55 lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Jerzy Szczakiel został pierwszym w historii żużlowym mistrzem świata z naszego kraju. 1 września minęła czwarta rocznica śmierci pierwszego polskiego indywidualnego mistrza świata na żużlu – Jerzego Szczakiela. 2 września minęło 51 lat od jego wielkiego triumfu w finale IMŚ na Stadionie Śląskim w Chorzowie. 5 września minęły cztery lata od jego pogrzebu na cmentarzu w Opolu – Grudzicach. Jako młody chłopak na stadionach w Rybniku i Chorzowie byłem świadkiem jego sukcesów w 1971 roku (mistrzostwa świata par) i w 1973. Po latach zostaliśmy dobrymi kolegami. Tak wiele spotkań, rozmów, także wspólnych wyjazdów… Po śmierci Jurka red. Henryk Urbaś poprosił mnie o napisanie tekstu do „Magazynu Olimpijskiego” – oficjalnego pisma Polskiego Komitetu Olimpijskiego. „Pierwszy taki Mistrz” – tak to zatytułowałem. Starałem się „przemycić” mało znane zdarzenia i okoliczności o których On i inni opowiadali mi osobiście. Tekst nie jest krótki, ale jak chcecie wiedzieć więcej…
PIERWSZY TAKI MISTRZ
Stadion Śląski wiwatuje, jedni krzyczą z euforii i rzucają się sobie w ramiona, inni skaczą, śpiewają sto lat. Panuje niesamowita atmosfera, której nigdy do tej pory na żadnym z żużlowych finałów nie było. 24-letni chłopak z podopolskich Grudzic spokojnie wchodzi na najwyższy stopień podium. Obok niego, ale niżej, staje mający już cztery indywidualne tytuły, wielki Ivan Mauger. „Jeszcze Polska nie zginęła” śpiewa 100 tysięcy ludzi. Śpiew odbija się w kotle stadionu, co potęguje jego siłę, tak jak przed wielkimi meczami piłkarskimi. Do Szczakiela powoli dociera to, iż jako pierwszy Polak został indywidualnym mistrzem świata, ale nie skacze z radości, nie ma choćby uśmiechu na jego twarzy. Zamyślony, pochyla się by odebrać złoty wieniec. Wiązanką kwiatów nieśmiało pozdrawia publiczność. Po zawodach wracając do domu, zatrzymuje się przed cmentarzem w rodzinnych Grudzicach, i na grobie swojej mamy, którą przyszło mu pożegnać krótko przed chorzowskim finałem, kładzie mistrzowski wieniec i wszystkie kwiaty.
SALONKI DLA GOMUŁKI
Pisząc w szkole zawodowej wypracowanie z języka polskiego napisał: „Chcę być żużlowcem”. Nauczyciel zaśmiał się i z ironią i stwierdził: „Ty ? Jesteś za mały by utrzymać motocykl”. Mając 18 lat, już jako uczeń technikum znalazł zatrudnienie w stolarni Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego a kilka miesięcy wcześniej trafił do szkółki żużlowej „Kolejarza” Opole. Wraz z postępami na torze awansował na bardziej wymagające stanowisko. Wyposażał luksusowe wagony dla partyjnych dygnitarzy, głównie dla Władysława Gomułki, który unikał latania samolotami. Wychował się w sportowej rodzinie. Jego siostry i brat uprawiali kolarstwo. Po raz pierwszy wsiadł na motocykl, który siostra wygrała, zwyciężając w jednym z wyścigów. W szkółce motocykle były jednak inne, miały tylko sprzęgło i manetkę gazu i nie miały hamulców. Szkolenie było ciężkie i pełne wyrzeczeń ale zdeterminowany, nie opuścił żadnych zajęć na torze. Na jednym z pierwszych treningów złamał obojczyk. Niejeden młody chłopak po takiej kontuzji pewnie by zrezygnował ale nie on. Sił i wiary dodawała mu jego ukochana mama, która od początku wspierała jego sportowy wybór. Nieraz podkreślał, iż „mama wierzyła we mnie”. Kiedy wcześnie rano trzeba było wstać i iść na trening, budziła go i dopingowała. Po roku szkolenia, w 1967 roku zadebiutował w ligowym meczu Kolejarza ze Stalą Toruń i zdobył pierwsze 3 punkty. Koledzy z drużyny, u których gwałtownie znalazł uznanie a także z czasem znajomi mówili do niego „Eda” .Większe sukcesy przyszły bardzo szybko. W 1969 roku, jako dwudziestolatek wywalczył Srebrny Kask i zadebiutował w finale indywidualnych mistrzostw Polski. Na torze w Rybniku zajął 5. miejsce pokonując wielu czołowych polskich zawodników. Fachowcy uznali iż pojawił się wielki talent. Jak na dobre trafił do składu opolskiej drużyny przeniesiono go na nowe stanowisko w biurze projektowym, ale łączenie pracy z jazdą na żużlu stało się już niemożliwe. W zakładzie pojawiał się już tylko po to by podpisać odbiór wypłaty.
DESPOTYCZNY PUŁKOWNIK MIAŁ NOSA
Pierwszym krokiem do chwały był finał mistrzostw świata par, który rozegrano w Rybniku w 1971 roku. Przewodniczącym Głównej Komisji Sportu Żużlowego PZM był wtedy decydujący arbitralnie, o wszystkim, pułkownik Rościsław Słowiecki. Władca polskiego żużla nie akceptował nowych rozgrywek, wprowadzonych rok wcześniej do kalendarza Międzynarodowej Federacji Motocyklowej FIM. Polska zbojkotowała pierwszy w historii finał w szwedzkim Malmoe. Pełniący wtedy funkcję wiceszefa światowego żużla Władysław Pietrzak postanowił go przechytrzyć i w zakulisowych działaniach sprawił że, organizację kolejnego finału FIM powierzyła Polsce. O tym jaka była reakcja pułkownika nie warto wspominać. Nie miał jednak wyjścia i finał trzeba było zorganizować.
O tym, kto pojedzie decydował oczywiście Słowiecki. Pewniakiem był zawodnik gospodarzy Andrzej Wyglenda. Wszystko wskazywało na to, iż drugim w parze powinien być drugi rybnicki as, będący w znakomitej dyspozycji, Antoni Woryna. Pułkownik zwlekał jednak z decyzją. Finał zaplanowano na niedzielę, a w piątek nakazał przyjechać na trening będącemu jeszcze w wieku juniora Szczakielowi. Było to wielkim zaskoczeniem, ale jak się okazało, nie znoszący sprzeciwów szef polskiego żużla miał nosa. Nie spodziewający się takiej nominacji Szczakiel nie miał samochodu i przyjechał ze szwagrem jego Zastavą. Nie był przygotowany do tak poważnego startu. Spóźnił się na trening, a tego pułkownik nie tolerował. Tłumacząc się powiedział prawdę – „pomagałem mamie przy sianokosach”. Pułkownik klepnął go w tyłek i powiedział po rosyjsku „Ty charoszyj maładjec”. Zaskoczony taką decyzją był również Wyglenda, ale kontestowanie postanowień władcy polskiego żużla było nie do pomyślenia.
Po treningu poprosił go jedynie, by ten zdecydował, iż Szczakiel, który „lubi orbitę” startował z zewnętrznych pól. Zgodził się, a młody opolanin z pokorą przyjął decyzję do wiadomości. Po treningu okazało się, iż w jego motocyklu pękła gardziel gaźnika. Razem z mechanikiem wrócili do klubowego warsztatu, zrobili co trzeba i następnego dnia silnik gwałtownie odchodził od taśmy. Polacy pojechali świetnie i wszystkie biegi wygrali 5:1. Zdobyli komplet punktów i wyczyn ten został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa (powtórzyli go dopiero 11 lat później Amerykanie). Decydujący bieg z parą Nowej Zelandii (Ivan Mauger, Barry Briggs) widzowie oglądali na stojąco. Rywale pilnowali Wyglendy, który startował z pierwszego pola, a Szczakiel po fenomenalnym starcie wyszedł na prowadzenie. Doświadczony rybniczanin by nie dać się wyprzedzić Maugerowi, zostawił mało miejsca koledze i ten by obronić prowadzenie był zmuszony kilkanaście metrów przejechać po bandzie, niczym w cyrkowej beczce śmierci. Wyglenda genialnie blokował rywali do końca, a młody opolanin przed nim mknął do mety. Byli mistrzami. Mauger i Briggs przecierali oczy ze zdumienia, nie mogąc choćby poprawnie wymówić jego nazwiska. Szczakiel otrzymał dwa puchary, za zwycięstwo i za najlepszy czas dnia.
Jeden z działaczy na kończącym finał bankiecie nakazał mu pójść do samochodu i przynieść puchar za zwycięstwo, który miał pojechać do Warszawy do siedziby PZM. Niosąc okazały kryształ spotkał pułkownika, który wyszedł właśnie z toalety i zapytał go co ma zrobić? Ten stanowczo z rosyjskim zaśpiewem rzekł: „Bieri jego. On jest twój”. Jak się okazało, przez przypadek puchar „ocalał” i mógł stać w jego domu na honorowym miejscu. Pierwsza osobą, która miała go w rękach była jego mama, która była bardziej szczęśliwa niż on.
ZIMNY PRYSZNIC NA ULLEVI
Rok 1971, mimo kilku porażek, był jednym z najlepszych jego karierze. Na początku sezonu został powołany do kadry narodowej i wystąpił w eliminacjach indywidualnych mistrzostw świata. W maju po raz pierwszy w życiu wyjechał za granicę i to w dodatku na Zachód, do włoskiego Udine. kilka zobaczył, ale sama trasa, widoki, granice i inne życie zrobiły na nim większe wrażenie niż fakt, iż stanął na drugim stopniu podium, będąc najlepszym z Polaków. Również w maju po raz pierwszy z polską reprezentacją wyjechał do Anglii na kilka tzw. test meczy. Startował na sześciu brytyjskich torach. W Leicester spotkał trzykrotnego już wtedy indywidualnego mistrza świata Ivana Maugera. Nieraz wspominał, iż Nowozelandczyk przywitał się z nim jak ze starym kumplem, chociaż zupełnie się jeszcze wtedy nie znali. Znów patrzył na inny świat, pełne towarów sklepowe witryny, kolorowe reklamy i inne niż w Polsce samochody. Kolejna eliminacja mistrzostw świata, mimo iż rozgrywana na polskim torze, była klęską dla wielu naszych asów. W Gorzowie odpadli m.in. Wyglenda i Woryna a „Eda”, który jechał bez kompleksów zajął II miejsce. Być może to sprawiło, iż w ostatniej chwili pułkownik Słowiecki powołał go miesiąc później w skład polskiej pary na rybnicki finał? Dobrze radził sobie w kolejnych turniejach i jako jedyny z Polaków awansował do finału światowego. Występ na Ullevi w Goteborgu okazał się jednak zimnym prysznicem. Zupełnie nie radził sobie w tych zawodach. Do debiutanckiej tremy doszło jeszcze złe przygotowanie motocykla. Zajął ostatnie miejsce, nie zdobywając ani jednego punktu. Przygnębiony wrócił do domu, ale nieraz powtarzał, iż dużo go ta porażka nauczyła. Trzy tygodnie później odzyskał wiarę w swoje możliwości. Będąc jeszcze ciągle w wieku juniora został na rybnickim torze wicemistrzem Polski seniorów, pokonując wielu czołowych zawodników m.in. Wyglendę, z którym kilka miesięcy wcześniej zdobył tytuł mistrza świata par.
NIE ODDAM CI TEGO SILNIKA
Sezon 1972 był nijaki. Na początku kwietnia w ligowym meczu ze Zgrzeblarkami Zielona Góra na opolskim torze uczestniczył w karambolu. Poobijany nie startował przez miesiąc. W eliminacjach indywidualnych mistrzostw świata z trudem zdobył awans do finału kontynentalnego, ale do Czerkieska nie pojechał, bo odnowiła się kontuzja jego barku. Jedynym sukcesem był srebrny medal w finale Młodzieżowych Mistrzostw Polski na torze w Lesznie. Kolejny sezon rozpoczął się też nieciekawie. Motocykl którym dysponował spisywał się poniżej jego oczekiwań. Na jednym z treningów kolega z drużyny Konrad Libor poprosił go by przetestował jego maszynę. Nie bardzo chciał, ale kiedy wyjechał na tor od razu poczuł, iż to niezwykły silnik, pasujący jak żaden inny. Kiedy zjechał do parkingu powiedział koledze, iż da mu za niego którykolwiek z swoich motocykli, ale tego już mu nie odda. Libor zgodził się od razu, bo miał nieco inny styl jazdy. Na „nowym” motocyklu, podbudowany także dobrze zdanym kilka dni wcześniej egzaminem maturalnym, wygrał opolski turniej „Złotego Kasku”. Ten silnik pozwolił mu wjechać kilka miesięcy później na żużlowy Olimp. W czerwcu Brytyjczycy po raz pierwszy zorganizowali żużlowy mundial, z udziałem siedmiu reprezentacji, nazywany potocznie „ligą światową”. W drugim meczu z Australią wpadł na bandę i odniósł poważne obrażenia. Kiedy obolały leżał w szpitalu w Oxfordzie, dotarła do niego wiadomość o śmierci mamy. Kierownictwo polskiej ekipy zorganizowało mu powrót do kraju. Z nogą w gipsie uczestniczył w pogrzebie, a potem długo stał nad grobem ukochanej osoby, która najwierniej mu kibicowała i której dobrych rad zawsze słuchał. To mama uczyła go wytrwałości, pokory i szacunku do kolegów z toru. Przy każdej okazji powtarzał, iż zawdzięcza jej tak wiele.
NA POŚWIĘCONYM MOTOCYKLU
Wiosną 1972 roku Międzynarodowa Federacja Motocyklowa FIM podjęła decyzję, iż organizatorem finału indywidualnych mistrzostw świata w 1973 roku będzie Polska. Na jesiennym kongresie zatwierdzono jego lokalizację na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Po wybudowaniu toru w 1972 roku był to największy żużlowy obiekt na świecie. W tamtym czasie gospodarz finału miał z urzędu zapewnionych pięć miejsc dla swoich zawodników, którzy nie musieli startować w trudnych eliminacjach.
Długo trwały narady, kto ma reprezentować biało-czerwone barwy. Cztery kandydatury nie podlegały dyskusji. Edward Jancarz i Zenon Plech ze Stali Gorzów oraz Paweł Waloszek i Jan Mucha ze Śląska Świętochłowice znaleźli się w polskiej ekipie bez słowa sprzeciwu. Zajmowali czołowe lokaty w rozgrywkach o „Złoty Kask”, które były krajową eliminacją do światowego finału. Dyskusja trwała nad piątym nazwiskiem. Młody zawodnik Kolejarza Opole Jerzy Szczakiel, czy doświadczony i utytułowany żużlowiec ROW-u Rybnik Andrzej Wyglenda? Znów zdecydował głos ówczesnego Przewodniczącego Głównej Komisji Sportu Żużlowego pułkownika Rościsława Słowieckiego, który zakończył dyskusję uznając, iż miejsce należy się Szczakielowi.
Do finału pozostały dwa tygodnie. Finaliści spotkali się w Chorzowie na kilkudniowym zgrupowaniu by potem rozjechać się do klubów i wystartować w spotkaniach ligowych. Kolejarz rozgrywał mecz w Rybniku. „Eda” zdobył tylko cztery punkty, a z dwóch biegów był wykluczony za zerwanie taśmy. Bał się, iż kierownictwo reprezentacji może dokonać zmiany i nie wystartuje w finale. Decyzję o jego starcie w finale uznawano za kolejną fanaberię pułkownika Słowieckiego i choćby po oficjalnym treningu byli tacy, którzy optowali za tym by zastąpił go jednak doświadczony Wyglenda. Nikt nie miał jednak tyle śmiałości by proponować to nieznoszącemu sprzeciwów szefowi GKSŻ. Nie był pupilem prasy. Nikt z nim nie przeprowadzał wywiadów, nikt nie pisał o jego przygotowaniach. Wszyscy stawiali na zawodników z Gorzowa, a zwłaszcza na będącego w świetnej formie 20-letniego Zenona Plecha. To jego zdjęcia pojawiały się w sportowej prasie, a Mariusz Walter nakręcił choćby o nim film pt. „Wiraż nadziei”. Na liście startowej roiło się od gwiazd. Szwed Anders Michanek, reprezentanci Związku Radzieckiego Władimir Paznikow i Grigorij Chłynowski, Anglik Peter Collins, ale przede wszystkim mistrz świata sprzed dwóch lat Duńczyk Ole Olsen, oraz mający już na swoim koncie cztery złote medale Nowozelandczyk Ivan Mauger, uznawany wtedy za najlepszego żużlowca na świecie.
Zbliżała się niedziela 2 września 1973 roku, kiedy to o godzinie 15.00 miał nastąpić start do pierwszego biegu finału. Po sobotnim oficjalnym treningu, kiedy zawodnicy udali się do hotelu jego mechanik Witold Banik zabrał motocykl do warsztatu do Opola, by nanieść uzgodnione poprawki w silniku. Nie chcąc martwić Jurka nie powiedział mu iż w iskrowniku musiał wymienić pękniętą ośkę. Rano Szczakiel ubrał garnitur i z panem Witkiem pojechali potajemnie do jednego z chorzowskich kościołów. Motocykle zostawili pod zakrystią a po mszy poprosił księdza by je poświęcił. Kiedy wychodził na prezentację, widząc po raz pierwszy takie tłumy widzów, marzył tylko o tym by nie zawieść. Cały czas miał w pamięci fatalny występ w finale przed dwoma laty. Na plastronie miał numer „16”. Opowiadał mi kiedyś, iż wolałby mieć „11”. „Dwie jedynki zawsze były dla mnie szczęśliwe… jedenastego miałem ślub…”
TRZECH SMUTNYCH MEDALISTÓW
W pierwszej serii wystartował w czwartym biegu i odniósł pierwsze zwycięstwo. W drugiej serii pokonał Maugera, który przyjechał trzeci, przegrywając jeszcze z Waloszkiem. Rywale tracili punkty, a on po trzech seriach startów jako jedyny był niepokonany. W kolejnym swoim biegu przyjechał drugi za Chłynowskim, ale przez cały czas prowadził. Widział jak w parkingu Mauger rozmawiał z Olsenem by ten za wszelką cenę w ostatniej serii pokonał Polaka. „Chyba dał mu swój najlepszy motocykl, bo Duńczyk był diabelnie szybki. Przedłużył mi prostą chcąc przycisnąć mnie do bandy” – wspominał po latach. Dojechał na drugim miejscu i po 20 wyścigach i on i Mauger mieli po 13 punktów. O tytule musiał zadecydować dodatkowy bieg. Wylosował pole startowe bliżej bandy. Starty były jego mocną stroną, ale przecież Mauger uchodził za mistrza pod taśmą. Kiedy tylko drgnęła, puścił sprzęgło. Ruszył o ułamek sekundy przed wielkim rywalem, zawęził tor jazdy i w łuku był już przy krawężniku. Prowadził! Ryk żużlowych maszyn i prawie 100 tysięcy widzów oglądających ten bieg na stojąco potęgował atmosferę radości. Mauger nie dawał jednak za wygraną. Nie czekając na błąd Polaka cały czas ostro atakował. Na trzecim wirażu, po jednym z ataków nie opanował motocykla i ratował się z opresji kontrolowanym upadkiem. Szczakiel dopiero po chwili zorientował się, iż jedzie sam. Mauger siedząc na torze, z niedowierzaniem patrzył jak Polak jedzie po złoto. Stadion szalał, a on samotnie mknął do mety jeszcze przez dwa i pół okrążenia. Sensacja stał się faktem.
Kiedy zjeżdżał do parkingu do końca nie docierało do niego to czego dokonał. Ludzie nie opuszczali miejsc. Stadion wiwatował, a na podium stanęło trzech smutnych medalistów. Zenon Plech, który nie mógł odżałować swojego ostatniego biegu, w którym sfaulował go Chłynowski i pozbawił szansy na zdobycie trzech punktów, co przekreśliło jego udział w barażowym wyścigu o złoto. Mauger, który z trudem powstrzymywał łzy, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało i Szczakiel na którego twarzy nie było oznak radości. Kiedyś zapytałem go co czuł stojąc na najwyższym stopniu podium? Odpowiedział mi bez wahania – „Myślałem o mamie, która tego nie doczekała. Widziałem tylko jak stojący obok pułkownik Słowiecki ociera ze szczęścia łzy. Mnie nie napłynęła ani jedna łza. Wypłakałem je dwa miesiące wcześniej, po śmierci mojej ukochanej mamy”.
Z EKRANÓW POWIAŁO SKANDALEM
Niestety nie wszyscy byli zadowoleni. Jeszcze tego samego dnia, jak napisał słynny polski felietonista Krzysztof Teodor Teplitz, „ Z ekranów naszych telewizorów powiało skandalem i brudem. Jan Ciszewski zgromadził w studiu telewizyjnym polskich bohaterów tego niezwykłego dnia. W pierwszych słowach krótko pogratulował mistrzowi. Potem powiedział, iż mistrzem świata powinien być nie Jerzy Szczakiel, tylko Edward Jancarz, który na torze nie zmieścił się tego dnia choćby w pierwszej dziesiątce. (…) mistrz świata Jerzy Szczakiel stał z boku okropnie zawstydzony. Na oczach milionów telewidzów w kilka godzin potem, kiedy stanął na najwyższym stopniu podium ze złotym wieńcem na szyi, nowo kreowany mistrz świata przeżywał chwile poniżenia i sromoty”. Nie tylko w sportowej prasie rozpętała się burza. Redaktor Jan Ciszewski boleśnie odczuł swój błąd i w jednej z kolejnych audycji publicznie przeprosił Szczakiela i telewidzów.
Malkontentów nie przekonywał fakt, iż tego dnia dwukrotnie pokonał Maugera. Mistrz nie miał jednak do nikogo żalu. Po zdobyciu tytułu jeździł na spotkania z ministrami, wojewodami i dyrektorami ale przede wszystkim kibicami. Jako pierwszy Polak zdobył tytuł w popularnej dyscyplinie, ale niczego od nikogo nie oczekiwał w zamian. Pojawiły się intratne propozycje przejścia do innych klubów, ale on postanowił przez cały czas jeździć w „Kolejarzu”, który mimo jego świetnej postawy nie zdołał utrzymać się w I lidze. Opolskiemu klubowi, w którym zaczynał i skąd wyruszył na podbój żużlowego świata, pozostał wierny do końca.
ZEGAREK Z MADRUTU
W tamtych latach mistrzów świata dekorowano złotymi medalami po zakończeniu sezonu podczas dorocznej gali, którą w 1973 roku zorganizowano w Madrycie. W tamtych latach każdy wyjazd za granicę był wielkim przeżyciem, a co dopiero do mało znanej wtedy, rządzonej ciągle jeszcze twardą ręka przez generała Franco Hiszpanii. Na koszt Międzynarodowej Federacji Motocyklowej spędził tam tydzień. Był w słynnym Mueseo del Prado, ale także na stadionie Santiago Bernabeu. Na samej gali stał na scenie i przywitał się z Nikim Laudą i Emersonem Fitipaldim. Były to dla niego niezwykłe chwile do których chętnie wracał. W Madrycie kupił sobie… zegarek. Po zdobyciu mistrzostwa świata przez cały czas był tym samym „Edą” dzielącym dni wolne od startów miedzy pracą przy budowie domu, treningami i pomocą ojcu w prowadzeniu gospodarstwa. Wybudowany dom na ziemi rodziców na przedmieściach Opola był jego najważniejszym miejscem na ziemi. Regulaminową nagrodę pieniężną za zdobycie tytułu mistrza świata (znacznie pomniejszoną gdyż 500 funtów zostało przeliczone na złotówki według tzw. państwowego kursu) przeznaczył na instalację centralnego ogrzewania a za to co zostało kupił dwa, bardzo modne wtedy kożuchy, dla przyszłej żony i dla siebie.
DAJCIE SPOKÓJ MISTRZOWI
Kontrowersyjne opinie o Szczakielu nie umilkły. Krótko po chorzowskim finale fatalnie wypadł w finale drużynowych mistrzostw świata na Wembley. Nie zdobyliśmy medalu gdyż inni reprezentanci także pojechali słabo, no ale wszyscy spodziewali się po mistrzu niemal cudu. W kolejnym sezonie klubowy sprzęt spisywał się coraz gorzej. choćby mistrz świata nie mógł liczyć na nowy silnik. W 1974 Polska była organizatorem finału drużynowego i znów wielu czołowych zawodników świata rywalizowało na Stadionie Śląskim.
Był to fatalny rok dla polskiego żużla. Polacy z trudem zdobyli w Chorzowie brązowy medal, co zostało uznane za klęskę. Szczakiel pojechał w pierwszej serii, nie zdobył punktów i kierownictwo polskiej reprezentacji nie pozwoliło mu wystartować w kolejnych. Znów odezwały się krzywdzące głosy iż tytuł mistrza świata zdobył przez przypadek. Na szczęście większość fachowców nie podzielała takich opinii a uznany dziennikarski autorytet redaktor Bogusław Koperski na łamach bardzo prestiżowego wtedy tygodnika „Motor”, zamieścił obszerny artykuł pod wymownym tytułem „Dajcie spokój mistrzowi”. Po latach przyznawał, iż chyba nie pasował za bardzo do grupy żużlowych asów. Nie miał charakteru czempiona. Lubił swój dom i czas wolał spędzać w swoim towarzystwie, w którym nie wszyscy interesowali się żużlem. Nie pił alkoholu, nie palił papierosów i ciężko było go wyciągnąć na wieczorną imprezę czy choćby na bankiet po ważnych zawodach. Pół lampki szampana wypił tylko raz, kiedy po latach, na spotkaniu mistrzów świata, poprosił go o to sam Mauger. Uznał, iż takiemu mistrzowi nie może odmówić. Nie miał w sobie wyniosłości ani celebryckiego luzu. Był otwarty i życzliwy i może dzięki temu nie maił wrogów na żużlowych torach. W polskim żużlu nadeszły jednak chude lata a za sportową ambicją, zawodników takich jak Szczakiel nie podążała jakość klubowego sprzętu, na który byli skazani. Od połowy lat siedemdziesiątych żużlowy świat przesiadł się na czterozaworowe silniki, o których Polacy mogli tylko pomarzyć. Kiedy w 1976 roku w kolejnym finale na Stadionie Śląskim mistrzowski tytuł zdobywał Peter Collins nie tylko Polacy przecierali oczy ze zdumienia, widząc silnik marki „Weslake”, który dowiózł Anglika na żużlowy szczyt.
ACH CO TO BYŁ ZA ŚLUB
11 września 1976 roku pod kościół w Grudzicach przyszły tłumy ludzi. Po wielu latach narzeczeństwa i długiej znajomości „Eda” poślubił uroczą i piękną Stefanię. Były rodziny, znajomi, ale przede wszystkim tłumy żużlowych kibiców. Takiego wydarzenia w tej miejscowości, która od wielu lat jest już dzielnicą Opola, nigdy wcześniej nie było. przez cały czas był liderem swojej drużyny, z którą w 1974 roku wywalczył upragniony awans do I ligi. Dobrze spisywał się w rozgrywkach ligowych, ale u jego boku wyrastała grupa równie świetnych zawodników. Niestety zaczęły go także prześladować kontuzje. Złamana noga, uraz kręgosłupa po upadku na treningu ale przede wszystkim wypadek na opolskim torze w meczu z Włókniarzem Częstochowa, w maju 1977 roku, który praktycznie zakończył jego karierę. Do pierwszego biegu wyjechał z Józefem Jarmułą. Obaj nie lubili odpuszczać. „Eda” wygrał start, ale Jarmuła był szybszy i przy wejściu w drugi wiraż zahaczył o jego motocykl. Obaj trafili do szpitala. On z poważną kontuzją nogi a u zawodnika „Włókniarza” lekarze stwierdzili wstrząs mózgu. Karambol był tak poważny iż uszkodzeniu uległo kilka metrów drewnianej bandy. Po roku wrócił do zespołu, ale wystąpił tylko w trzech meczach. Mimo iż miał dopiero 29 lat uznał iż czas zakończyć karierę. Mógł czuć się spełniony. Mając dwa złote medale mistrzostw świata wywalczone w najbardziej prestiżowych rozgrywkach, przez ponad trzy dekady był najbardziej utytułowanym polskim żużlowcem, czy się to komuś podobało czy nie.
Jerzy Szczakiel zmarł 1 września 2020 roku, w wielu 71 lat. Cztery dni później spoczął na cmentarzu w Grudzicach, niedaleko domu, który był dla niego najważniejszym miejscem na ziemi. Żegnał go ryk żużlowych maszyn i tłumy kibiców z których wielu przyszło w koszulkach z napisem „Legendy żyją wiecznie”.
HENRYK GRZONKA