Wszystko płonie. Czegoś takiego nie było od II wojny światowej

1 miesiąc temu
Zdjęcie: Fot. Gonzalo Fuentes / REUTERS, Evgenia Novozhenina/REUTERS


Wojna, zmiany klimatu, terroryzm, rozwój alternatywnej rozrywki, eksplozja popularności e-sportu i miriad niszowych sportów mogą się okazać zbyt dużym wyzwaniem dla igrzysk. choćby jeżeli te w Paryżu zapowiadają się jako najpiękniejsze od dekad.
Tak pamiętam najbardziej wzruszający moment z moich dziesięciu igrzysk olimpijskich. Letnia, gorąca i parna noc w Atlancie. Wypełniony po brzegi stadion. Na wielkim podwyższeniu w oddali majaczy w mroku postać, ubrana na biało. Z ciemności wyłania się Muhammad Ali. Zbliża się do niego z ogniem olimpijskim Janet Evans, słynna pływaczka. Ali – jego udział w ceremonii otwarcia był tajemnicą, niezłamaną do końca – przejmuje od niej płomień.
REKLAMA


Zobacz wideo W roli trenera na igrzyskach zadebiutuje Michał Winiarski. Poprowadzi drużynę Niemiec


Widać wyraźnie, iż jego ręka drży potężnie z powodu choroby Parkinsona, z którą walczy od czasu ostatnich walk bokserskich. Z dumą, a jednak wciąż trzęsąc się w niekontrolowanych drgawkach, unosi pochodnię, toczy wokół jasnym wzrokiem i pozdrawia 85 tysięcy wzruszonych ludzi. I cóż, w tym mnie, na moich pierwszych igrzyskach olimpijskich.
Ogień wędruje w górę, w kierunku znicza ponad koroną stadionu. Ludzie mają łzy w oczach, panuje nastrój euforii, dominuje poczucie o wielkim, symbolicznym znaczeniu chwili. Czułem, iż uczestniczę w wydarzeniu o charakterze mistycznym, niemal religijnym.
Dla Alego – mojego idola z młodości – to był moment ponownego triumfu. Legenda mówi, iż po zdobyciu złota olimpijskiego w Rzymie w 1960 roku i powrocie do ojczyzny Ali wyrzucił medal do rzeki Ohio w poczuciu rozczarowania i frustracji, gdy został wyproszony z restauracji z powodu koloru skóry. Ten akt rasizmu Ameryki lat 60. wpłynął na jego życie i na życie wielu obywateli.
Moment zapalenia znicza był też istotny dla sportu olimpijskiego – oddano honor potraktowanej niesprawiedliwie wielkiej osobistości, trzykrotnemu mistrzowi świata, charyzmatycznej postaci walczącej o prawa mniejszości, o prawa obywatelskie. Bohaterowi olimpijskiemu w pełnym sensie tego słowa. Kiedy w 2016 roku Ali zmarł, podczas jego pogrzebu na trumnie leżały dwie flagi – amerykańska i olimpijska, z pięcioma kołami.


Tajemniczy regres rekordów
Pamiętne chwile utrwalają fałszywe przekonanie, iż igrzyska olimpijskie będą zawsze takie same. Ale nie muszą takie być, a już na pewno nie muszą wyglądać tak jak teraz, jako najważniejsze wydarzenie sportowe na świecie. Żeby tak było, trzeba nad nimi sprawować pieczę. A tymczasem byliśmy o włos od olbrzymiej zapaści igrzysk, najgłębszej od ponad 70 lat, a wszystko to spowodowane było przez zachłanność i kompleksy jednego człowieka, Władimira Putina. Zmienia się świat, zmieniają się ludzie i czasem wydaje się, iż stanęliśmy w miejscu, a czasem iż runęliśmy w przód jak lawina. Oba przekonania są iluzją. Przynajmniej w sporcie.
choćby tak trwała i, wydawałoby się, niechętnie poddająca się rewolucjom konkurencja jak bieg na 100 metrów przeszła od czasów igrzysk w Atlancie zmiany. Piszę o niej, bo w sprincie nie wymyśli się nowej techniki, nie ma szans na skokową poprawę, sportowcy mozolnie skracają czas biegu o ułamki sekund. Jest to prosty, ba, najprostszy bieg. Tak samo wygląda od starożytnych igrzysk. Kanadyjczyk Donovan Bailey pobiegł w finale w Atlancie 9,84 sekundy, a w Pekinie w 2008 roku Usain Bolt – 9,69 sekund. To zaledwie ok. 1,5 procent poprawy, a jednak mówimy o Bolcie jako lekkoatletycznym geniuszu, sprinterskim rewolucjoniście, którego rekordy mogą nigdy nie zostać poprawione (obecnie, od 15 lat, jest to 9,58). I faktycznie, jak do tej pory do rekordu nikt się nie zbliżył na odległość metra straty do Bolta, a w tym roku najszybszy na świecie zawodnik, Jamajczyk Kishane Thompson, pobiegł aż o niemal 0,2 s wolniej. Czyli przeciąłby linię mety około dwa metry za rekordzistą z 2009 roku.
Przez prawie 130 lat od pierwszych igrzysk weszły do programu, a także zniknęły przeróżne sporty. Dziś mało kto pamięta, iż konkurencją olimpijską były przeciąganie liny, sporty motorowodne, krykiet, lacrosse. Że tenis pojawiał się i znikał, a dziś jest znów na etapie obecności w programie. W poprzednich igrzyskach – w Tokio – pojawiło się karate, w krótkim, acz poważnym wysiłku Japończyków, żeby ten sport odniósł sukces taki jak dżudo. Karate zniknęło. W tym roku zadebiutuje break, czyli taniec uliczny, ponieważ ruch olimpijski chce się oderwać od wizerunku skostniałej imprezy, organizowanej przez podstarzałych, zakurzonych jegomości ze Szwajcarii, a przy okazji chce zrobić ukłon w stronę subkultury francuskiej ulicy.
Rekordy świata były bite w każdych igrzyskach, więc pod tym względem też nie można powiedzieć, iż historia się skończyła. Zmieniała się tylko liczba rekordów. W Atlancie pobito ich zaledwie siedem, a w Pekinie w 2008 roku – 34, przy czym sam Michael Phelps pobił w pływaniu ich tyle, co wszyscy sportowcy w 1996 roku, czyli siedem. W Tokio rekordów było 21, a więc znowu tajemniczy regres, za którego część być może – to nie jest pewnik – odpowiada epidemia koronawirusa. Tymczasem rekordy świata są związane z wprowadzaniem nowych konkurencji, ze skutecznością walki z dopingiem, z pojawianiem się i znikaniem utalentowanych sportowców, takich jak Bolt, jak tyczkarz Armand Duplantis, płotkarka i sprinterka Sydney McLauglin, pływak Michael Phelps.


O złotym medalu decydowała Omega
Zmieniają się technologie, czy to związane z samym sportem, czy z opisywaniem go. Michael Phelps zdobył swoje siódme złoto w Pekinie w 2008 roku dzięki ultranowoczesnemu systemowi fotokomórki, bo gdyby nie on, amerykański bohater miałby poważny kłopot z pobiciem rekordu liczby złotych medali zdobytych na jednych igrzyskach, ustanowionego w 1972 roku przez Marka Spitza.
Water Cube, olimpijska pływalnia w Pekinie, była tego dnia wypchana ludźmi, organizatorzy musieli limitować bilety dla dziennikarzy, a tu taka bomba. Nikt, kto siedział na trybunach, sędzia czy widz, a już na pewno nie ja, siedzący przy pulpicie i walący w klawiaturę w poczuciu świadkowania największej olimpijskiej sensacji, nie postawiłby na sukces Phelpsa, gdy on i jego fantastyczny rywal, Serb Milorad Cavić odpoczywali w wodzie po finale 100 metrów stylem motylkowym. Po prostu Serb wygrał, byłem pewien.
Owszem, jego finisz był dłuższy i jeszcze kilkanaście metrów przed ścianą płynął przed Phelpsem, który później zaczął finiszować. Zbliżał się do niego, to fakt, ale jaki był efekt wizualny? Zwycięstwo Serba. Mimo to na tablicy pojawił się numer jeden przy Amerykaninie, a numer dwa przy Caviciu. Złudzenie, iż Serb był szybszy, a także przekonanie, iż MKOl chce zwycięstwa Amerykanina, były tak wielkie, iż reprezentacja Cavicia złożyła oficjalny protest.
Okazało się, iż faktycznie dwa równoległe systemy mierzące czas do 0,01 s, zanotowały ten sam wynik. Wtedy międzynarodowa federacja pływacka (FINA) poprosiła Omegę o fotokomórkę. Wykonuje ona 10 tysięcy klatek na sekundę. Powtórka wykazała, iż pierwszy dotknął ściany Phelps. Trzy dni później zdobył ósmy złoty medal w sztafecie 4x100 metrów stylem zmiennym. Pobił rekord Spitza.


Pytanie, czy trzeba było to robić tylko dlatego, iż świat się zmienia i mamy nowe możliwości techniczne?
W 1996 roku był już internet, można było wysyłać e-maile lub przerzucać pliki z dysku komputera na oddalony o tysiące kilometrów dysk serwera w redakcji. Nie było to łatwe – żeby to zrobić, trzeba było się dostać przez modem do gazetowej sieci, łącząc się przez kabel telefoniczny i wbijając do software'u modemu skomplikowany ciąg cyfr, spacji i przecinków. Korespondenci "Gazety Wyborczej" – Michał Pol, Dariusz Wołowski i ja – czasem wymienialiśmy się tekstami, umawiając się na konkretnej stacji metra w Atlancie, wśród tłumów pasażerów siadając na płycie peronu z braku czasu i łącząc kablem dwa komputery. Polscy fotoreporterzy wciąż pracowali na analogowych aparatach, wywoływali zdjęcia w pracowni olimpijskiej, a następnie skanowali zdjęcia w urządzeniu, które przywozili ze sobą z Polski i potem godzinami wpatrywali się w mikroskopijne słupki szybkości przesyłu danych do redakcji.
Dziennikarz pisał na deadline, nabawiał się choroby nerwowej, gdy nie mógł połączyć się z redakcją na czas, albo gdy musiał zdecydować, czy iść do mixed zone wysłuchać sportowca, czy jednak siedzieć przy komputerze i upewnić się, iż przeszła pierwsza wersja tekstu – w ostatnim momencie przed wysyłką gazety do drukarni.
Dziś pracuje się niemal na żywo, teksty, zdjęcia lecą z prędkością światła zaraz po zakończeniu zawodów lub w ich trakcie, dzień w dzień, a nie tylko wtedy, gdy wydaje się gazeta. Internet zmienił wszystko, a raczej prawie wszystko, bo jednak niektóre zamknięte światy zmieniały internet. Tak jak w Pekinie, gdzie komunistyczna władza zablokowała wiele serwisów zachodnich oraz wyszukiwanie słów uznanych przez nią za szkodliwe, takich jak Tybet, Falun Gong, robotnicy migrujący.


Przed igrzyskami poleciałem do Chin, żeby sprawdzić, kto zbudował te igrzyska i za jaką cenę. Okazało się, iż państwo chińskie obeszło się z ideą olimpijską źle. Obiekty budowali ludzie, którzy przyjechali do Pekinu na ładnych kilka lat, ale byli traktowani jak obywatele trzeciej kategorii. Nie chcieli być sami, ściągali więc rodziny. Mieszkali w okropnych warunkach, w barakach, ruderach na obrzeżach gigantycznego miasta. Ich dzieci chodziły do tajnych szkół, bo władze nie życzyły sobie w Pekinie chmary wiejskich dzieci z odległych prowincji, więc nie chciały, żeby ktoś im organizował nielegalne szkoły poza systemem edukacji. Rozganiały je dzięki brutalnych nalotów. Byłem w takiej zakazanej tajnej szkole, przeprowadziłem choćby lekcje WF, gdy tylko szef szkoły dowiedział się, iż z zawodu jestem nauczycielem.
To już jest bardzo blisko sytuacji z ostatnich 10–15 lat, już zbliżał się kryzys olimpijski. Nabrzmiał potężnie z powodu konfrontacji wielkich sił światowych, z powodu tarcia na granicy wielkich płyt tektonicznych.
Chiny chciały dzięki igrzysk w 2008 roku pokazać światu, iż są nowoczesnym krajem, ba, najnowocześniejszym, gotowym do przejęcia pałeczki światowego lidera. Do tego zdyscyplinowanym, porządnym. I zdecydowanie innym. Dla którego idea olimpijska – choć trudna do obrony choćby w naszym kręgu ze względu na liczne grzechy, ale jednak utrzymująca się na powierzchni morza przetrwania – jest obca. Ważniejsze są inne cele.
Zanim pojechałem do zakazanej szkoły na przedmieściach Pekinu, wpuszczono mnie do oficjalnej, rządowej szkoły podstawowej Shi Cha Hai dla ośmiuset małych gimnastyczek i gimnastyków. adekwatnie była ona garnizonowymi koszarami w centrum stolicy. Nad wyraz poważne dzieci chodziły na posiłki i treningi czwórkami, niczym kompanie reprezentacyjne. Wykonywały niebezpieczne ewolucje, od których miałem dreszcze, gdy na nie patrzyłem, bo tylko w ich wieku – sześciu, siedmiu lat – strach ma małe oczy. Zakładały kilogramowe obciążniki na kostki nóg i ćwiczyły z nimi na planszy swoje niezwykłe wygibasy. I tak kilka godzin dziennie, dzień w dzień. Wieczorem do sali z piętrowymi łóżkami z ceratą pod prześcieradłem przychodziła opiekunka i czytała im coś, co same musiały napisać. Jedno dziecko mogło mieć choćby trzy misie. Odwiedziny z domu nie wchodziły w grę.


Dochodzimy do miejsca, w którym idea olimpijska chwieje się już bardzo szeroko. Gdyż dochodzimy do miejsca, w którym na scenę ponownie wraca z pełnym szwungiem Rosja ze swoją mentalnością upadłego imperium.
Chęci Rosjanom nie wystarczyły
Jechałem autobusem szosą z Soczi do Krasnej Polany i patrzyłem z zaskoczeniem na ekran z mapą GPS. Nie było ani tej drogi, ani Krasnej Polany. Wielkie górskie osiedle – setki domów, apartamentowców, wieżowców – zostało stworzone niemal od zera w krótkim czasie. Całe igrzyska – astronomicznym kosztem 55 miliardów dolarów, przewyższając wszystko, co działo się do tej pory. Ta bomba dolarowa spowodowała, iż w MKOl postanowiono coś z tym zmienić, żeby nie zniechęcać do igrzysk wszystkich tych krajów, dla których istotny jest też zdrowy rozsądek.
Ale okazało się, iż igrzyska są nie tylko okazją do zarobienia majątku dla znajomych królika. Są też próbą wykazania, iż społeczeństwo rosyjskie nie jest do cna rozpite i zdemoralizowane. Odwrotnie: jest zdrowe, silne, szczere, sportowcy rosyjscy są najlepsi na świecie, a idea olimpijska jest bliska ich sercu.
Tylko iż trzeba to było udowodnić, a ich naturalna klasa – bo przecież naprawdę byli wśród nich zdrowi, silni i szczerzy ludzie – nie wystarczyła. Stąd ingerencja państwowa w wyniki testów antydopingowych, obsadzanie laboratorium antydopingowego sprzedajnymi, tchórzliwymi oportunistami, tuszowanie dopingu za pieniądze, wspomaganie go przez rosyjskie federacje sportowe w celu uzyskiwania nagród, wyższych budżetów i osobistych fruktów.


A na koniec przyszła wojna.
Już wyjeżdżając z Soczi, na lotnisku widziałem fotoreporterów agencji prasowych szykujących się do podróży do Kijowa i dalej na południe, na Krym, w celu relacjonowania nowej wojny Putina. Zaczynała się akcja zielonych ludzików, zakończona pełną aneksją Krymu. Putin zaczekał z nią do końca swoich igrzysk, tak jak po ośmiu latach zaczekał z inwazją pełnoskalową na Ukrainę do zakończenia igrzysk w Pekinie. Prawdopodobnie właśnie z obietnicą rozpoczęcia agresji po ceremonii zamknięcia igrzysk poleciał do Pekinu na ceremonię otwarcia, aby spotkać się z Xi Jinpingiem.
Rosyjscy lekkoatleci byli nieobecni na igrzyskach w Rio de Janeiro w 2016 roku z powodu korupcji i tuszowania dopingu. W Tokio w 2021 roku występowali jako sportowcy neutralni. Teraz będzie zaledwie kilkunastu "neutralnych" (w porównaniu z ponad trzystuosobową reprezentacją w Japonii). Rosyjscy sportowcy albo mają związki z resortami siłowymi, albo uczestniczyli czynnie w prowojennej propagandzie kremlowskiej, albo nie chcą uczestniczyć mimo zaproszenia MKOl. Dlaczego nie chcą? To sprawa złożona: ze strachu, z poczucia fałszywie pojmowanego patriotyzmu, z powodu lojalności wobec tych, którzy zostali wykluczeni, a także z powodów zdrowotnych, czy merkantylnych (to przypadek niektórych tenisistów, którzy wybrali grę na turniejach komercyjnych w czasie, gdy realizowane są igrzyska).
Wojna, jaką Rosja rozpętała na Ukrainie z pomocą Białorusi, podważyła poczucie, iż ruch olimpijski łączy. No bo jak może połączyć Jarosławę Mahuczich, ukraińską rekordzistkę świata w skoku wzwyż, z Rosjanami, skoro 24 lutego 2022 roku obudziły ją nad ranem eksplozje po ataku rakietowym na jej rodzinne miasto Dniepr? Skoro musiała z niego uciekać i teraz tuła się po całym świecie po każdym bombardowaniu, czując niepewność, co się dzieje z jej ojcem, który zdecydował się pozostać w Ukrainie. Czy można sobie wyobrazić zmagania ukraińskich sportowców pokaleczonych psychicznie, którzy stracili członków rodziny, z rosyjskimi rywalami, co do których istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, iż myślą ciepło o Putinie mimo zbrodni, jakich dokonała ich armia?


Zatęsknimy za pięknem igrzysk
MKOl nie chciał bezwarunkowo wykluczyć Rosjan, gdyż bał się rozłamu w swojej globalnej korporacji. Jak wiadomo, nie wszystkie kraje mają podobny stosunek do inwazji Rosji na Ukrainę co państwa Zachodu. Kraje globalnego Południa myślą o niej inaczej niż Europejczycy. Zresztą przecież choćby nie wszyscy Europejczycy myślą tak jak my, a także nie wszyscy Polacy.
Jak do tej pory Europejczycy i Amerykanie są najważniejszą grupą wpływu w światowych federacjach sportowych i to oni najczęściej są członkami zarządów, prezydiów, decydującymi o kierunku działania. Ale i oni muszą uważać, bo nic nie jest dane raz na zawsze, także lukratywne stanowisko i praca w biurze w Szwajcarii lub Monako.
Są też federacje, które otwarcie sprzyjają przywróceniu Rosjan do sportu. Niektóre w bardziej zakamuflowany sposób, tworząc status sportowca neutralnego. Inne wprost: przywracając flagi, godło, barwy, hymn. Na świecie toczy się zacięta gra o wpływy i sport jest w nią uwikłany bardziej niż kiedykolwiek po II wojnie światowej. Uwikłanie w politykę, którego tak bardzo chciałby uniknąć MKOl, razem z innymi trendami, mechanizmami w nowoczesnym świecie, mogą spowodować kryzys taki, iż bardzo zatęsknimy za poczuciem, iż igrzyska są niezmienne i iż zawsze będą się odbywać w takim kształcie, jaki teraz znamy. Że rządy obywatelskich państw będą chciały wydawać na takie ekstrawagancje dziesiątki miliardów euro, skoro – ze względu na wzrost politycznego populizmu – coraz mniej mają ochotę na szastanie pieniędzmi, żeby zabawić przyjezdnych. Jeszcze Arabia Saudyjska może zorganizować zimowe igrzyska azjatyckie, ale czy sam pomysł przeprowadzenia zawodów w lodzie i śniegu w środku Półwyspu Arabskiego nie wydaje się sam w sobie karykaturą albo czarnym humorem, przegięciem, groteską i satyrą?
Wojna, zmiany klimatu, terroryzm, rozwój alternatywnej rozrywki, eksplozja popularności piłki nożnej, e-sportu, miriad niszowych sportów mogą się okazać zbyt dużym wyzwaniem dla igrzysk, zbyt kosztownym. choćby jeżeli igrzyska w Paryżu zapowiadają się jako najpiękniejsze od dekad.


Redagował Piotr Wesołowicz
Idź do oryginalnego materiału