Adam Stippa to ambitny amator, który w wieku 42 lat, po sześciu latach biegania, zadebiutował w maratonie z wynikiem 2:34:52. Z Adamem rozmawiamy nie tylko o debiutanckim biegu na niełatwej trasie w Porto, ale także o tym, jak w rzeczywistości wygląda praca marynarza w połączeniu z pasją biegania, dlaczego nie biega po pokładzie i co decyduje o wyborze statku, na którym pracuje. Obalamy także kilka mitów krążących o marynarzach.
Wiek: 42 lata
Rekordy życiowe:
– 5km: 15:21 (2021)
– 10km: 31:26 (2020)
– półmaraton: 1:11.39 (2023)
– maraton: 2:34:52 (2023)
Zazwyczaj tytuł nadaję już po przeprowadzeniu rozmowy, ale w Twoim przypadku wymyśliłam go sporo wcześniej: „Adam Stippa – najszybszy marynarz na świecie?”. Znasz jakichś innych biegających marynarzy?
W Polsce znam kilku, ale na innym poziomie. 40 minut na dyszkę, coś takiego. Osoby, z którymi miałem kontakt, jak jadą na statek, to ich aktywność trochę zanika. Nie wiem, jak jest z innymi biegającymi marynarzami na świecie. Kiedyś czytałem w Runners World o kapitanie, który biega na dziobie kontenerowca, ale w tempie w okolicy 6 minut na kilometr, więc podaję to raczej w ramach ciekawostki, niż trenowania na statku. Wydaje mi się, iż w Polsce jestem najszybszym marynarzem. A jeżeli czyta to marynarz szybszy ode mnie, to niech się zgłosi (śmiech).
Zacznijmy od początku. Kiedy zacząłeś biegać i jak wyglądały Twoje początki? Od razu wszedłeś na taki wysoki amatorski poziom?
Zacząłem biegać 6 lat temu, miałem wtedy 36 lat. Wcześniej nienawidziłem biegania. W szkole średniej ledwo łamałem 6:00 na kilometr. Wtedy wolałem gry zespołowe typu koszykówka, piłka nożna, a potem była zajawka na siłownię. Bieganie było wynikiem kumulacji kilku życiowych zakrętów, które doprowadziły do tego, iż potrzebowałem upustu emocji. Siłownia się nie sprawdzała, bo to jest raczej statyczny wysiłek, więc poszedłem z psem na spacer i zacząłem biegać, w normalnych butach do chodzenia. Po jakimś czasie mi się spodobało, zacząłem zwiększać kilometraż. Po pół roku wystartowałem w pierwszych zawodach w moim rodzinnym miasteczku w Złotowie. Był to bieg na 4 kilometry, zająłem tam chyba 30 miejsce. Po biegu umierałem, a zakwasy miałem chyba przez tydzień, ale wtedy mi się spodobało i zacząłem poważniej podchodzić do biegania. Na wyższy poziom wskoczyłem po około 2-3 latach. W 2020 roku pobiegłem dyszkę na torze w Poznaniu podczas Mistrzostw Polski w biegu na 10 kilometrów. Nabiegałem tam 31:26. Wtedy do mnie dotarło, iż jestem w tym względnie dobry i chciałbym w tym kierunku iść dalej.
Bardzo gwałtownie wskoczyłeś na wysoki poziom! Musisz mieć jakiś talent do biegania.
Myślę, iż to bardziej kwestia predyspozycji. Moja mama biegała w szkole średniej, ale krótkie dystanse 100 i 200 metrów, więc może biegowe geny we mnie siedzą.
Pracujesz jako marynarz. Jak często w ciągu roku i przez jaki okres przebywasz na statku?
Jestem elektroautomatykiem okrętowym, który zajmuje się praktycznie wszystkim od naprawy, konserwowania i testowania urządzeń nawigacyjnych, po maszynownię, pralnię, kuchnię, część maszynową. Pracuję w systemie: 5 tygodni na statku i 5 tygodni wolnego. w tej chwili pracuję na statku w Brazylii.
Kiedy realizujesz trening na statku?
Często słyszę pytanie „dlaczego nie biegasz na pokładzie?”. Pokład na moim statku ma jakieś 100 metrów długości. Jest tam mnóstwo żelastwa, różnych urządzeń. Przepisy są takie, iż nie można wyjść na pokład bez całego ubrania roboczego: kask, okulary, rękawice, ciężkie buty, więc nikt nie pozwoli na bieganie po pokładzie. Poza tym jest niebezpiecznie, czasem wdzierają się fale, więc jest ślisko i mokro. Mamy jeszcze lądowisko dla helikopterów, ale ono ma jakieś 50 metrów w obwodzie, więc też się nie nadaje. Pozostaje jedynie bieżnia elektryczna. Na statku mam 4 profesjonalne bieżnie, takie, jakich używają bracia Ingebrigsten. Pracuję od 7:00 do 18:00, więc jak mam jeden trening dziennie, to trenuję po pracy, czyli około 18:00. W treningu maratońskim udało mi się wcisnąć dwa treningi dziennie. Jeden w przerwie obiadowej w południe, a drugi wieczorem. Na lądzie zawsze ten poranny trening mam mocniejszy, a drugi regeneracyjny. Na statku odwrotnie. Przerwa obiadowa jest krótka, więc w południe robiłem krótszy luźny trening, a wieczorem mocniejszy. Różnica jest też taka, iż na bieżni nie biegam w butach z karbonem, bo one na niej nie działają. Karbon oddaje energię, którą wkładasz w odbicie, a na bieżni całą energię pochłania bieżnia. Natomiast na lądzie na długie wybiegania, tempo czy rytmy starałem się jak najczęściej zakładać karbon. Wiem, iż niektórzy zalecają startówki tylko na zawody, ale ja tym sposobem oszczędzam łydki na treningu. To mi pozwoliło na względnie bezpieczne zwiększanie kilometrażu.
Lubisz bieganie na bieżni? Czy w myśl zasady „jak się nie ma, co się lubi…”?
Raczej nie lubię biegania na bieżni. Psychicznie jest to dość duże przeżycie. Nie wygląda to tak, iż mam wielkie okno i patrzę na ocean. Bieżnie stoją w dość ciasnym pomieszczeniu – dwie w jednym, dwie kolejne w drugim – w którym wcześniej była biblioteka. Jest tam jedno małe okienko, naokoło półki z książkami. I gapię się w ścianę. Słuchawki na uszach, podcasty, muzyka. Śmieję się, iż nie grozi mi zetknięcie z maratońską ścianą, bo na treningach mam ją już od pierwszego kilometra. Wszystkie bieżnie również serwisuję, więc nie dość, iż na nich biegam, to jeszcze dbam o ich sprawność.
Buja na statku? Bieżnia stoi prosto, czy czasem jest przechylona?
Zależy, w jakim rejonie statek operuje. W poprzednich latach pracowałem na Morzu Północnym, to tam zimą tak bujało, iż nie dało się w ogóle trenować, spać ani jeść. Dlatego zrezygnowałem z tych rejonów i przeniosłem się do Brazylii. Tu pogoda jest przez cały rok podobna. Nie buja, jest delikatne kołysanie. Można to porównać do bujania w autobusie miejskim, więc czasem bieżnia trochę się przechyla. Nigdy nie stoi prosto, zawsze przynajmniej ten 1% nachylenia się pojawia i wynika to z aktualnego zanurzenia statku. Czasem przechyla się lekko do tyłu, więc np. przez tydzień biegam cały czas na podbiegu. Innym razem znosi lekko w prawo lub w lewo i potem boli mnie jedna strona ciała. Z tego powodu nie bawię się nachyleniem bieżni, skoro nawigatorzy balastujący zbiorniki i pogoda, robią to za mnie, to nie ma co więcej majstrować.
Niedawno trapiły Cię kontuzje. Myślisz, iż przyczyną może być trening na bieżni na statku?
Myślałem, iż jest to główna przyczyna moich kontuzji. Biegałem wtedy około 90 kilometrów tygodniowo i ciągle coś mi dolegało. Kontuzje występowały głównie wtedy, kiedy byłem na statku. Jednak po dłuższej analizie fizjoterapeuta znalazł przyczynę w niedoskonałościach mojego ciała i pozostałościach z urazów w dzieciństwie. Wyeliminowaliśmy to i w tej chwili biegałem choćby 200 kilometrów tygodniowo na bieżni i nic mi nie dolegało, więc mogę zdementować, iż bieżnia jest przyczyną kontuzji. Przynajmniej w moim przypadku nie jest.
Wiem, iż decydując się na pracę na konkretnym statku, sprawdzasz, czy jest na niej bieżnia, a jak nie ma, to odrzucasz takie propozycje pracy.
Dokładnie. Miałem już kilka ciekawych ofert z lepszą stawką, ale jak się dowiedziałem, iż nie ma bieżni albo iż jest, ale statek pracuje w rejonie, gdzie jest zła pogoda, to od razu takie opcje odrzucałem. Wolę trochę mniejsze pieniądze, ale dużo lepsze warunki do trenowania. Jeszcze zwracam uwagę na dobre jedzenie na statku.
Z tym też bywa problem?
Tak, ale to zależy od rejonu świata i dostaw, jakie są możliwe. w tej chwili udało mi się wywalczyć posiłki wegetariańskie, co w tak mięsnym narodzie, jak Brazylia było dość trudne. Poza tym w Brazylii są cały rok świeże owoce, więc jest to duży plus.
Nie jesz mięsa, biegasz dwa razy dziennie na bieżni, więc chyba jesteś na statku ewenementem?
Jestem tam wręcz kosmitą. Patrzyli na mnie na początku dziwnie. Biega dwa razy dziennie, nie idzie na przerwę, nie ogląda meczów piłkarskich, nie je mięsa, w porcie czy na lotnisku nie pije alkoholu.
No właśnie! Najpopularniejszy stereotyp jest taki, iż marynarze dużo piją! Mit?
Możliwe, iż na rosyjskich statkach, albo jakichś starych 40-letnich tak jest. U mnie nie. Teraz robią częste, niezapowiedziane kontrole, podczas których mogą zrobić testy na obecność narkotyków, czy alkoholu i można sobie tym podkreślić całą karierę na morzu. Choć są tacy, którzy nie potrafią się powstrzymać z nałogiem.
Zatem obalony kolejny mit o marynarzach. Jakieś jeszcze?
Mój statek nie dobija do portu, więc…
…nie ma kobiety w każdym porcie?! (śmiech)
Nie ma. Nie wypływam na pół roku. Te czasy już dawno przeminęły. Teraz mamy Internet, choćby Starlink, telewizję satelitarną, catering, telefony. Całkiem inaczej niż 10 lat temu.
Minęło 10 dni od Twojego debiutu w maratonie, który ukończyłeś z wynikiem 2:34:52. Biegłeś w Porto. Widziałam, iż pogoda nie dopisała…
Pogoda, delikatnie mówiąc, nie dopisała. Mój wylot złożył się z orkanem, który uderzył wtedy w Europę. Spowodowało to odwołanie moich lotów i przez to dotarłem do Porto dzień później. Kiedy zobaczyłem, jak drzewa się wyginają i deszcz pada w poziomie, to miałem chwilę zwątpienia, czy moje założenia biegu na wynik 2:33-35 będą możliwe do zrealizowania. Na szczęście w niedzielę trochę się wypogodziło. Nie wiało już tak mocno, ale porywy do 30-40 km/h się zdarzały. Porto też nie jest płaskie, więc cały czas biegnie się góra-dół. Wyszło ponad 200 metrów przewyższenia. Na trasie było trochę rond wyłożonych kostką brukową i mój but się bardzo na niej ślizgał. W dzielnicach portowych też nawierzchnia była kiepska, kamienie, kostka brukowa. W trakcie trochę padało, ale najgorsze było gradobicie w okolicy 35-36 kilometra. Było tak, jak podczas białego szkwału na morzu, czyli nic nie było widać. Grad walił tak mocno, iż aż bolało. Wszyscy kibice się pochowali.
Jak wrażenia z samego biegu?
Dzięki wynikowi, który nabiegałem w półmaratonie w Kopenhadze (1:11:39 przyp. red.), udało mi się zakwalifikować do sub-elity. W Kopenhadze nie byłem w sub-elicie i 40 minut stałem ściśnięty jak sardynka przed startem, a linię startu przekroczyłem po minucie od wystrzału startera. Żeby tego uniknąć w Porto, złożyłem podanie o uwzględnienie w sub-elicie. Udało się, więc linię startu przekroczyłem po około 8 sekundach od wystrzału startera. Na początku biegłem w grupie, więc było się za kim schować. Potem się przerzedziło i biegłem sam. Parę osób się za mną chowało, ale nikt nie chciał współpracować, więc nie był to łatwy bieg. Starałem się trzymać tempo 3:36-38. Do gradobicia na 35 km udało się je utrzymać. Od 36 km biegłem już sam. Potem zobaczyłem przed sobą Kenijkę, więc trzymałem się jej. Udało mi się ją dogonić i przegonić. Ten grad – o dziwo – mnie orzeźwił i ostatnie 2 kilometry przebiegłem po 3:20 i ostatni po 3:00. Cieszę się, iż przez cały bieg dałem radę utrzymać względnie równe tempo, bez kryzysów, ścian, czyli w miarę dobrze się do tego przygotowałem.
42,195 km w wieku 42 lat – przypadek czy było to zaplanowane?
Z liczbami nie było zaplanowane. Do maratonu psychicznie przygotowywałem się od dwóch lat i nie chciałem po prostu go ukończyć, ale pobiec ambitnie. Padło na Porto trochę z przypadku. Moja praca nie pozwala mi na wybór biegów, które mi pasują i są szybkie. Przykładowo, podczas maratonu w Berlinie czy Frankfurcie, byłem na statku. W trakcie Walencji też będę na statku, więc tej jesieni pozostało tylko Porto. Egzotycznych kierunków nie chciałem odbierać. Tego dnia był też Nowy Jork, ale kolejny rok z rzędu się nie dostałem.
Jak fizycznie zniosłeś ten bieg? Debiut w maratonie, z takim wynikiem, w wieku 42 lat kosztował Cię dużo zdrowia?
Więcej zdrowia kosztowały mnie przygotowania. 200 kilometrów tygodniowo na statku było chyba najcięższe. Podczas samego biegu nic szczególnego się nie działo. Trochę spinało mi mięśnie, chwilowo złapała mnie kolka. Na mecie stwierdziłem, iż mógłbym biec dalej, ale później, jak adrenalina puściła, ciężko wychodziło mi choćby chodzenie. Choć na drugi dzień normalnie chodziłem po schodach.
Z tego, co wiem, sam siebie trenujesz? Nie masz czasem zagwozdek typu „może zrobię taki trening, a może inny”?
Od około roku sam siebie prowadzę. Wydaje mi się, iż nie ma w Polsce trenera, który ogarnąłby bieganie na bieżni, na statku, bo tego nie doświadczył i dla niego byłaby to tylko teoria. Wolę praktykę. Znam swoje ciało po tylu latach, wiem, jak reaguje, co na mnie działa, co mi szkodzi. Nie wyobrażam sobie trenować tylko z tabelki od trenera, który mnie nie widzi na co dzień. Bieganie jest dla mnie pasją i trenowanie samego siebie jeszcze bardziej mnie nakręca. Inspiruję się przede wszystkim szkołą amerykańską, więc bazuję na bieganiu progowym, żadnych typowych polskich drugich zakresów. A jak już biegam drugi zakres, to w okolicy tempa maratońskiego i około 20-25 km. W tygodniu podstawą są rozbiegania, plus dwie jednostki jakościowe. Przeważnie jest to bieg progowy i długie wybieganie, raczej w mocniejszym tempie. Wzoruję się głównie na Danielsie, choć wszystkiego nie da się zrealizować na bieżni i w moim wieku, bo Daniels nie robi rozróżnienia na wiek. Jak widać, sprawdza się to, bo w tym roku zrobiłem życiówkę w półmaratonie i całkiem przyzwoity wynik na maratonie. A jeszcze dużo kart mam do wyciągnięcia.
Co na przykład?
Następny krok to spróbowanie hipoksji, zobaczymy jak to na mnie zadziała. Na początku sztucznej i jak zadziała, to zorganizuję sobie dłuższy obóz w wysokich górach.
Maraton w Porto był przepustką do spełnienia kolejnego marzenia, a jak się okazało, pojawiła się jeszcze jedna opcja…
Zawsze moim marzeniem był udział w Majors’ach, ale w losowaniach szczęście mi nie dopisywało. Nie mając zaliczonego wcześniej żadnego maratonu, nie miałem szansy dostać się z czasem. Dlatego Porto było drzwiami do dalszych biegów. W moim przedziale wiekowym minimum np. na Chicago wynosi 3:10. Od razu po maratonie złożyłem aplikację i na drugi dzień dostałem potwierdzenie możliwości startu w 2024 r. w Chicago, więc byłem bardzo szczęśliwy. A kilka dni temu dostałem maila od Abbott World Marathon Majors, iż zakwalifikowałem się na Mistrzostwa Świata Masters w maratonie, które w 2024 r. odbędą się w Sydney. I teraz mam dylemat, bo te dwa biegi dzieli niecały miesiąc różnicy. Chicago mi pasuje idealnie, bo wpasowuje się w moje okienko urlopowe między kolejnymi wyjazdami na statek, które niezbyt mogę zmienić. Zatem jeżeli chciałbym pobiec w Sydney, to musiałbym pokombinować w pracy i nie wiem, czy to w ogóle jest realne. Idą na rękę, jeżeli pojawiają się wyjątkowe przypadki typu śmierć w rodzinie, choroba, ale nie wiem, czy zaakceptują wyjazd na maraton. Dlatego raczej wybór padnie na Chicago. Mistrzostwa Świata są co roku, więc mam nadzieję, iż kiedyś uda mi się wystartować.
Życzę powodzenia w Chicago i jak najlepszej pogody na statku, żeby nie bujało.