Jaromir Radke o igrzyskach w Lillehammer: szczyt formy przyszedł o miesiąc za wcześnie

nabialoczerwonym.com 9 miesięcy temu
ŁYŻWIARSTWO SZYBKIE. Trzydzieści lat temu, w czasie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer, był naszym głównym faworytem do medalu. Jaromir Radke wspomina słynną imprezę i starty w hali, która miała kształt odwróconej łodzi Wikinga. - Wydaje mi się, jakby to było wczoraj - opowiada utytułowany panczenista.
Tomaszowianin Jaromir Radke na łyżwiarskim torze - przed laty i dziś. Zdjęcia Archiwum prywatne.
55-letni w tej chwili Jaromir Radke zaczynał swoją karierę w łyżwiarstwie szybkim w 1983 roku, jest wychowankiem Pilicy Tomaszów Mazowiecki. - W sumie przez 22 lata uprawiałem wyczynowo sport. Zaczynałem, kiedy do mojego rodzinnego Tomaszowa Mazowieckiego przybył trener Wiesław Kmiecik, absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, były łyżwiarz. My mieliśmy wówczas nauczyciela Bogusława Drozdowskiego, naszego pierwszego szkoleniowca. Początkowo byliśmy sceptycznie nastawieni do nowego trenera, ale Kmiecik gwałtownie zaskarbił sobie naszą sympatię, polubiliśmy się. Sekcję łyżwiarską w Pilicy Tomaszów Mazowiecki tworzyli wtedy głównie mężczyźni, kobiet nie było wiele. Teraz to się zmieniło - wspomina Jaromir Radke.

W 1987 roku zadebiutował w Mistrzostwach Świata Juniorów, zdobył brązowy medal w wyścigu na pięć kilometrów, na dystansie trzech kilometrów zajął czwarte miejsce, zaś na 500 metrów niestety upadł i ostatecznie w wieloboju uplasował się na szesnastej pozycji. To już był sygnał, iż Jaromir Radke ma szanse osiągnąć wysokie cele w światowym łyżwiarstwie w niedalekiej przyszłości. Już pod koniec lat 80. zaczął regularnie występować w wielobojowych mistrzostwach świata czy Europy i tam wchodzić do czołowej "szesnastki". Ocierał się także o podium w zawodach Pucharu Świata, w klasyfikacjach generalnych zajmował 4-5 miejsca.

Sezon 1993-94 był najlepszy w pana karierze. W późniejszych latach mieliśmy już swoich faworytów do walki o medale zimowych igrzysk, Adama Małysza, Justynę Kowalczyk czy biathlonistę Tomasza Sikorę. Wtedy, przed Lillehammer, to pan był naszą największą nadzieją. Jak pan wspomina same przygotowania do wielkiej imprezy?
Jaromir Radke: - W grudniu 1993 roku startowałem w Pucharze Świata, właśnie na słynnym torze w norweskim Hamar, gdzie dwa miesiące później odbyły się igrzyska. Już wtedy poprawiłem rekord Polski, choć czułem niedosyt. Podróżowaliśmy w fatalnych warunkach atmosferycznych, w śnieżycy. Nocowaliśmy w Sztokholmie, na zawody w Norwegii dotarliśmy jakby w ostatniej chwili. Mimo zmęczenia osiągnąłem ten rekord kraju, byłem zadowolony. Na początku stycznia 1994 roku wystartowałem w wielobojowych Mistrzostwach Europy. Na poszczególnych dystansach były rozdawane tak zwane małe medale, ale dla mnie miały wielkie znaczenie. Na 5 km wywalczyłem srebrny, natomiast na 10 km brązowy. Te biegi na długich dystansach w tamtym czasie zdominowali Holendrzy i Norwegowie. To był dla mnie wielki sukces. Z powodzeniem rywalizowałem z wielkimi mistrzami - Johannem Olavem Kossem, Rintje Ritsmą, Falko Zandstrą. Miesiąc przed igrzyskami zrobił się wokół mnie wielki szum! Kiedy tylko byłem w Polsce, nie mogłem choćby spokojnie trenować. Odbierałem non stop telefony i wszyscy pytali mnie, czy zdobędę medal. To był czas jeszcze bez telefonów komórkowych oraz internetu, tymczasem już odczuwałem to szaleństwo (śmiech). Z dnia na dzień stałem się faworytem igrzysk.
Jeśli na olimpiadzie uzyskałbym te czasy, które miesiąc wcześniej miałem w Mistrzostwach Europy, to z igrzysk przywiózłbym srebrny i brązowy medal na 5 oraz 10 km. Tymczasem w Hamar, na tym pierwszym dystansie zająłem siódme, zaś na drugim piąte miejsce, Na dziesięć tysięcy metrów zabrakło 4-5 sekund do brązowego medalu. To i tak były najlepsze wyniki spośród wszystkich Polaków, startujących w tamtej olimpiadzie, nie tylko panczenistów. Kiedy po latach to analizuję, muszę przyznać, iż moja szczytowa forma, niestety, przyszła o miesiąc za szybko.
Z drugiej strony musiał pan radzić sobie też z dużą presją, oczekiwaniami kibiców w Polsce, którzy byli spragnieni medalu naszego sportowca w zimowych igrzyskach.
- Przez ten miesiąc przed igrzyskami chyba też trochę "wypaliłem się". Nie udźwignąłem tego ciężaru, presji. Wtedy nie współpracowaliśmy z psychologami sportowymi, nie mieliśmy takiej specjalistycznej pomocy. Kadra to był trener Kmiecik i grupka zawodników, czterech-pięciu chłopaków - Pawłowie: Abratkiewicz, Jaroszek, Zygmunt, Artur Szafrański, ja i jedna dziewczyna, Ewa Wasilewska. Wspieraliśmy się na tyle, na ile mogliśmy. Teraz te reprezentacje są rozbudowane, mają większe sztaby szkoleniowe, sprzęt, częste wyjazdy. To dziś normalne, my mieliśmy pod tym względem ograniczone możliwości. W Polsce były polityczne przemiany, sport pozostawał na dalszym planie, choć z roku na rok coraz więcej podróżowaliśmy po świecie. Wszystko rozwijało się jednak powoli.
Igrzyska w Lillehammer, które odbyły się od 12 do 25 lutego 1994 roku, okazały się fantastyczną imprezą. Jak pan wspomina samą atmosferę?
- Była wspaniała! Norwegowie, którzy kochają przecież sporty zimowe, stworzyli znakomitą otoczkę, atmosferę. Potrafią też organizować duże imprezy. Wtedy na zewnątrz mieliśmy temperaturę minus 20 stopni Celsjusza, dużo śniegu, wszędzie pełno kibiców.
Sama hala w kształcie odwróconej łodzi Wikingów, zwana Vikingskipet, była wypełniona po brzegi. Tłumy widać było też przy trasach narciarskich. Kibice spali na śniegu, w specjalnych namiotach, ponieważ w hotelach nie było miejsc.
Do kraju po igrzyskach wracał pan prawdopodobnie z niedosytem.
- Na pewno nie żałuję tego wszystkiego co osiągnąłem, bo stałem się rozpoznawalny, czy to w Norwegii czy Holandii, w krajach, gdzie łyżwiarstwo było na topie. Udzielałem wielu wywiadów dla tamtejszych telewizji, różnych mediów. Z samych igrzysk oczywiście wracałem z niedosytem, wiadomo, medal olimpijski miałby swoją wymowę. Cóż, zacząłem trenować w latach 80.
Chcąc uprawiać łyżwiarstwo musiałem kupować od znajomych używane buty. W sklepach brakowało towaru, rodzice pracowali, ale były pilniejsze wydatki niż sprzęt sportowy. Dopiero później zaczęliśmy wyjeżdżać na treningi do tak zwanych "demoludów" - Czechosłowacji, Niemieckiej Republiki Demokratycznej czy Związku Radzieckiego. Tam można było już zaopatrywać się w jakieś spodnie, dresy, koszulki czy lepsze buty.
W latach 90. sport był traktowany w Polsce po macoszemu. Brakowało pieniędzy na wiele rzeczy. Ja akurat miałem to szczęście, iż nasz tor w Tomaszowie Mazowieckim był sztucznie mrożony, można było na nim trenować przez te cztery czy pięć miesięcy. Jakość lodu odstawała jednak od torów na zachodzie Europy. U nas był nierówny lub wypłukiwał go deszcz, leżały na nim liście, które przywiał wiatr. Często trzeba było przerywać trening i od nowa ostrzyć łyżwy. Na zagranicznych obiektach, jakie odwiedzaliśmy lód był gładki, pozwalał rozwijać prędkość, czuliśmy się tam jak ludzie, którzy od nowa uczą się jeździć na łyżwach (śmiech). Tymczasem to bardzo ważne, aby zawodnik miał jak najlepsze warunki i o nic innego nie musiał się martwić, nie walczyć z naturą. Dziś reprezentacje w sportach zimowych posiadają psychologów, masażystów, różnych specjalistów
W czasie olimpiady w 1994 roku bożyszczem norweskich tłumów był wspomniany wcześniej Johann Olav Koss.
- Zdobył trzy złote medale i tyle samo razy bił rekordy świata. Wtedy jeszcze startowaliśmy na klasycznych łyżwach - panczenach. Ja też, podczas Mistrzostw Europy, byłem blisko pobicia rekordu świata na 5000 metrów, zabrakło mi niespełna pięciu sekund. Gratulowali mi najlepsi. Norwegowie obawiali się, iż mogę zagrozić zarówno im jak i Holendrom.
Z jednej strony czułem tę świetną atmosferę, z drugiej presję, jako jeden z głównych kandydatów do medali. Nie udało się ich zdobyć, choć choćby z perspektywy czasu można powiedzieć, iż to było bardzo realne. Trzeba jednak rozdzielić zawody, Mistrzostwa Europy to jedno, igrzyska drugie.
Skoro o olimpiadzie - w Lillehammer startował pan po raz drugi, bowiem debiut w igrzyskach zaliczył pan dwa lata wcześniej, w 1992 roku we francuskim Albertville.
- Zająłem 14 miejsce na 10 kilometrów i szesnaste na 5 km, jak na pierwszy start w igrzyskach nie były to złe wyniki. Wstydu na pewno nie przyniosłem. Była to już zresztą ostatnia olimpiada, gdzie łyżwiarze rywalizowali na odkrytym torze. Ten we Francji powstał tylko na czas igrzysk, później został rozebrany. Ściganie się w takich warunkach miało swoje minusy, bo wiele zależało od pogody, wiatru czy opadów. W hali było już stabilnie, wszyscy zawodnicy mieli równe warunki do startu. Oczywiście pojawiały się głosy, iż gospodarze przykręcali kurek, ograniczali mrożenie lodu, aby był on bardziej miękki i nie można było na nim rozwijać większych prędkości. Nie mnie jednak oceniać czy tak faktycznie było i czy te podejrzenia mogły okazać się słuszne.
Radke jechał na igrzyska w Lillehammer z dużymi nadziejami. - Wydaje mi się, jakby to było wczoraj - tak wspomina wydarzenia sprzed trzydziestu lat.
Lepsze czasy dla polskiego łyżwiarstwa szybkiego nadeszły dopiero w XXI wieku. Złoty medal w igrzyskach w Soczi wywalczył Zbigniew Bródka, srebro drużyna kobiet (Katarzyna Bachleda-Curuś, Natalia Czerwonka, Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska), brąz zespół mężczyzn (Bródka, Konrad Niedźwiedzki, Jan Szymański). Drużyna kobiet wywalczyła też brąz w Vancouver w 2010 roku.
- Złoty medal Zbyszka to oczywiście największy sukces, ale postawy drużyn zasługują na pochwałę. oczywiście wielka w tym zasługa trenerów, w tym wspomnianego Wiesława Kmiecika. Dziś są takie czasy, iż łatwiejszy jest kontakt, mamy internet, śledzę na bieżąco różne imprezy łyżwiarskie, osiągnięcia Polaków i zawodników na świecie, porównuję wyniki. Niegdyś przed laty dominowała rywalizacja w wielobojach, teraz panczeniści specjalizują się już w poszczególnych dystansach - krótkich lub długich, w zależności od predyspozycji.
W pana życiu łyżwy przez cały czas zajmują ważnie miejsce, mimo, iż już pan nie ściga się na torach.
- Zakończyłem swoją karierę w 2005 roku, łyżwiarstwo szybkie uprawiałem przez 22 lata. Skończyłem mając 36 lat. Jeszcze w 2003 roku startowałem w Mistrzostwach Świata w Berlinie, ale przygotowywałem się do nich już poza reprezentacją. Pomógł mi mój klub z Tomaszowa Mazowieckiego, a trenowałem na Błękitnych Źródłach. W tej imprezie zajmowałem już miejsca pod koniec stawki.
Na zakończenie kariery, w 2005 roku zdobyłem jeszcze medal Mistrzostw Polski. Biorąc pod uwagę te niespełna trzy dekady startów uważam, iż moja kariera przebiegała poprawnie, byłem na topie w kraju, w wielu sezonach liczyłem się też na świecie.
16 razy poprawiłem rekord Polski, wywalczyłem ponad trzydzieści razy mistrzostwo kraju. w okresie 1993-94 zdobyłem medale Mistrzostw Europy i Świata w wieloboju.
Czym zajął pan się po zakończeniu kariery?
- To jest taki czas, kiedy człowiek wraca do rzeczywistości i trzeba dalej radzić sobie w życiu. Dla byłego, wyczynowego sportowca nie jest to łatwa droga. Pomocną dłoń wyciągnął do mnie mój pierwszy trener i nauczyciel wychowania fizycznego Bogusław Drozdowski. Zacząłem pracę na torze łyżwiarskim w Tomaszowie Mazowieckim, zrobiłem kurs sędziowski, prowadzę zawody łyżwiarskie, przez wiele lat pracowałem w miejscowej Pilicy jako trener-instruktor. Łyżwy są mi przez cały czas bliskie.
Jak pan obserwuje na przełomie lat - Polacy chętniej jeżdżą na łyżwach niż wcześniej?
- Na pewno mogę powiedzieć, iż duże zainteresowanie tym sportem jest w Tomaszowie Mazowieckim. Mogę choćby powiedzieć, iż jest to taka "Mała Holandia" w skali całego naszego kraju. Wiele osób od nas potrafi dobrze jeździć na łyżwach, mamy bardzo dobry tor. Szósty sezon działa hala z lodowiskiem w Tomaszowie. Chcąc przed laty trenować w takich warunkach, musiałem jeździć do innych krajów. Tym bardziej cieszę się z takiego obiektu w swoich rodzinnych stronach. Zainteresowanie wzrosło, bo za moich czasów był jeden klub łyżwiarski w Tomaszowie Mazowieckim - MKS Pilica. Teraz jest ich pięć, a trenuje około 300-400 osób. Ja, jeżeli już jeżdżę, to nie na panczenach, ale krótkich łyżwach. Swego czasu zachęcano mnie do startowania w zawodach mastersów, ale stwierdziłem, iż już wystarczy mi w życiu tego ścigania (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
PIOTR STAŃCZAK

Jaromir Radke podczas Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer w 1994 roku.
POLECAM:
  • Uchwycone w kadrze. 13 lat temu Kamil Stoch wygrał swój pierwszy konkurs Pucharu Świata!
  • Pavel Ploc, legendarny czeski skoczek narciarski: w Polsce po latach widać efekty Małyszomanii
  • Polscy hokeiści wrócili do elity! "Archanioł Gabriel" i legenda Cracovii oceniają ich postawę
  • Waldemar Klisiak, czołowy polski hokeista o piłce nożnej: zawsze marzyłem o grze w Górniku Zabrze
Idź do oryginalnego materiału