Iga Świątek i gra na trawie - przed ostatnie lata to połączenie często było problematyczne. Ale życie lubi zaskakujące historie, bo to właśnie na tej nawierzchni Polka zakończyła czarną passę, z którą nie mogła zerwać od poprzedniego pojedynku z Jasmine Paolini.
REKLAMA
Zobacz wideo Kamery są prawie wszędzie. "Świątek będzie musiała się tłumaczyć"
Nici z czarów Paolini. Świątek od razu ruszyła. "Presja, presja, presja"
Gdy 8 czerwca ubiegłego roku Świątek rozbiła mającą polskie korzenie Paolini 6:2, 6:1 w finale Roland Garros, to nie było w środowisku tenisowym raczej nikogo, kto by przewidział, iż ta pierwsza tak długo będzie potem czekać na kolejny występ w meczu o tytuł. Ale potem przez ponad rok mierzyła się z różnymi trudnościami i jeżeli już docierała do półfinału, to go przegrywała. Zmieniła to dopiero w piątkowym pojedynku z Włoszką, na którą ewidentnie ma patent.
Mierząca nieco ponad 1,6 m Paolini też ekspertką od gry na trawie nie jest - do poprzedniego sezonu nie wygrała na niej meczu w głównej drabince touru. Ale jak już ruszyła, to z przytupem - rok temu dotarła w Eastbourne do półfinału, a potem w Wimbledonie aż do finału. Ale cały tamten sezon miała rewelacyjny.
Wszystkie cztery wcześniejsze spotkania ze Świątek jednak przegrała, ale wydawało się, iż trawa będzie jej teraz sprzyjać. Bo gra w sposób urozmaicony, a dzięki częstych startom w deblu świetnie radzi sobie przy siatce. Tylko kilka z tego zaprezentowała w piątek, a w pierwszym secie niemal nic. Utrudniała jej to świetna gra ósmej rakiety świata, ale też trzeba powiedzieć wprost, iż sama prezentowała się po prostu słabo.
Polka bez problemu błyskawicznie wyszła na prowadzenie 2:0, narzucając swoje warunki gry. - Presja, presja, presja - rzuciła komentująca mecz w Canal+ Paula Kania-Choduń.
Włoszka psuła co chwilę forhendy i miała coraz bardziej ponurą minę. Po pewnym czasie zaczęła też coraz bardziej marudzić. A Polka robiła po prostu swoje, grając bardzo pewnie i równo, utrzymując świetną skuteczność w wygrywaniu akcji po własnym podaniu. Radziła sobie nie tylko z Włoszką, ale i przeszkadzającymi od czasu do czasu owadami.
Paolini w pierwszym secie uśmiechnęła się raz, ale bardziej ironicznie, bo zrobiła to po dużym błędzie. W piątym gemie - przy stanie 3:1 - źle zagrała skrót, a Polka błyskawicznie dobiegła do piłki i efektownie skończyła akcję. Kilka minut później nie miała też problemu ze skończeniem tej partii.
W kolejnej Włoszka zaczęła nieco lepiej i mocno walczyła, by zmienić obraz meczu. Wydawało się jednak, iż walczyła głównie sama ze sobą. Po pierwszych udanych akcjach krzyczała głośno "Brawo!", ale w równej grze utrzymała się zaledwie do stanu 2:2, a potem Polka wygrała trzy gemy z rzędu i znów popsuła humor rywalce. Do końca już kontrolowała przebieg tego seta, a spotkanie zakończyła, wykorzystując trzecią piłkę meczową.
Dwa lata temu Polka też awansowała do półfinału w Bad Homburg, ale do niego nie przystąpiła. Zamiast tego wolała się przenieść już do Londynu i przygotowywać do startu w Wimbledonie (dotarła do ćwierćfinału, notując swój najlepszy wynik w tym prestiżowym turnieju). Teraz obrała inną taktykę i z pewnością teraz tego nie żałuje.
W sobotnim finale Świątek zmierzy się z Amerykanką Jessicą Pegulą lub Czeszką Lindą Noskovą. Potem przeniesie się zaś do Londynu, gdzie we wtorek na otwarcie w Wimbledonie zmierzy się z Rosjanką Poliną Kudermietową.