Bogumił Kuś: Mogliśmy siedzieć cały rok w Szklarskiej na obozach

1 rok temu

Bogumił Kuś w swoim debiucie maratońskim w 1985 roku z czasem 2:11:43 poprawił najlepszy wynik w historii Polski na tym dystansie (nie notowano wtedy rekordów Polski). Swoje rekordy życiowe doprowadził do znakomitych na tamte czasy wyników: 3:42,97 na 1500m, 13:44,69 na 5000m i 28:26,92 na 10000m. Zdobył łącznie 8 medali mistrzostw Polski, w tym sześć tytułów mistrzowskich (na 10000 m i w biegach przełajowych). O realiach biegania w słynnej Oleśniczance pod opieką trenera Wiesława Kiryka, wyjazdach na biegi we Włoszech i swoim treningu opowiada w wywiadzie przeprowadzonym przez Jakuba Jelonka.

Kiedy rozpoczął Pan treningi biegania?

Kiedy byłem w szkole średniej, któregoś dnia były zapisy na mistrzostwa powiatu gostyńskiego. Byłem pierwszym rocznikiem juniora i zgłosili mnie na te zawody. Tam, wśród seniorów zająłem już drugie miejsce na dystansie 1500 m. Poleciałem 4:19, praktycznie bez treningu, „na żywca”. Oni nie wiedzieli w ogóle, skąd się tam wziąłem. Zapraszali mnie na treningi. Mówili, żebym przyszedł na salę, ale nie poszedłem w ogóle. Później, po pół roku były przełaje. Na tych przełajach też byłem drugi, i znowu trenerzy mówili mi: miałeś przyjść na trening, masz „papiery” na bieganie.

Przyszedłem w końcu na tę halę, gdzie inni zawodnicy pytali mnie: – jeżeli jesteś taki dobry, to jak w ogóle trenujesz? A ja odpowiedziałem, iż nie trenowałem przed tymi zawodami w ogóle, bo taka była prawda. Biegałem co najwyżej kilometr. To oni dalej się pytają: – Powiedz prawdę, ile biegasz? To pomyślałem, iż chyba za dużo powiedziałem. – A wy ile? – dopytywałem. Na co oni: – Dziesięć–dwanaście kilometrów dziennie. Tak się tego przestraszyłem, iż drugi raz już tam nie poszedłem. – Dwanaście kilometrów?! – zastanawiałem się. – Gdzie ja tyle będę biegał – mówiłem i odpuściłem sobie znowu to trenowanie.

Później biegałem jeszcze przełaje, jak byłem ostatni rok juniorem młodszym. Powygrywałem kolejne zawody i w końcu zdecydowałem się na treningi. Któregoś razu były takie zawody – igrzyska młodzieży szkolnej w Ostrołęce, gdzie dwa razy byłem drugi: na 1500 i 3000 m. Wtedy zacząłem już regularnie trenować. Moim trenerem był wtedy instruktor Marian Gawinowski, który biegał wcześniej na 800 m w Wiśle Płock. Jego trening był rewelacyjny, pasował mi super.

Kiedy nastąpił większy przełom w podejściu do trenowania?

Na wiosnę miałem mistrzostwa Polski w biegach przełajowych w Kielcach. Tam, kto wyskoczył do przodu, to ja za nim. Taką pijawką byłem. Jeszcze 250 m do mety byłem drugi, ale tak się zajechałem w trakcie dystansu, iż ukończyłem ósmy. Wymiotowałem za metą, ogólnie tragicznie się czułem. Powiedziałem wtedy trenerowi, iż więcej już nie biegam. To koniec – mówiłem. A mój trener powiedział mi, kiedy jechaliśmy pociągiem z tych Kielc, bo tak się wtedy podróżowało na zawody, iż mamy jeszcze dwa lata, żeby coś udowodnić. – Jak będziesz juniorem starszym, to powalczysz o medal – obiecywał mi. Wziąłem to sobie do serca i zacząłem jeszcze mocniej trenować. Później, gdy zaczął się sezon i mieliśmy mistrzostwa Kujaw na 3000 m, to tam już nabiegałem 9:00,8. Całkiem dobry wynik, ale trenerzy powiedzieli mi, iż zabrakło mi do minimum na mistrzostwa Polski 0,8 sekundy. – Jest też już ktoś na Mazowszu z lepszym wynikiem, więc ciebie z takim wynikiem nie będą chcieli – tłumaczyli mi. – Chyba iż na treningu pobiegniesz jeszcze raz, z seniorami.

Więc pobiegłem z nimi i zrobiłem to minimum – 8:51,00. Później pojechałem na mistrzostwa Polski, a na nich, w Poznaniu na stadionie AZS-u, byłem drugi, z wynikiem 8:41,0.

Następnie miałem pół roku kontuzji – przeciążenie chrząstek w stawie kolanowym. Mój klub nie miał pieniędzy, a ja biegałem w takich cienkich tenisóweczkach, które jakieś 15 złotych kosztowały, bo nie miałem za dużo pieniędzy.

Jeszcze w kategorii juniora pobił Pan pierwszy rekord Polski. Jak to wyglądało?

Gdy miałem 18 lat wystartowałem na 5000 m. Koledzy chcieli, żebym pojechał wtedy na jakiś biwak, a ja pojechałem do Warszawy i poprawiłem rekord Polski na 5000 m. Pobiegłem 14:39,2 w 1975 r. Później zacząłem starty w kategorii juniora starszego. Na mistrzostwach Polski na hali byłem drugi, choć wygrałem swoją serię. Jednak w drugiej serii jeden zawodnik kontrolował czasy i wygrał, dlatego zdobyłem wicemistrzostwo Polski. Następnie wygrałem mistrzostwa Polski w przełajach w Koszalinie. To było to, co obiecał mi wtedy trener w pociągu. Później na 5000 m na bieżni też wywalczyłem tytuł mistrza Polski.

Wielu sportowców zmieniało kluby na wojskowe, w ramach odbycia przeszkolenia przygotowawczego. Podobnie było w Pana przypadku?

Wielu moich kolegów szło do Floty Gdynia i ja też chciałem z nimi iść. Ale upomniała się o mnie Legia Warszawa. Któryś z dowódców zaznaczył, iż mam iść do nich. Dlatego musiałem przenieść się do stolicy. Pamiętam, iż wtedy dostałem od nich kolce z magazynu, gdzie brakowało jednego kolca. Pojechaliśmy więc do szewca, żeby to zalał ładnie, a ja w tych kombinowanych butach pobiegłem w pierwszym starcie 13:58 na 5000 m. Byłem w tym starcie czternasty, coś takiego. Taki był poziom. Pamiętam, iż później na mistrzostwach Polski poprawiłem się na 13:56 i byłem osiemnasty. Takie były czasy.

Szybko jednak trafił Pan pod skrzydła słynnego trenera Kiryka z Oleśniczanki?

Przeniosłem się z Legii, bo nie dało tam się biegać. Z Legii, z Łazienkowskiej trzeba był jeździć na treningi na Bielany. Wtedy przeniosłem się do Oleśniczanki, do trenera Kiryka, który zbierał wszystkich najlepszych biegaczy do siebie. Kiryk był dobrym dowódcą, ale jednak lepiej patrzył zawsze na wszystkich, którzy pochodzili z Lubelszczyzny, bo to były jego rejony. On ich faworyzował. Najlepiej jest zawsze, jak się kogoś wychowa. Jak ci przyjdzie gotowy, to lekki szlif i koniec. Później zdobyłem jeszcze w Oleśniczance mistrzostwo Polski na 10000 m, powygrywałem przełaje i tak to się ciągnęło.

Kolejnym etapem biegaczy jest debiut w maratonie. Kiedy zdecydował się Pan na start na „Królewskim dystansie?”

Bardzo chciałem wystartować w maratonie. Wtedy trenerem kadry był Michał Wójcik. Prosiłem go: – Panie Michale, niech pan mnie weźmie na Puchar Świata. Nie zawiodę – przekonywałem. Nie chciałem biegać pierwszego lepszego maratonu, tylko chciałem od razu taki z górnej półki. Ale nie chciał się zgodzić. Któregoś dnia przyszedł jednak telegram, który brzmiał mniej więcej tak: „Sprawa stażu w maratonie w Londynie załatwiona”. Pomylili się i zamiast „startu”, napisali „stażu”. Mogłem więc szykować się do maratonu w Londynie, a nie w Pucharze Świata.

Mimo, iż był to mój pierwszy start maratoński w życiu, pobiegłem bardzo odważnie. Trzymałem się do 35 km z czołówką, a później puściłem ich. Nigdy w życiu na tak długim dystansie nie biegłem, ale dowiozłem tam świetny wynik. Gdy wpadłem tam na ostatnią prostą, to było jeszcze 285 jardów do końca. Mówiłem sobie, iż nie jestem w stanie szybciej pobiec i choćby nie finiszowałem, a okazało się, iż uzyskałem 2:11:43, a był to najlepszy wynik w historii Polski [nie notowano rekordów Polski w maratonie – przyp. red.]. I to w pierwszym starcie w życiu. Wygrał Steve Jones w czasie 2:08:16.

Bieg ukończyło tam prawie 16 tysięcy biegaczy, a rekord świata wśród kobiet pobiła Norweżka Ingrid Kriostiansen (2:21:06).

Wyniki Maratonu w Londynie 1985:

MiejsceImię i nazwiskoNarodowośćWynik
1.Steve JonesWielka Brytania2:08:16
2.Charlie Spedding Wielka Brytania2:08:33
3.Allister HuttonWielka Brytania2:09:16
4.Christoph Herle Niemcy2:09:23
5.Henrik Jørgensen Dania2:09:43
6.Pat PetersenUSA2:11:23
7.Bogumił Kuś Poland2:11:43
8.Øyvind Dahl Norwegia2:12:57
9.Eirik Berge Norwegia2:13:00
10.Mark Burnhope Wielka Brytania2:13:54

Przyjechałem po tym starcie do klubu i trener Kiryk stonował mnie tylko. Mówił: – koleś, co to za wynik? Teraz biegają szybciej. Bo on ciągle faworyzował swoich. Ci, którzy przychodzili z zewnątrz to jednak nie zyskiwali jego sympatii.

Wtedy błędem było to, iż mój trener powinien powiedzieć mi: odpuszczamy na dwa lata, bo się przyciągnąłeś tym biegiem. Trzeba było zadbać o swoje zdrowie, bo ja tam nieprzytomny przybiegłem. Ostatecznie jednak wysłali mnie za pół roku do Fukuoki. Tam po 5 km byłem koło 30. miejsca z czasem 14:45. Mówię sobie, iż chyba muszę do hotelu skręcić i zejść z trasy, bo to było kosmiczne tempo. Później jednak rywale się wykruszali, a ja dobiegłem ostatecznie na 7. pozycji i byłem drugim z Europejczyków z wynikiem 2:13:28.

Wyniki Fukuoka Maraton 1985:

MiejsceImię i nazwiskoNarodowośćWynik
1.Hisatoshi Shintaku Japonia2:09:51
2.Hiromi Taniguchi Japonia2:10:01
3.Kunimitsu Ito Japonia2:11:19
4.Jörg Peter Niemcy2:12:06
5.Hiroshi Sunaga Japonia2:12:19
6.Umbe Slaa Tanzania2:12:23
7.Abebe Mekonnen Etiopia2:13:23
8.Bogumil Kuś Polska2:13:28
9.Bruno LaFranchi Szwajcaria2:13:44
10.Paul Ballinger Nowa Zelandia2:13:47
11.Yoshihiro Nishimura Japonia2:14:04
12.Chiaki Harumatsu Japonia2:14:34

Ale to było niepotrzebne, bo ten start też sporo mnie kosztował. Później miałem operacje, różne problemy zdrowotne i sport przestał mnie bawić. Wtedy zaczęły się też wyjazdy zarobkowe do Włoch na biegi.

Później zdobył Pan jeszcze mistrzostwo Polski w maratonie w Dębnie?

Tak, ale była wtedy fatalna pogoda i stąd słaby wynik. Była też wtedy zupełnie inna trasa niż rok wcześniej. Chyba tylko dwa lata się utrzymała ta wersja trasy. Po tym, jak wszyscy zrobili świetne wyniki w 1986 r., nie wiem czemu, trasę diametralnie zmieniono. Kiedy ja biegałem w 1987 r. trasa nie była już tak dobra. To były takie trzy pętle, do tego padał deszcz i było bardzo zimno. Nie dało się wtedy gwałtownie pobiec. Pamiętam, iż za wygraną w mistrzostwach Polski dostałem talon na samochód, mój pierwszy. To było takie „wow”.

A jak wyglądała sprawa z wyjazdami do Włoch na biegi?

Starty we Włoszech załatwiał nam Henryk Gliniecki. Jeździł z nami Leszek Bierkus, medalista mistrzostw Polski w biegach długich i Henryk Nogala z Oleśniczanki. Oni potrzebowali jednego młodego, żeby się na nim przewieźć, żebym im poprowadził. Zapytali mnie, czy nie chcę jechać. Już mnie przestały interesować mistrzostwa Polski, bo nikt w nas nie chciał inwestować. Wszyscy mówili, iż nie ma pieniędzy, więc zdecydowałem, iż jadę z nimi. Pojechaliśmy najpierw na taki 5-etapowy bieg do Perugii, Settimana Verde. A jeszcze wcześniej, przed tą etapówką pojechaliśmy na jeszcze jeden bieg. Stwierdziłem: – dobra, startujemy jeszcze jeden, zarobimy coś jeszcze. Wygrałem ten pierwszy bieg i zrobiłem rekord trasy. Jednak tak się zakwasiłem, iż nie mogłem choćby chodzić. A w poniedziałek mieliśmy pierwszy etap tego wieloetapowego biegu, po 20 km dziennie. Coś jak wyścig kolarski. A ja nie mogłem chodzić! W pierwszym etapie przybiegłem pięćdziesiąty któryś i dalej nie mogłem choćby chodzić. Heniu Nogala przyszedł i pyta: – co ty robisz? To mu mówię, iż mam tak nogi skasowane, iż nie mogę chodzić, naprawdę. On na to, iż jego też boli i mam biegać. No to się wkurzyłem, drugi etap wygrałem, na trzecim byłem drugi, a czwarty znowu wygrałem. Na piątym przyszedł dziennikarz z telewizji RAI, która transmitowała wydarzenie. Skontaktował mnie z jednym Włochem, a on w pewnym momencie mówi: dam ci kasę, ale chcę jutro wygrać. A iż mi aż tak nie zależało, to stwierdziłem – dobra, niech tak będzie. Udałem później na 2 km do mety, iż mnie wątroba boli i dałem mu wygrać. W klasyfikacji ogólnej byłem piąty, co było wielkim wyczynem, bo przecież po pierwszym etapie byłem w szóstej dziesiątce. Pamiętam, iż telewizor, który tam wygrałem, od razu sprzedałem. Rok później, kiedy tam pojechałem, to już wygrałem całość. Minutę przed Orlando Pizzolato, który wygrał maraton w Nowym Jorku w 1984 i 1985 r., srebrnym medalistą mistrzostw Europy ze Stuttgartu 1986 r.

Po zakończeniu tego biegu etapowego przyszedł do mniej pewien Włoch, który zaproponował mi: – dostaniesz fajną gażę, hotel, bilet do USA i możesz wystartować w maratonie w Nowym Jorku. Bardzo się ucieszyłem, bo byłem w świetnej formie. Nie mówię, iż bym wygrał, ale mogłem chociaż powalczyć. Jednak dostałem odmowę z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Powiedzieli mi, iż absolutnie nie. Związkowcy nic w to nie inwestowali, nic nie robili. Menadżer oferował mi zakup biletów, hotel, gażę. Wszystko. Myślę, iż mogłem być tam choćby w czołowej trójce, bo byłem w życiowej formie. Średnią ze 100 km w Perugii miałem 2:58 min/km. W tych wszystkich pięciu etapach. Tam było naprawdę dobre ściganie, do tego po górkach. Startowały tam również całkiem znane nazwiska. Tak to się zaczęło i później wiele razy wyjeżdżałem jeszcze na starty do Włoch. Odpuściłem w tym momencie kadrę i cały wyczynowy sport. Nie interesowało mnie to już.

Zdarzały się jakieś ciekawsze przygody na biegach we Włoszech?

Miałem tam trochę przygód. Miałem takie zdarzenie we Włoszech, iż w sobotę biegaliśmy jako 24 drużyny. Razem startowało 24 zawodników i były to takie sztafety. Pojechaliśmy na Giro Tremonti, dookoła trzech gór. To był bardzo duży bieg we Włoszech. Organizator powiedział mi przed biegiem, iż może dać mi tylko połowę tego, co obiecał. To powiedziałem, iż nie biegam. Ale ostatecznie później się zgodził na to, co wcześniej zadeklarował. Wieczorem przyszedł, iż się zgadza i wypłaci tyle, ile było uzgodnione, więc mogę biegać. Biegli tam Gelindo Bordin, mistrz olimpijski z Seoulu, Gary Fanelli, drugi w Londynie. Zjechała się światowa czołówka na to Giro dei Tre Monti. A dla mnie był to ostatni start z całego cyklu przed powrotem do Polski. Biegniemy więc i przy pierwszej górze zostało nas sześciu. Na drugiej górce zostało nas trzech. Pod trzecią górkę im uciekłem i prowadziłem. Problem zaczął się, gdy zaczął się bieg z góry, bo trzeba umieć dobrze zbiegać. Byliśmy nauczeni dobrze biegać pod górę i chyba większość zawodników tak woli. Różnica była wtedy około 100 metrów nad Anglikiem, Gelindo się zajechał, bo trzymał mnie dość długo. On widocznie już odpuścił i czwarty czy piąty przybiegł. A ja tam wygrałem. Giro Tremonti kończyło się na torze Formuły 1, więc miło się tam wbiegało na czele. Wygrałem tam taki duży obraz, na pewno wiele wart. W kolejnych latach to już nie brałem tych pucharów z Włoch. W barze potrafiłem je zostawić za szampana.

Jak wyglądały treningi w słynnej „Oleśniczance”?

Trzeba było uważać, z kim się idzie na rozbieganie. Jak się źle czułeś, lepiej było odpuścić, bo każdy był tam mocny. Trener Kiryk ściągał tam najlepszych biegaczy z Polski. Warunki stworzył takie, iż chyba nikt mu do dziś w Polsce nie dorównuje. Wszystko mieliśmy: odnowę biologiczną, wyjazdy na obozy, zaplecze. Mogliśmy siedzieć cały rok w Szklarskiej Porębie na obozach. Bez wspomagania, bez żadnych kombinacji, bez „bólów zęba” osiągaliśmy światowe wyniki. Dla mnie solidnym maratończykiem, który był przez wiele lat na wysokim poziomie był Ryszard Marczak. Do Londynu, gdzie uzyskałem najlepszy wynik w historii Polski przygotowywałem się właśnie z nim. Trenowaliśmy w Krynicy we dwóch. On przygotowywał się chyba do jakiegoś maratonu w Stanach Zjednoczonych, a ja do Londynu. My na tym obozie przebiegliśmy w 17 dni 600 km z Ryśkiem Marczakiem. To był taki poukładany, świetny zawodnik. Później okazało się, iż z Oleśniczanki wszyscy zaczęli biegać światowe wyniki. Wtedy był rekord świata 2:07, a więc 4 minuty różnicy od rekordu Polski. A teraz rekord świata wynosi 2:01, a rekord Polski 2:07, a więc 6 minut. Więc moim zdaniem coś się dzieje nie tak. Widać to też po poziomie biegów na bieżni. My przechodziliśmy do maratonu przez biegi średnie, długie i dopiero maraton.

Doprowadził Pan rekordy życiowe w biegach średnich do bardzo dobrych wyników: 2:26 na 1000 m i 3:42 na 1500 m. Nie myślał Pan o skupieniu się na bieżni?

Tak, ja w pewnym momencie byłem w kadrze Polski na 1500 m. To było naturalne. Jak się szło w Oleśniczance na trening, to trzeba było uważać, z kim się idzie i często kończyło się to wyścigami. Jak jechaliśmy na mistrzostwa Polski, to kończyliśmy z 8–9 medalami. Od 800 m do 10 000 m. Ale nie było między nami rywalizacji, taka atmosfera rodzinna między nami panowała.

Uzyskał Pan również 10000 m 28:26,92, który jest ósmym wynikiem w historii Polski. Proszę powiedzieć więcej o tym biegu.

Z tym wiąże się interesująca historia. Pojechaliśmy na Memoriał braci Znamieńskich do Sochi w Rosji. Ja i Antoni Niemczak. Opiekował się nami trener Niemczaka, Jan Fus. Przed samym startem na 10 km przeszła burza, normalnie 10 cm wody było na wirażach. Ruszyliśmy z tymi Rosjanami mocno i trzymamy się ich. Jak wchodziliśmy w zakręt to oczywiście wolno, a na prostej przyspieszali. I tak było przez cały czas. Utrzymałem się tam prawie do samego końca, a jeżeli byłem blisko na finiszu, to zawsze był problem ze mną wygrać. Ale tam się zaplątałem i nie wydostałem się, zamknęli mnie. Niemczak był drugi, a ja czwarty. Ale wyniki uzyskaliśmy naprawdę dobre. Prasa podała wtedy tylko pierwszych trzech, mnie choćby nie wymienili. Na koniec biegu ten trener, świętej pamięci Jan Fus mówi, iż pobiegliśmy 28:56. On miał taki stoper, iż dwa razy się kręcił wkoło w ciągu minuty. I mu się pomyliło o pół minuty. Więc dopiero później się dowiedziałem, ile nabiegałem. To do dzisiaj 8 wynik w historii Polski. Wróciliśmy do Warszawy, a trener Kiryk mówi: – koleś, nie poszło ci tam coś, bo nie było cię w pierwszej trójce. Zadecydował więc, iż ja pojadę do Finlandii do Tampere, a na mecz międzypaństwowy pojedzie Niemczak i ktoś tam. Wyrzucił mnie ze składu. Pamiętam, iż zrobiłem ciężki trening z Niemczakiem w środę, a w czwartek rano poleciałem do Finlandii. A oni w Helsinkach na lotnisku mówią mi, iż dzisiaj o 16.00 mam start na 5000 m. A dzień wcześniej zrobiłem ciężki trening! Z kolei w niedzielę startowałem na Zmanieńskich. Takie to były niedoskonałości w planowaniu tego wszystkiego, wszystko „na żywioł”, aby lecieć. Później przez tydzień siedzieliśmy w tej Finlandii i w karty graliśmy, bo tam cały czas był dzień i nie było nocy w czerwcu…

Więc dość często startował Pan na bieżni?

Uwielbiałem bieżnię. Jedyne, co sobie mogę zarzucić to to, iż nigdy przeszkód nie pobiegłem. A zawsze mi się podobały. Zresztą miałem przyjemność poznać Bronisława Malinowskiego. Byliśmy razem na obozie w Hiszpanii przed mistrzostwami świata. To był naprawdę gość. Nigdy na żadnym mityngu nikt mu nie prowadził, żaden zając, a on biegał takie wyniki. Jak szedł przez miasto w Madrycie, to wszyscy go pozdrawiali. Rozpoznawalny był na całym świecie. Inteligentny, fajny gościu. Bardzo ambitny. jeżeli na lotnisku był opóźniony lot, to przebierał się w dres i szedł na trening. Miał niesamowite zdrowie i ambicję, był też bardzo wesoły. Malinowskiego zastąpił później Bogdan Mamiński, który też miał charakter dość indywidualny. Mamiński zaczął Gajdusowi pomagać i on też wtedy się wybił, z kolei Gajdus poprowadził Szosta.

Po bieżni skupił się Pan na bieganiu ulicy?

Zarobkowo startowałem biegi uliczne. Miałem choćby coś takiego, iż były przedpłaty na „Maluchy”. Zarabiałem pamiętam 7 milionów, a 13 milionów trzeba było wpłacić na ratę. To brałem wtedy pociąg nocny, sprawdzałem, gdzie są biegi uliczne i jeździłem po całej Polsce, żeby zarobić, żeby to spłacać. Oni już odpoczywali jesienią, a ja dalej działałem. A później się przestawiłem na te wyjazdy do Włoch. Też nie miałem takiego trenera, który powiedziałby mi: uspokój się, potrenuj, skup się na celu. Może niepotrzebnie jeździłem do tych Włoch. Tyle zdrowia tam straciłem. Mogłem poczekać, skupić się na jednym dobrym starcie. Psujek pojechał raz do Berlina, zarobił i miał spokój. A my musieliśmy zapieprzać dwanaście razy, co 3–4 dni. To wszystko było na „żywioł”. Bo tam nie było lekkich biegów. Na te biegi przyjeżdżało wielu zawodników, z całego świata.

A jakie były przykładowe treningi?

Byłem przyzwyczajony do biegania zabaw biegowych w lesie, nic nie mierzyłem na odcinkach. Kiryk bardziej bazował na biegach ciągłych, do tego trochę tempa i interwału. Na drugi trening zawodnicy często wychodzili pod Regle, a ja często swoimi ścieżkami chodziłem. Jak czułem się zajechany, to biegałem po prostu dla relaksu, to miał być odpoczynek. Byliśmy któregoś razu w Baumeken w Bułgarii, to Niemiec z DDR kończył nieprzytomny. Dla nas to było niewyobrażalne. Później patrzymy o 16:00, a on już truchta. Już się zregenerował, tak mu pomogli.

A jak wspomina pan treningi w wysokich górach?

Do wielu wniosków doszedłem, jak zacząłem prowadzić chłopaków. Był taki Krzysztof Bałdyga. Gdy pojechał z grupą do Stanów i nagle wszystkie rekordy bili tam na treningach, a tu nie tędy droga. Zasada jest taka, iż wszyscy zjeżdżają z wysokich gór, np. z Albuquerque, robią morfologię krwi i nagle hemoglobina 16, czasem 18 mg/l. Mówią, będziemy bić rekordy. A to nie tędy droga. Często mają za dużą lepkość krwi. Serce ma uderzyć, a ten tlen ma być już w mięśniach. Raz, nie pięć razy. Gdy krew jest za gęsta, to tego tlenu nie ma. Rozmawiałem o tym z Wandą Panfil i innymi i mieli podobne zdanie. Rozwiązaniem tego jest to, iż gdy w górach zjesz 10 dekagramów czegoś, to litr wody powinieneś wypić. Wtedy krew nie jest za gęsta.

Co się zmieniło w treningu w ostatnich latach?

Ja żyłem w takich latach, wszyscy stanowiliśmy zgraną grupę. Szanowaliśmy się, bo mieliśmy jeden cel. Teraz tego nie ma. To była zgrana paczka. Teraz liczą się przede wszystkim pieniądze. Każdy trenuje sam i gdzie indziej się przygotowuje. Jeden na drugiego patrzy, jak na wroga. Potrzeba człowieka, który to scali na poziomie kadry. Jednak nie wiem, czy da ktoś radę.

Każdy ma swojego trenera, ale na obozach dało by się wykonywać część treningów razem. Pogadać, zrobić razem jakieś rozbieganie, pozwolić sobie choćby na wygłupy. My szliśmy czasem na Śnieżne Kotły w Szklarskiej Porębie i nagle padł pomysł, iż może wbiegniemy na Śnieżkę. Już tam na górze, za Halą Szrenicką. Podjęliśmy decyzję, iż zagłosujemy. Jeden z nas zdjął koszulkę, bo to było lato. Padło polecenie: kto chce iść na Śnieżkę, to kładzie kamień pod tę koszulkę, żeby nie było, iż jest jakaś presja, bo ktoś nie chce iść, a ktoś inny nie. Było nas czterech, zaglądamy pod bluzkę, a tam cztery kamienie. Wszyscy chcieli pobiec. Zrobiliśmy tego dnia ponad 40 km, ale taka spontaniczność nie była wcale zła. Fajnie było. A teraz tak jak widzę, co się dzieje, to każdy jest z boku, nie ma kontaktu z innymi.

A co można zrobić lepiej w biegach na stadionie?

Myślę, iż można by lepiej dopasować choćby program minutowy. Wszystkie mniejsze zawody lekkoatletyczne organizowane są do południa i o 13.00 jest koniec zawodów. A wtedy to nikomu nic się nie chce robić. Jak były czwartki lekkoatletyczne w Warszawie na Skrze, na które z Płocka jeździliśmy, to zawody się zaczynały o 16:30. Organizatorzy nie robią tego dla siebie. Powinno się myśleć o tym, żeby ktoś wynik zrobił, a nie tylko żeby odwalić swoje i ktoś dietę wziął. To zarzut też dla działaczy. Na pewno niektórzy nie będą mnie z tego powodu lubić, ale wydaje mi się, iż nie tędy droga.

Czy próbował Pan swoich sił jako trener?

Prowadziłem w Oleśnie treningi i wychowałem zawodniczkę, która była dziewiąta w Polsce. Rozmawiałem więc kiedyś z trenerem Grzegorzem Wroną z Warszawy, bo potrzebowałem fajnego startu dla niej na 1500 m. Moja zawodniczka pobiegła 4:35 i chciałem, żeby jeszcze powalczyła. To mi powiedzieli niektórzy: – po co to? Teraz liczą się wyłącznie punkty na mistrzostwach Polski, a nie rozwój zawodnika. Jak chcesz poprawiać rekordy życiowe, to musisz startować w zawodach. A na wspomnianym mityngu dziewczyny pobiegły 4:22. Być może ta biegaczka pobiegła by tam 4:25, a to jest pierwsza klasa sportowa, stypendium. Ale skoro nie chcieli, w nosie mam to.

A jaki start najlepiej pan wspomina?

Najfajniejszy to był medal za juniora młodszego w biegu na 3000 m, kiedy uzyskałem 8:41, a miałem życiówkę 9:41 rok wcześniej i o minutę się poprawiłem. Jeszcze był taki bieg na Memoriale Janusza Kusocińskiego na AZS-ie w Poznaniu. Tam biegałem z Niemcem i Rumunem. Trochę się „przeciągnąłem”, bo nastawiałem się na 8:30 czy coś i dobiegłem nieprzytomny. Przysięgałem, iż już więcej nie będę biegał, ale sam bieg wygrałem. Wszyscy mnie dopingowali, bo mnie tam lubili. Byłem taki, iż wszędzie mnie było pełno. Ambitnie pobiegłem, wygrałem, ale cierpiałem i miałem dość wszystkiego. Takie starty jednak najwięcej uczą.

Bogusław Psujek (z prawej) i Bogumił Kuś po biegu ulicznym na 10 km, Pescara (Włochy)

Dziękuję za rozmowę!

Bogumił Kuś. Rekordy życiowe:
bieg na 1000 metrów – 2:26,2 s. (13 maja 1978, Warszawa)
bieg na 1500 metrów – 3:42,97 s. (19 sierpnia 1982, Sopot)
bieg na 3000 metrów – 7:55,8 s. (8 sierpnia 1982, Sopot)
bieg na 5000 metrów – 13:44,69 s. (23 maja 1984, Ostrawa)
bieg na 10 000 metrów – 28:26,92 s. (9 czerwca 1984, Soczi) – 8. wynik w historii polskiej lekkoatletyki
bieg maratoński – 2:11:43 s. (21 kwietnia 1985, Londyn), najlepszy wynik w historii polskiej lekkiej atletyki

Idź do oryginalnego materiału