rywale mogą swobodnie wymienić jedenaście podań, nim nastąpi próba doskoku. W poprzednich rozgrywkach następowało to średnio po ośmiu zagraniach. Pressing Lecha jest bierniejszy, doskok mniej agresywny. To przekłada się na mniejszą defensywną szczelność, lepsze sytuacje rywali, więcej czystych strzałów. Kolejorz na ogół potrafi utrzymywać jakość gry ofensywnej, ale obrona czasem przeciekała, na co wpływ miało także gorsze bronienie stałych fragmentów gry. W danych widać jednak zespół, który nie ma kryzysów gry, co najwyżej dołki wynikowe. Gra równo, punktuje nierówno. Cierpi bardziej z powodu błędów indywidualnych niż systemowych.
Zatrzymana katastrofa
Kiedy Lech wszedł w sezon i przegrał u siebie Superpuchar Polski z Legią, a następnie dał się zmiażdżyć Cracovii, wydawało się, iż właśnie rozpoczyna się w Poznaniu kolejny kryzysowy cykl. Tymczasem Frederiksenowi udało się go zatrzymać. Dalsza część rundy była już balansowaniem na krawędzi kryzysów i dołków, ale bez wpadania w nie. Tylko w dwóch kolejkach ligowych z rzędu Lech pozwolił rywalom na groźniejsze sytuacje, niż sam stworzył. Miało to jednak miejsce w starciach z mocnymi Rakowem i Jagiellonią, przy czym zwłaszcza przebieg tego pierwszego meczu był bardzo specyficzny, z nieuznanymi golami Lecha przed przerwą i czerwoną kartką w drugiej połowie. Zmęczenie Kolejorza objawiało się więc pojedynczymi słabszymi występami, ale nie złymi tygodniami lub miesiącami. Po niepowodzeniu zwykle następowała reakcja, odbicie. Najdłuższa seria bez wygranej Lecha trwała, biorąc pod uwagę wszystkie fronty, cztery mecze. Szczęśliwie udało się w tym czasie niczego nie zaprzepaścić.
Drużynie udało się też uniknąć prostego schematu, czyli weekendowych niepowodzeń po czwartkowych rywalizacjach w pucharach, które powtarzały się w Legii, fatalnych wejść w rytm po przerwach na kadrę, charakterystycznych dla Rakowa, i wyraźnej zadyszki w końcówce rundy, z którą zmagała się Jagiellonia. Lech z ośmiu meczów ligowych rozgrywanych bezpośrednio po rywalizacjach w Europie przegrał jesienią tylko raz. Poza tym cztery razy wygrywał i trzy razy remisował. Dołki przychodziły znienacka, gdy zmęczenie się nawarstwiało albo trener przesadzał z rotacją. Były jednak za każdym razem problemami, które stosunkowo łatwo było w krótkim terminie zażegnać.
Przetrącony kręgosłup
Największy wpływ na wyniki Lecha w lidze miało wrażenie brakującego "jednego procentu". O ułamek sekundy bardziej agresywnego doskoku lub szybszego sprintu, który czasem pozwala rozstrzygać stykowe mecze. Lech przegrał w lidze tylko trzy razy, czyli mniej niż zeszłej jesieni. W dół ciągnie go jednak duża liczba remisów. To, iż wyrównanych meczów, w których często był lepszy, nie przechylał na swoją korzyść. Tę zmianę widać także w kwestiach fizycznych. W porównaniu do zeszłego sezonu piłkarze Lecha pokonywali zbliżony dystans, jeden z najwyższych w lidze. O siedem na mecz zmniejszyła się jednak liczba wykonywanych sprintów. To czasem ten niuans, który oznacza przegraną kluczową przebitkę.
Ma to jednak nie tylko związek z całościowym przygotowaniem fizycznym drużyny, ale także z wykonawcami. Lech musiał się jesienią zmagać przez wiele miesięcy z plagą kontuzji. Większość rundy rozegrał bez Alego Gholizadeha, jednego z motorów napędowych ofensywy w mistrzowskim sezonie. Patrik Walemark i Daniel Hakans, którzy decydowali o sile skrzydeł, a także wykręcali (zwłaszcza Fin) świetne wyniki w sprintach, nie rozegrali dotąd ani minuty. Podobnie jak Radosław Murawski, uznawany za lidera zespołu i kluczową postać drugiej linii. W połączeniu z odejściem w lecie Afonso Sousy takie problemy mogłyby zachwiać niejednym projektem. Zwłaszcza gdy przez deficyt treningów trener nie miał czasu, by wprowadzać do gry nowe nabytki. W tym świetle wyniki Lecha tym bardziej się bronią. A perspektywa powrotu do zdrowia i formy kwartetu ważnych postaci jest lepsza niż jakakolwiek obietnica zimowych transferów. Lech ze zdrowymi Gholizadehem, Walemarkiem, Hakansem i Murawskim własnymi zasobami powinien stać się wyraźnie silniejszy.
Brak flagowej wygranej
I bez nich trener był jednak zmuszony porzucić przyzwyczajenia z poprzedniego sezonu, mocniej korzystając z głębokości kadry. W mistrzowskich rozgrywkach Frederiksen przyzwyczaił do wpuszczania na boisko wąskiego grona zawodników. Bryan Fiabema, 17. wśród najczęściej grających wówczas piłkarzy Lecha, uzbierał ledwie 22% minutowego wyniku Bartosza Mrozka, lidera pod tym względem. W tym sezonie 17. zawodnik w kadrze spędził na boisku już ponad 30% możliwego czasu. To wyraźny wzrost pokazujący, iż Frederiksen musiał rozłożyć odpowiedzialność na więcej barków. To miało prawo rozcieńczyć wyrazisty styl gry i obniżyć jakość zespołu, ale mimo wszystko się nie wydarzyło. Relacja między tworzonymi sytuacjami a tymi, do których dochodzą rywale, wciąż jest stabilna i świadczy o równym poziomie gry Lecha.
Wszystkie jesienne wyniki interpretowane były w odniesieniu do nierozwiązanego tematu, który coraz mocniej będzie ciążył nad poznańskim klubem, czyli przedłużenia kontraktu Frederiksena. W pierwszym sezonie praca Duńczyka wręcz przerosła oczekiwania. W drugim pojawiły się nieuniknione głosy niezadowolenia. Chyba najbardziej narracyjnie przeszkadza mu fakt, iż drużyna nie zrobiła w kończącej się rundzie niczego ponad stan. Nie osiągnęła wyniku, który wysłałby w świat jakiś sygnał. Nie wygrała meczu, którego nie "musiała".
Co dalej z trenerem?
Z walki o Ligę Mistrzów Lech odpadł z Crveną zvezdą Belgrad, czyli dużą europejską marką. Bez wstydu, ale Pafos rundę później pokazało, iż Serbowie byli do wyeliminowania. Z Genkiem u siebie otarli się o kompromitację, ale trochę zatarli złe wrażenie w rewanżu. Już w Lidze Konferencji, z rywalizacji z przedstawicielami La Liga i Bundesligi, Lech mógł z gry celować w sześć punktów. Zdobył jeden.
Podobnie w lidze. Remisy z Rakowem, Jagiellonią, Legią, Pogonią, liderem z Płocka to przyzwoite wyniki. Ale po żadnym z nich wymagający kibic Lecha nie mógł z uśmiechem spojrzeć na Frederiksena i z błogim spokojem pomyśleć, iż drużyna jest w dobrych rękach. Po każdej przegranej było poczucie, iż to za mało, by rozmawiać o zwolnieniu trenera. Ale też żadne zwycięstwo nie rozwiewało wątpliwości, czy dać mu nowy kontrakt. Nie bez znaczenia jest też sytuacja Sindre Tjelmelanda, asystenta Duńczyka, o którym od początku w superlatywach wypowiadali się piłkarze i któremu Frederiksen oddaje sporą część zadań. Ostatnio nasilają się głosy, iż Norweg ma propozycje rozpoczęcia samodzielnej kariery. Z perspektywy Lecha, gdyby miało dojść do jego odejścia, warto sprawdzić, jak Frederiksen poradzi sobie bez prawej ręki, a dopiero potem wiązać się z nim na dłużej.
Jednocześnie jednak przeciąganie tego tematu mogłoby działać niekorzystnie na działania samego Duńczyka, który każdy kolejny tydzień lub miesiąc zwłoki mógłby odbierać jako brak zaufania. Niezasłużony, bo na razie trudno się do czegokolwiek przyczepić. Prezentuje ofensywny i dominujący styl, na którym zależy władzom Lecha. Korzysta z wychowanków, o czym świadczy ważna rola w drużynie Antoniego Kozubala i rosnąca Wojciecha Mońki oraz Kornela Lismana. Jedna z najniższych średnich wieku w lidze świadczy o potencjale sprzedażowym kadry. Ale przede wszystkim jej jakość wciąż pozwala stawiać na ten sezon bardzo ambitne cele: z pierwszym od szesnastu lat Pucharem Polski, pierwszym od przeszło trzech dekad obronieniem mistrzostwa i z powtórzeniem ćwierćfinału Ligi Konferencji włącznie. Gdy startował sezon, a Lech przegrywał u siebie dwa mecze z rzędu, prezentował się fatalnie, a na kozetce lądowali jego kolejni liderzy, kilka wskazywało, iż pięć miesięcy później będzie w tak dobrym położeniu. Jesień nie była triumfalnym marszem obrońcy tytułu przez polskie i europejskie boiska. Ale była dowodem jego antykruchości. A to już bardzo poważny dowód dobrej pracy trenera.

2 godzin temu











