A może to właśnie piłka mówi o nas prawdę? Może futbol jest magicznym zwierciadłem, w którym odbijają się dusze narodów? jeżeli tak, to nie mamy szczęścia, adekwatnie od razu narzuca się zbiorowe samobójstwo jako jedyne sensowne rozwiązanie. Oznaczałoby to bowiem, iż jesteśmy z wyroków losu pozbawieni finezji, niezdolni do organizacji, pasywni, gnuśni, zakompleksieni, skłonni wyłącznie do przeszkadzania, destrukcji, brutalnej gry i fauli, a co za tym idzie, wzbudzamy pogardę świata i nikt nam nie kibicuje.
Indywidualnie i na emigracji odnosimy błyskotliwe sukcesy, rosną nam wtedy skrzydła, ale ojczyzna krępuje ruchy, przytłacza i gnębi – jako Polacy czujemy się źle, jest nam nieswojo u siebie. Ci, którym powierzyliśmy kierownictwo, są naiwni, zacofani i niedokształceni, za to na konferencjach prasowych potrafią z pasją się odszczekiwać. jeżeli piłkarze zaiste nas reprezentują, czynią to na podobieństwo nasze, dlatego nie możemy ich znieść, tak jak nie znosimy siebie samych.
Jedyna modlitwa, jaką wypowiadamy szczerze, to ten Bursowski lament, gorzki żal do Boga, iż uczynił nas Polakami. Niezmiennie i odwiecznie chcemy być tacy jak inni – twardzi jak Skandynawowie, skuteczni jak Germanie, gibcy jak Afrykanie, żywiołowi jak Latynosi lub choćby waleczni jak Słowianie południowi. Tymczasem uprawiamy polskość bladą jak smog o świcie, płaską jak Nizina Mazowiecka, zimną i płytką jak Morze Bałtyckie, na boisku ją uprawiamy, a jakże, i nie podobna się dziwić, iż nikogo to nie zachwyca. Ale boisko jest naszym odbiciem – od ośmiu lat utrzymujemy przy władzy ekipę, której kultura polityczna jest tożsama z kulturą gry naszych kopaczy.
Jakoś mnie w dwójnasób przydusza ta epidemia mierności i resentymentu podczas piłkarskich mistrzostw świata – znowu wolałbym, żeby Polski nie było. Mundial byłby bez nas piękniejszy. Tymczasem kurczowo trzymamy się zaszczytu bycia królewskimi chłopcami do bicia. Męka, męka z tą Polską. Gdyby przestała istnieć chociaż na tydzień, tak tytułem eksperymentu – nie jako kraj, państwo ani społeczeństwo, ale jako naród właśnie – może zadziałałoby to jak oczyszczająca głodówka? Zeszłyby z nas toksyny. Takie przerwy dobrze robią małżeństwom w kryzysie, może więc obywatelska separacja uczyniłaby cud? Wygłodniali tożsamości narodowej stalibyśmy się na powrót patriotami, dobrowolnie, albo uznali, iż lepiej nam właśnie po zdjęciu żupana, czy tam kaftana bezpieczeństwa.
PiS lekką ręką przegłosowało dodatkowe 700 mln dla mediów publicznych. W czasie trwogi inflacyjnej, kryzysu, narastających lęków przed ciężką i nędzną zimą. A zatem oni już wiedzą, iż nic im nie zagrozi. Zdarza mi się zaglądać do góralskich chałup – wszędzie TVP Info jak ogień w kominku, przy którym grzeją się rodziny. Od rana do wieczora toksyczna propaganda hipnotyzuje lud, zaczadza mentalnym smogiem – ci ludzie już nie są w stanie zareagować na najbardziej choćby bezczelne przekręty władzy, tkwią w stuporze, szoku apercepcyjnym, otępieniu. Nie da się ich wyrwać. Sam uciekam nad poziom smogu, „modlę się nogami” – gdyby nie góry, tkwiłbym w tej dymgle jak każdego roku i popadał w sezonową depresję, tymczasem wystarczy wdrapać się kilkaset metrów wyżej, żeby się przebić do światła.
Jest coś symbolicznego w ponurym widoku szarych oparów zalegających w dolinach – miasta i wioski szczelnie spowite dymem, a ponad nimi lasy i hale, bez zabudowań, bez infrastruktury, jakby ludzkość zniknęła albo nie było jej nigdy. Odwiedziłem nad Meszną grupę rekordowych, prawie 60-metrowej wysokości daglezji, do niedawna uznawanych za najwyższe drzewa w Polsce. Wyrastają z głębokiego, cienistego i błotnistego jaru, musiały piąć się przez lata wysoko, by wyjść ze strefy wiecznego półmroku ku słońcu. W zwartej grupie osłaniają się wzajemnie od wiatru, kornik ich na razie nie naruszył, kładę się na ziemi i spoglądam w odległą strefę koron. Nie żebym tu szukał natrętnej symboliki. Nie dopatruję się, popatruję sobie.