Dzisiaj mija 24. rocznica śmierci Simona Wigga. Anglik był tym zawodnikiem, który jako jeden z nielicznych doskonale radził sobie na klasycznym oraz długim torze. Na tym ostatnim pięciokrotnie zdobywał tytuł indywidualnego mistrza świata. W 1989 roku do złota na torze długim dołożył srebro w żużlu klasycznym. Zmarł w wieku 40 lat, przegrywając walkę z rakiem mózgu.
W Polsce po dziś dzień najbardziej kojarzony jest ze startami w tarnowskiej Unii, w barwach której pojawił się na torze po raz pierwszy w 1992 roku. Jego klubowym kolegą był wówczas między innymi Mirosław Cierniak.
– Wiesz co? Bardzo pozytywny człowiek i sportowiec. On pod wieloma względami wyprzedzał wtedy swoją epokę. Ze swoim sprzętem zawsze był ten krok do przodu. Bardzo się polubiliśmy i Simon choćby starał się wtedy załatwić mi starty w Anglii. Na niego zawsze można było liczyć. Nikomu nie odmawiał pomocy. Najważniejsze, iż wtedy, kiedy w Polsce wszyscy uczyli się dopiero zawodowstwa, on mógł być najlepszym nauczycielem tego jak i co robić, aby być profesjonalistą. Dbał o wszystko od przygotowania swojego, poprzez sprzęt, a na przygotowaniu samochodu do wyjazdu i swojego wyglądu podczas zawodów kończąc – mówi nam były zawodnik tarnowskiej Unii.
Żużel. W 2022 zgarnął juniorskie złoto. Pokonywał Zmarzlika. Teraz kończy karierę! – PoBandzie – Portal Sportowy
Żużel. „Unia to moja historia”. Adams o początkach, Lesznie i życiu na wózku (WIDEO) – PoBandzie – Portal Sportowy
Do dziś wielu kibiców „Jaskółek” pamięta mecz w 1992 roku w Rzeszowie. Gospodarze wyznaczyli godzinę rozpoczęcia spotkania na 12 po to, aby utrudnić dotarcie na mecz właśnie Anglikowi. Wigg po 11 godzinach jazdy samochodem i pokonaniu blisko 1200 kilometrów na mecz zdążył. Wywalczył 13 punktów, a Unia wygrała ostatecznie 46:43.
– Simon nie potrzebował żadnych menadżerów. Logistykę doskonale opanował sam, w czasach bez „komórek” i komputerów. Pamiętam tamten mecz jako zawodnik. Godzina ustalona była taka nie inna, ale o ile pamiętam jakieś wielkiej nerwówki nie było. Simon, jak profesjonalista, przyjął godzinę rozpoczęcia do wiadomości i o ile pamięć nie myli uprzedził wtedy działaczy, iż da radę dotrzeć. Przyjechał i jak wiemy zrobił „swoje”. W pierwszym swoim starcie chyba jeszcze pobił rekord toru – dodaje Mirosław Cierniak
W historii „odejścia” angielskiego zawodnika ważne są dwie daty. To 8 listopada 1998 roku oraz 28 stycznia roku kolejnego. To wtedy Anglik doznaje dwóch ataków epilepsji, które były zwiastunem jego kłopotów ze zdrowiem. Pierwszy miał miejsce w jego warsztacie w Buckinghamshire.
– Biegałem wtedy po warsztacie jak szalony. Miałem jak najszybciej przygotować sprzęt do wysyłki, a akurat tego dnia była rocznica mojego ślubu. Spieszyłem się i myślałem, gdzie zabrać swoją żonę na kolację. W pewnym momencie wszedł chłopak, który kosił mi trawnik i powiedział, iż spaliła się kosiarka. To była ostatnia rzecz, jaką z wtedy zapamiętałem. Następnego dnia obudziłem się już wieczorem w szpitalu – wspominał Wigg w 1999 roku dla Independent.
Żużel. Jest skład ROW-u na sezon 2025! Pokazali całą kadrę, są transfery mistrzów świata! – PoBandzie – Portal Sportowy
Do dnia dzisiejszego realizowane są badania nad ustaleniem adekwatnych przyczyn epilepsji. Zdaniem wielu, akurat u żużlowców może być ona spowodowana częstymi drganiami ciała i upadkami. Tak też sobie „dziwny” wypadek z 8 listopada pierwotnie tłumaczył Wigg. W styczniu kolejnego roku, tuż przed odlotem do Australii, zawodnik doznał następnego ataku, nie tak długiego jak pierwszy, ale równie intensywnego. Zapaliła się lampka ostrzegawcza.
– Dopiero po tym drugim incydencie zdałem sobie sprawę, iż chyba nie wszystko było ze mną od dłuższego czasu w porządku. Pewne objawy po prostu najzwyczajniej lekceważyłem. Kiedyś poszedłem do biura nieruchomości i po prostu mówiłem od rzeczy – dodawał.
Przeprowadzane niedługo badania zdiagnozowały chorobę Wigga. Wykryto u niego epilepsję, a następnie raka mózgu.
W swojej karierze Wigg był nie tylko doskonałym żużlowcem, ale i takim zawodnikiem, który wciąż szukał nowych rozwiązań sprzętowych mogących pomóc mu w sukcesach. To nie kto inny jak on pojawił się w finale na długim torze w 1993 roku z motocyklem, który przypomina te, na których zawodnicy startują po dziś dzień. W żużlu klasycznym to on „eksperymentował” z osłonami na przednie koło.
– Po Twoim telefonie aż trudno mi uwierzyć, iż Simona nie ma z nami już tyle lat. To był doskonały kolega i przede wszystkim bardzo dobry, wszechstronny zawodnik. Cechowały go profesjonalizm i poczucie humoru. O jednym należy jednak pamiętać przede wszystkim. On miał wiele dobrych pomysłów na to, jak rozwijać dyscyplinę. Nie mówiąc już o próbowaniu różnego rodzaju nowinek technicznych – mówił nam Erik Gundersen.
Same dobre wspomnienia na temat Wigga zachował inny były specjalista od długich torów – Egon Müller. Niemiec na naszych łamach tak wspominał swoje spotkania z Anglikiem.
– W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Niemczech bardzo popularne były wyścigi na długim torze. Jednymi z bardziej znanych były coroczne wyścigi w Kiel. Tor miał tam długość 1400 metrów, a jeden z zawodników jechał tam choćby 138 km na godzinę. I to byłem ja. Wyobraźcie sobie, iż któregoś niedzielnego poranka, przed zawodami, ledwo otwieram oczy, a tu dzwonek do drzwi. Podchodzę, otwieram, a tam stoi młody chłopak i się pyta, czy tu mieszka Egon Muller. Mówię, iż owszem pomieszkuje. Młodzieniec odpowiada, iż chciałby z nim porozmawiać. Mówię mu – no kurde, przecież stoję. Chłopak zdziwiony odpowiada, iż przeprasza, ale na żywo jestem mniejszy niż w gazetach. Mówię mu, iż tyle to akurat ja wiem. Młodzieniec mi opowiada, iż przyjechał z Anglii do Niemiec na zawody, ale przed nimi chciał pogadać ze mną, ponieważ widział mnie parę lat wcześniej na torze w angielskim Hereford, jak wygrałem zawody i zawsze chciał być taki, jak ja. Po prostu od czasu wygranej w Hereford zostałem jego idolem. choćby skórę sobie zrobił zieloną, taką jaką ja miałem na tych zawodach. Prawdziwym kibicom nie muszę mówić, kto wtedy zapukał do moich drzwi – oczywiście był to nie kto inny, jak słynny Simon Wigg. O tym, iż z tym idolem nie kłamał, świadczy przedmowa w jego książce, w której napisał, iż to Egon Muller był jego wzorem i przykładem sportowca. Niezmiernie było mi miło, jak to po latach czytałem. Simon Wigg – wielki zawodnik i wielki człowiek – opowiadał
– Wtedy, jak widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu, zaprosiłem go do środka, nakarmiłem i długo pogadaliśmy. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, która trwała do jego śmierci. Jedno Wam powiem. Byliśmy przyjaciółmi, ale na torze walczyliśmy na „noże”. Pokonał mnie chyba po czterech czy pięciu latach, jak już był kompletnym zawodnikiem. Simon był znakomitym zawodnikiem. On był po prostu ekstremalnie wszechstronny. Doskonale jeździł na długim czy trawiastym torze, a w klasycznym żużlu też był wyśmienity – kontynuował.
– Simon Wigg miał brata Juliana. Pamiętam, iż raz byłem w Anglii na zawodach i padł mi motocykl. Złamał się widelec. Julian podstawił mi swojego Weslake’a na którym – niestety – zlałem Simona. Pamiętam, iż po zawodach siedzieliśmy w knajpie i Simon żartobliwie łajał Juliana. „Dałeś Egonowi dobry motocykl, żeby mnie pokonał. Brat bratu takiego świństwa nie robi…”. Śmialiśmy się wtedy w trójkę co niemiara. Jak Simon przyjeżdżał do Niemiec na zawody, to często się u mnie zatrzymywał i odwrotnie. Jak ja latałem do Anglii, to korzystałem z jego gościny. Tak się lubiliśmy, iż ze względu na moje upodobania kulinarne przekonał się do kuchni chińskiej i bywało, iż razem w Anglii chodziliśmy po chińskich knajpach. Pamiętam, iż raz jak Simon u mnie nocował, poszedłem spać, budzę się w nocy i słyszę szmery z mojego biura. Myślę sobie: „Noż ku… rde, zaraz mnie złodzieje ograbią!”. Skradam się, wchodzę, a na podłodze siedzi Simon Wigg i ogląda moje albumy ze zdjęciami. Mówię mu: „Simon, idź spać, rano odwożę cię na lotnisko, a wieczorem masz przecież mecz w Anglii”. Poprosił mnie, abym pozwolił mu zostać, bo chce po prostu sobie pooglądać moje pamiątki. Powiedziałem mu wtedy, iż kiedyś będzie oglądał swoje albumy. Nie pomyliłem się. Pamiętam zawody w Mannheim, na których dość niespodziewanie Simon zanotował poważny upadek. Po prostu pojechał centralnie w bandę. Jak nie on. To nie było do niego podobne. Pamiętam, jak siedzieliśmy później i on do mnie mówi: „Wiesz, Egon, od upadku w Lonigo, gdzie zrobiłem „świecę” i upadłem na głowę, coraz częściej boli mnie głowa i dziwnie się czuję. Tak jakby mi się nagle film urywał i znowu się odtwarzał”. Wiecie co, teraz z perspektywy czasu jestem pewien, iż rak mózgu, na którego Simon ostatecznie umarł, to skutek właśnie tego upadku na głowę we Włoszech. Po raz ostatni widzieliśmy się na Grand Prix w Coventry w 1999 roku. Ja wtedy pomagałem Robertowi Dadosowi i Tony’emu Rickardssonowi. Wyglądał kompletnie jak nie on. Na głowie króciutkie włosy i znaki po bliznach. Simon w ostatnich latach swojego życia wyprowadził się do Australii. Miał zawsze plany, aby tam się osiedlić i wieść spokojne życie z dala od europejskiego zgiełku. Wtedy, w 1999 roku, do Anglii wrócił z Antypodów, bo tamtejsi lekarze nie byli w stanie mu już pomóc, a szansy na życie szuka się wszędzie. Simon był wielki – powtarzam – i na torze i poza nim. Spoczywaj w pokoju przyjacielu, który kiedyś bez zapowiedzi wpadłeś do Niemca na śniadanie – wspominał Wigga mistrz świata z 1983 roku.
– Zacząłem jeździć na żużlu jak miałem czternaście lat. Robiłem to przez ćwierćwieku. Nie mam w kieszeni tych pieniędzy, jakie mają Giggsowie czy Beckhamowie, ale mam satysfakcję z tego, iż robiłem to, na co miałem ochotę każdego swojego dnia, a to dla mnie większe niż pieniądze. Co będzie dalej, to nie wiem. Mam nadzieję, iż niedziel przede mną jeszcze wiele – mówił w 2000 roku Simon Wigg.
W 1999 roku u zawodnika zdiagnozowano guza mózgu. Operację jego usunięcia przeszedł w maju 1999 roku. Po niej przeniósł się z rodziną do Australii. Po odkryciu odrośnięcia guza powrócił do Anglii na kolejną operację w 2000 roku. Zmarł równo 24 lata temu.