Wystarczyły 22 minuty. Cały świat widział, co zrobił Lewandowski

3 godzin temu
Robert Lewandowski wszedł już na gotowe - Barcelona prowadziła z Valencią 4:0, do końca meczu pozostawało dwadzieścia minut, ale Polak i tak zdążył zdobyć dwie piękne bramki. Zagrał bez nuty fałszu i dobitnie pokazał przewagę nad konkurentem do gry w ataku. Hansi Flick nie powinien mieć wątpliwości.
To w ogóle była noc rezerwowych, bo choć Barcelona od pierwszej minuty miała bardzo wyraźną przewagę nad Valencią, to do przerwy prowadziła tylko 1:0. Bramki zaczęły padać hurtowo dopiero, gdy na boisku pojawili się Raphinha i Robert Lewandowski, którzy strzelili po dwa gole i wspólnie z grającym od początku Ferminem Lopezem - kolejnym autorem dubletu - doprowadzili do wyniku 6:0. Po przerwie zobaczyliśmy Barcelonę jak z najlepszych meczów poprzedniego sezonu. Od początku wiedzieliśmy też Valencię jak z najgorszych koszmarów: bierną, delikatną i przestraszoną. Nie zagrała choćby odrobinę lepiej niż w poprzednim sezonie, gdy obrywała od Barcelony 1:7 i 0:5.


REKLAMA


Zobacz wideo Robert Lewandowski przygasa? Żelazny: W meczach kadry on po prostu nie mógł więcej


Robert Lewandowski pokazuje różnicę. Dwie okazje, dwa strzały, dwa gole
Był to też mecz, w którym Hansi Flick i kibice Barcelony dostali kilka ważnych odpowiedzi: Fermin udowodnił, iż nie namieszała mu w głowie ani oferta Chelsea złożona w końcówce okna transferowego, ani plotki katalońskich mediów jakoby chciał z niej skorzystać. Raphinha - ponoć posadzony na ławce w ramach kary za spóźnienie się na trening - pokazał, iż Hansi Flick wciąż może na nim polegać. Z kolei Lewandowski nie pozostawił wątpliwości, iż wraca do formy po kontuzji mięśniowej i mimo iż wszedł w ostatni rok kontraktu, to przez cały czas może - i powinien - być podstawowym zawodnikiem Barcelony. Przede wszystkim w jednym aspekcie wypadł bowiem znacznie lepiej niż Ferran Torres, który zaczął ten mecz jako napastnik. Chodzi o skuteczność: Hiszpan marnował dogodne okazje, oddał w tym meczu cztery strzały (tylko jeden z nich był celny) i nie zdobył bramki, mimo iż jego liczba goli oczekiwanych wynosiła 1,02. Tymczasem Lewandowski doszedł do dwóch sytuacji, dwa razy uderzał na bramkę i zdobył dwie bramki (przy xG 0,98). Wzorowo.


I jakże różne były to gole! Pierwszy padł po bardzo mocnym strzale w górny róg bramki, a drugi po delikatnym podcięciu piłki nad bramkarzem. Najpierw moc, później finezja. W obu sytuacjach Polak samym przyjęciem piłki doskonale przygotowywał ją do strzału. Ferran może być od niego bardziej ruchliwy i wydatniej pomagać pomocnikom w budowaniu akcji, ale w typowo snajperskich zadaniach Lewandowski wciąż ma nad nim olbrzymią przewagę. I widać było, iż po wejściu na boisko chciał to udowodnić. Barcelona była już wtedy pewna zwycięstwa - Lewandowski zmienił Ferrana tuż po tym, jak Raphinha strzelił gola na 4:0. Mimo to Polak natychmiast wziął się do roboty i już pierwszym kontaktem z piłką mógł zaliczyć asystę, bo prostopadłym podaniem wypuścił Raphinhę na czystą pozycję, ale ten zmarnował szansę. Później Lewandowski już nie szukał kolegów, tylko goli. Mecz z Valencią był jego 150. w Barcelonie, a strzelone tego wieczoru gole odpowiednio 102. i 103. Są to statystyki rewelacyjne. Tym bardziej dla zawodnika, który pojawił się w klubie tuż przed 34. urodzinami.
"Niezastąpiony weteran", "w wieku 37 lat wciąż strzela gole, jakby miał 25 lat", "pokazał ogromną pewność siebie" - takimi komplementami obsypuje go w poniedziałek hiszpańska prasa.
Odciągnąć uwagę od otoczki. Barcelona w trybie walec
Niedzielny mecz z Valencią miał klimat sparingu - nie dość, iż był rozgrywany na sześciotysięcznym Estadi Johan Cruyff, to jeszcze rywale grali tak, jakby spotkanie nie miało żadnej stawki. Barcelona wylądowała na stadionie, na którym zwykle grają klubowe rezerwy i zespół kobiet, bo wciąż nie otrzymała od miasta zgody, by wrócić na Camp Nou. Tam wciąż trwa remont. I kolejny raz wszystko się opóźnia. Przypomnijmy, iż Barcelona jeszcze przed rozpoczęciem sezonu poprosiła ligowe władze, by w pierwszych trzech kolejkach grała wyłącznie mecze wyjazdowe i zyskała dzięki temu czas na dopięcie wszelkich formalności związanych z ponownym otwarciem Camp Nou. Spotkanie 4. kolejki miało być pierwszym, które rozegra już na zmniejszonym do 27 tys. widzów stadionie. Ale to też się nie udało, bo władze miasta wymagają, by ze względów bezpieczeństwa najpierw przeprowadzić na stadionie imprezy testowe.


Sytuacja jest kuriozalna. Barcelona musiała naprędce znaleźć miejsce, na którym rozegra niedzielny mecz. Władze ligi - wymagające od pierwszoligowych klubów stadionów z co najmniej ośmioma tysiącami miejsc - zgodziły się, by w ramach wyjątku był to obiekt zaledwie sześciotysięczny. Hansi Flick zapewniał na konferencji prasowej, iż choć zamieszanie jest spore, to nie wpływa ono na drużynę. Ta ma dość własnych problemów.


Ostatni ligowy mecz zremisowała z Rayo Vallecano 1:1, a Flick był ponoć tak zaniepokojony postawą drużyny, iż w płomiennej przemowie po meczu przypomniał piłkarzom, iż "ego zabija sukces". Na konferencji prasowej po tamtym spotkaniu wypowiadał się zresztą w podobnym tonie i zaznaczał, iż zdobycie wszystkich trzech krajowych trofeów w poprzednim sezonie było możliwe tylko dlatego, iż cała drużyna była "jednym ciałem". Na początku tego sezonu nie miał już takiego wrażenia. Co gorsza, Lamine Yamal wrócił ze zgrupowania reprezentacji z kontuzją, a Barcelona zaczęła przepychankę z hiszpańską federacją o to, kto do niej doprowadził. Barcelona od początku sezonu ma też kłopoty w defensywie - Levante strzeliło jej dwa gole, a Rayo jednego, choć okazji miało przynajmniej na dwa kolejne. W trzech pierwszy kolejkach rywale stworzyli w sumie przeciwko Barcelonie aż 12 dogodnych okazji. W poprzednim sezonie mieli tyle dopiero po sześciu kolejkach.
Dlatego drużynie Flicka był potrzebny taki mecz, jak z Valencią - z czystym kontem, z przewagą w strzałach 24 - 4 i wynikiem 6:0. Barcelona zagrała tak, jakby za wszelką cenę chciała odciągnąć uwagę kibiców od trybun i mało imponującej otoczki. Błyszczał Fermin Lopez, dobrze grał Marc Casado, a świetne wejścia z ławki zaliczyli Raphinha i Lewandowski. Znów widać było jedność, a nie ego.
Idź do oryginalnego materiału