Wystarczyło 13 minut. Słowa trenera Pogoni brzmiały jak ponury żart

12 godzin temu
To był szalony finał Pucharu Polski. Ale w jednym Legia Warszawa była od Pogoni Szczecin znacznie lepsza - w błyskawicznym resetowaniu się po niepowodzeniach. Dzięki temu wygrała 4:3. Zdobyła trofeum, uratowała ten sezon i wślizgnęła się do europejskich pucharów. Może odetchnąć.
Pogoń zaczęła ten finał Pucharu Polski, jakby nie skończyła poprzedniego. Jakby nie upłynął rok, a po drodze nie było kilkudziesięciu innych spotkań. Poniekąd to zrozumiałe - tamta porażka bolała, jak żadna inna. Pogoń jedną ręką trzymała już wtedy puchar - do 99. minuty prowadziła 1:0, straciła bramkę w ostatniej akcji, a później kolejną w dogrywce i przegrała z pierwszoligową Wisłą Kraków. Teraz - równo po roku - wróciła w to samo miejsce, na ten sam stadion. Kamil Grosicki zapowiadał ten powrót już następnego dnia po zeszłorocznej porażce, a później przed każdym kolejnym meczem Pucharu Polski w przemowach w szatni nawiązywał do tamtego rozczarowania i przypominał o potrzebie rehabilitacji.


REKLAMA


Zobacz wideo W jakim klubie zagra w nowym sezonie Jakub Kiwior? Żelazny: Ten klub już jest dla niego za mały


To była główna misja Pogoni w tym sezonie. Jej największa motywacja, ale też największa trauma. Robert Kolendowicz na początku sezonu używał wszystkich psychologicznych sztuczek, by przekonać piłkarzy, iż rozpoczął się nowy etap i trzeba iść dalej. Opowiadał im, jak sam przeżył poprzedni finał i jak bardzo po nim cierpiał. Latem poszerzył też swój sztab o trenerkę mentalną, która zaczęła stałą współpracę z piłkarzami. Efekty przyszły wiosną - Pogoń wreszcie nauczyła się podnosić w meczach, w których jako pierwsza traciła bramkę. Poprawiła też wyniki na wyjazdach. Nie panikowała choćby w sytuacjach bardzo trudnych, jak w ostatnim ligowym spotkaniu z Puszczą Niepołomice, w którym po godzinie przegrywała 2:4, a i tak zdołała się pozbierać i wygrać 5:4. - Jesteśmy drużyną po przejściach, której nic nie jest w stanie złamać. Jesteśmy zespołem bardzo, bardzo mocnym mentalnie - mówił Kolendowicz w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego.
Pogoń Szczecin wychodziła z szatni spóźniona. Zawsze była krok za Legią
Ale ponowny finał na Narodowym ważył zdecydowanie najwięcej. I początkowo Pogoń przygniótł. Była bierna, oddała Legii piłkę, czekała na jej ruch, a gdy ten już nadszedł, to okazało się, iż nie ma żadnego pomysłu na własny. Już w 13. minucie straciła pierwszą bramkę, a iż zupełnie na to nie zareagowała, to już kilka minut później przegrywała 0:2 - zapłaciła wtedy za niewytłumaczalną bierność Valentina Cojocaru i brak zdecydowania u obrońców. Miała jednak szczęście, bo po interwencji VAR Szymon Marciniak gola anulował. Jednocześnie przyznał Legii rzut karny. Gdy przyglądał się na monitorze tej skomplikowanej sytuacji, piłkarze Pogoni zebrali się przy ławce rezerwowych, a trenerzy biegali między nimi, by ich zmotywować i uspokoić.
Ten czas był im potrzebny. Chwilę później zaczęli mecz od nowa. Cojocaru obronił jedenastkę, a jego koledzy wreszcie zaczęli grać lepiej i jeszcze przed przerwą wyrównali po rzucie wolnym. Grosicki dośrodkował do Danijela Loncara, który świetnie uderzył piłkę głową. Pogoń podniosła się po pierwszym ciosie. Ale po przerwie powtórzył się scenariusz z początku meczu - znów to Legia lepiej zaczęła grę, znów zaatakowała prawą stroną, znów błysnął Ryoya Morishita, który do asysty dołożył pięknego gola. I znów popełniała indywidualne błędy. I znów zapłaciła za to utratą kolejnego gola. Tym razem - uznanego.
Pogoń się nie poddała, walczyła, starała się, ale już do końca meczu była krok za Legią. Reagowała, ale za późno. Rzucała się ataku, ale dopiero wtedy, gdy miała dwubramkową stratę. Podnosiła się, ale po chwili znów obrywała. Sama zadawała ciosy, ale nie robiła Legii większej krzywdy. Szkurin na 3:1? Minęły trzy minuty i Pogoń zmniejszyła stratę na 3:2. Ruben Vinagre na 4:2? Kilkanaście minut później Kacper Smoliński trafił na 4:3. Te gole upiększyły mecz, dodały mu kolorytu i emocji, ale przychodziły za późno i nie osłodziły porażki. Pogoń znów przegrała na Narodowym. Inaczej niż rok temu, mniej boleśnie, ale przegrała. przez cały czas nie ma w gablocie trofeum.


Olbrzymia stawka finału Pucharu Polski. Legia Warszawa ją udźwignęła
Za meczem "o wszystko" potrafią kryć się najróżniejsze motywacje. Dla Legii był to mecz o uratowanie sezonu i awans do europejskich pucharów, o uspokojenie atmosfery wokół klubu, o pieniądze z Ligi Europy albo Ligi Konferencji, których będą potrzebowali dyrektorzy Żewłakow i Bobić, by latem przebudować kadrę. Był to też mecz o lepszą przyszłość dla Goncalo Feio - przy Łazienkowskiej albo gdzieś w Europie, a także o miejsce dla poszczególnych piłkarzy w drużynie na kolejny sezon.
Legia ten ciężar udźwignęła. Choć w ekstraklasie nie pokonała żadnej z czterech drużyn, które wyprzedzają ją w tabeli, a już najgorzej szło jej dotychczas z Pogonią, to w finale Pucharu Polski zagrała, jak w wielu spotkaniach w Europie - dojrzale i spokojnie. Była świetnie zorganizowana, całkowicie zdominowała środek pola. Wiedziała, iż Leonardo Koutris ma problemy w grze obronnej, więc notorycznie wystawiała go na próbę. Wytrzymała też trudniejsze momenty. Nie zachwiał nią ani zmarnowany rzut karny, ani stracona druga bramka, ani niewykorzystana sytuacja Ilji Szkurina. Białorusin już w kolejnej akcji trafił do bramki. Podobnie było z Rubenem Vinagre - w 67. minucie strzelił gola samobójczego, a już w 85. trafił do adekwatnej bramki. I właśnie w tym Legia była od Pogoni wyraźnie lepsza - w błyskawicznym resetowaniu się po niepowodzeniach. To ona od początku narzuciła tempo tego wyścigu i dbała o to, by rywal zawsze był przynajmniej krok z tyłu.
Idź do oryginalnego materiału