– Spotkałem pana w tłumie ludzi na polu biwakowym w pobliżu kortów Wimbledonu.
– Moja rodzina bardzo interesuje się sportem. Jeździmy na zawody narciarstwa alpejskiego, imprezy żużlowe, mecze siatkówki. Kochamy sport. Byliśmy również w Paryżu na kortach Rolanda Garrosa w czasie tenisowych mistrzostw Francji, a w ubiegłym roku pojechaliśmy do Nowego Jorku na inny turniej Wielkiego Szlema – US Open. To mój już ósmy pobyt na turnieju wimbledońskim. Wszystko zaczęło się dość przypadkowo, bo w 2016 roku w prezencie otrzymaliśmy z żoną bilety na Wimbledon. W Londynie zobaczyliśmy tysiące ludzi stojących każdego dnia w ogromnej kolejce po karty wstępu i…
– …dołączył pan do nich.
– Ci, którzy decydują się na biwakowanie pod namiotem, są pewni tego, iż będą mogli oglądać turniejowe mecze na głównych arenach Wimbledonu. Pozostała grupa kilkunastu tysięcy stojących w kolejce takiej pewności nie ma. Ich szanse wejścia na trzy najważniejsze korty – centralny oraz nr 1 i 2 – są niemal zerowe. Ale za 30 funtów nabędą wejściówkę umożliwiającą poruszanie się po całym terenie Wimbledonu i obserwację spotkań na pozostałych kortach.
– Pierwszeństwo mają biwakowicze.
– To znakomity pomysł organizatora, który przeznacza pewną pulę biletów dla najwierniejszych kibiców. Mają zagwarantowane bardzo dobre miejsca na trybunach. To nagroda, uznanie dla tych, co kilkadziesiąt godzin spędzają pod namiotami w oczekiwaniu na wejście na korty wimbledońskie. Pierwszy raz byliśmy z żoną bardzo słabo wyposażeni, mieliśmy tylko półnamiot, myśleliśmy, iż bez problemu się w nim prześpimy. Daliśmy oczywiście radę, ale przemarzliśmy do szpiku kości.