Amandę Anisimową i Anastazję Pawluczenkową dzieli bardzo wiele. Obie są co prawda z pochodzenia Rosjankami, ale pierwsza z nich wychowała się w USA i dziś to właśnie ten kraj reprezentuje. Pawluczenkowa jest dziesięć lat starsza, a w dodatku ma inny styl gry. Jest bardziej elegancka, nieco w starym stylu. Anisimowa to o wiele większa eksplozywność. Obie łączy jednak to, iż w półfinale Wimbledonu nie grały nigdy, a w tym roku pewne było, iż którejś z nich się to uda.
REKLAMA
Zobacz wideo "Nie dostał pracy za nazwisko". Syn Czesława Michniewicza poszedł w ślady ojca
Ćwierćfinał, jakiego nikt się nie spodziewał, zaczął się zgodnie z oczekiwaniami
Młodsza z tenisistek do ćwierćfinału weszła po trzysetowej bitwie z Lindą Noskovą, ale wcześniej potrafiła choćby rozgromić 6:0, 6:0 Julię Putincewą. Pawluczenkowa nieco skorzystała z licznych sensacji tegorocznego Wimbledonu, bo musiała jak dotąd pokonać tylko jedną rozstawioną rywalkę. W dodatku mowa o grającej z nr 31 Ashlyn Krueger. Natomiast szczęście też trzeba mieć, a Rosjanka bezsprzecznie chciała pokazać, iż sprzyja ono lepszym.
Rzeczywistość tego spotkania okazała się jednak dla niej bardzo brutalna. Anisimowa przejechała się w pierwszym secie po starszej rywalce. Zaczęła od prowadzenia 4:0, po tym jak obroniła dwa breakpointy, sama tyle samo wykorzystując. Pawluczenkowej udało się wyrwać jednego gema, ale to tyle. Amerykanka na koniec seta przełamała ją raz jeszcze, czym przypieczętowała triumf 6:1.
Walka z rywalką i kontuzją. Pawluczenkowa pokazała niebywały charakter
Pawluczenkowa znalazła się w trudnej sytuacji, a w dodatku ewidentnie doskwierała jej kontuzja. Łokieć w jej prawej ręce bezsprzecznie nie funkcjonował tak, jak należy. Pomagały jej jednak niewymuszone błędy Anisimowej. Amerykanka nie potrafiła w pełni wykorzystać kłopotów rywalki i w dwóch pierwszych próbach jej nie przełamała. Jednak do trzech razy sztuka. Bekhend 34-latki w siatkę zakończył gema, w efekcie czego Anisimowa wyszła na prowadzenie 4:2.
Kto jednak myślał, iż od dzisiaj Amerykance pójdzie już z górki, ten grubo się mylił. Pawluczenkowa zupełnie niespodziewanie przełamała rywalkę przy stanie 3:5. Trzeba było jeszcze wyserwować remis i... to się jej udało! Rosjanka była już prawie obiema nogami poza turniejem, Anisimowa miała dwa meczbole. Oba jednak zmarnowała, a 34-latce w to graj.
Co za tiebreak! Festiwal zmarnowanych szans
Chwilę później jednak zrobiło się 6:5 dla Amerykanki i znów Rosjanka musiała serwować na pozostanie w meczu. Ponownie jej się udało, mimo iż przegrywała 0:30. Doszło zatem do tiebreaka. W nim Anisimowa wyglądała, jakby te zmarnowane wcześniejsze szanse mocno w niej siedziały. Popełniała bardzo wiele błędów, co zaowocowało aż trzema setbolami dla Pawluczenkowej (6:3). Wszystkie trzy jednak zmarnowała. Po chwili świetnym forhendem wypracowała sobie czwartego i tego... też zmarnowała. Piąty? Także niewykorzystany. No więc w końcu to Amerykanka zdobyła trzeciego w tym secie meczbola. Skończyła go fatalnym returnem. Festiwal zmarnowanych szans trwał w najlepsze.
Kiedyś jednak musiał się skończyć i to Anisimowa położyła mu kres. Czwarta piłka meczowa przy stanie 10:9 okazała się tą ostatnią. Świetny serwis i błąd Pawluczenkowej zakończyły drugiego seta oraz cały mecz. Anisimowa awansowała do półfinału i zagra w nim bardzo ciekawie zapowiadający się mecz z Aryną Sabalenką. Ich starcie podczas Roland Garros wygrała Białorusinka, ale to Amerykanka ma z nią lepszy bilans meczów bezpośrednich (5:3).