Gdy zbliżał się czwartkowy wieczór, wierzyliśmy w nieprzewidywalność piłki. Układaliśmy w głowach równania, które miały dać zaskakujące wyniki: trochę szczęścia po stronie Legii i Jagiellonii, trochę zlekceważenia ze strony Chelsea i Betisu, w Warszawie dodatkowa presja na gościach ze strony pulsujących trybun, do tego wielkie mecze bramkarzy, gole strzelone choćby po stałych fragmentach gry, które mógłby wywołać frustrację u rywali - jakoś tak oczywista różnica w umiejętnościach miała zostać przykryta. Czasami futbol wymyka się przecież logice.
REKLAMA
Zobacz wideo Roman Kosecki o obcokrajowcach w Ekstraklasie: Potrzebujemy znanych piłkarzy jak w lidze tureckiej, żeby młodzi się uczyli
Feio jak Mourinho, a Siemieniec spotyka idola
I może racjonaliści tylko z politowaniem się uśmiechali, ale polskim kibicom po latach wstydliwych porażek z Sheriffem Tyraspol, Dudelange, Spartakiem Trnawa, Żalgirisem Wilno czy Stjarnan, taki wieczór z dwiema drużynami w ćwierćfinale Ligi Konferencji Europy po prostu się należał. By choć przez chwilę znów poczuć klimat europejskich meczów. By ojcowie mogli pokazać swoim dzieciom piłkarzy, w których uwielbiają. Słyszałem ten entuzjazm najmłodszych, gdy przepełniony warszawski autobus tkwił w sznurze aut zmierzających na stadion: iż Palmer, iż Fernandez, iż Sancho - piłkarze z plakatów i konsol. Ale dorośli też się ekscytowali - kibice, piłkarze i trenerzy. O Goncalo Feio pojawił się w The Athletic długi artykuł, w którym autor naszkicował go na podobieństwo jego idola, Jose Mourinho. Adrian Siemieniec z błyskiem w oku opowiadał na konferencji prasowej o Manuelu Pellegrinim, wspominając jego mistrzostwo Anglii z Manchesterem City czy występy Malagi w Lidze Mistrzów, które oglądał, wchodząc w dorosłość.
Ten czwartek był nagrodą za ostatnie miesiące, w których obie polskie drużyny najpierw nie wyłożyły się na półamatorach, a później pokonywały drużyny o podobnym lub choćby większym potencjale. Zrobiły więc to, co przez lata udawało im się zdecydowanie za rzadko. Nie tylko nie zawodziły, ale imponowały konsekwencją i spokojem. UEFA wrzucała akcje Jagiellonii do skrótów po niemal każdej kolejce. Legia przypominała wytrawnego boksera, który wysoko trzyma gardę i czeka na moment, by zadać cios. W końcu przestaliśmy się bać, iż w środku tygodnia piłkarzom znów zaczną drżeć nogi. Do tych meczów z Chelsea i Betisem trzeba było się dopchać. Nie byłoby ich, gdyby Legia najpierw nie przepchnęła dwumeczu z Brondby, a później sensacyjnie nie pokonała Betisu, nie ograła pewnie Dynama Mińsk i Omonii. A Jagiellonia? Raptem dwa lata temu drżała o pozostanie w ekstraklasie, a teraz stała na środku Estadio Benito Villamarin, w blasku jupiterów, słuchając hymnu Ligi Konferencji Europy. I nie bała się już niczego.
Trudno obrażać się na rzeczywistość
Czuć było w ten czwartkowy wieczór, iż każdy chce dać z siebie wszystko. Kibice na trybunach przy Łazienkowskiej przygotowali efektowną oprawę. Trenerzy Legii jeszcze na rozgrzewce ćwiczyli z zawodnikami rzuty rożne. Wreszcie sami piłkarze próbowali wszystkiego, byle zatrzymać Chelsea. Co chwilę wślizgiem sunął więc po murawie nie tylko Maxi Oyedele, ale też Luquinhas. Bez przerwy do rywali doskakiwał Juergen Elitim, a głowę nadstawił Steve Kapuadi. Do przerwy Legia robiła, co mogła. Po przerwie zresztą też, ale wtedy mogła już niewiele, bo Chelsea podkręciła tempo. Podobnie było z Jagiellonią - próbowała grać po swojemu, utrzymać się przy piłce, atakować, ale poległa.
I Legia, i Jagiellonia przegrały, bo w końcu siła rywali okazywała się nie do powstrzymania. Ale to porażki, które przyjmuje się ze zrozumieniem. Rowerem nie wyprzedzisz motocykla. Chelsea przez ostatnie trzy lata wydała na transfery grubo ponad miliard euro, jest na czwartym miejscu w Premier League i w końcówce sezonu robi wszystko, by awansować do Ligi Mistrzów, gdzie sięgają jej ambicje. Betis od początku roku ustępuje w Hiszpanii jedynie FC Barcelonie, ostatnio zremisował z nią zresztą 1:1, a wcześniej na swoim boisku pokonywał Real Madryt i Atletico. W meczach Legii i Jagiellonii stało się więc to, co adekwatnie stać się musiało.
Chelsea przyspieszyła po przerwie, choć już w pierwszej połowie, zakończonej bezbramkowym remisem, pokazywała, iż jest zespołem z zupełnie innego poziomu. Różnicy nie uwidaczniały jednak spektakularne akcje, ale drobne elementy w grze. Gdy piłkę przyjmował Reece James, było jasne, iż za chwilę poda do najlepiej ustawionego kolegi. Gdy piłkarze Legii we trzech doskakiwali do Cole’a Palmera, było wiadomo, iż i tak nie straci piłki, bo albo zdoła im się wywinąć, albo dostrzeże szansę do podania, albo - w najlepszym dla Legii wariancie - zostanie sfaulowany. Gdy Malo Gusto ścigał się z Kacprem Chodyną albo Pawłem Wszołkiem, było jasne, iż będzie pierwszy przy piłce. Można tak wymieniać bez końca - generalnie piłkarze Chelsea byli szybsi, silniejsi, sprawniejsi, lepsi technicznie i taktycznie.
Słyszałem po meczu narzekających kibiców, iż zawodnicy Legii nie potrafili wymienić czterech celnych podań i nie mieli żadnego pomysłu, jak zaatakować. Nie - to rywale nie pozwolili im tych czterech podań wymienić, a pomysł na atak wybili z głowy. Może byłoby Legii nieco łatwiej, gdyby w ostatnich miesiącach lepiej wykazały się jej władze i dokonały solidnych wzmocnień. Wówczas w bramce nie musiałby stać Kacper Tobiasz, który wprawdzie obronił karnego przy wyniku 0:2, ale wcześniej zawinił przy obu straconych golach, a z przodu nie biegałby Ryoya Morishita, tylko prawdziwy napastnik. Może Legia zachowałaby też więcej sił i zdrowych zawodników, gdyby nie musiała w każdym meczu grać niemal tą samą jedenastką.
Ale to kosmetyczne uwagi, biorąc pod uwagę jakość rywali. choćby Feio przyznał po meczu, iż przybyli z innego świata. A przecież wcale nie zagrali wielkiego meczu. Przed przerwą brakowało w ich atakach elementu zaskoczenia, grali jednostajnie, kolejny raz w tym sezonie mieli problem z drużyną, która głęboko się broni, co ewidentnie irytowało Enzo Mareskę, nieustannie pokrzykującego i gestykulującego przy bocznej linii. Dopiero po przerwie energiczniej zaczął grać Jadon Sancho, który asystował przy dwóch golach wprowadzonego z ławki Noniego Madueke. Jeszcze ostrzejszy był ich pressing w środku pola. Jeszcze lepiej wyglądało rozegranie piłki przez obrońców. Skończyło się zwycięstwem 3:0, bo gola strzelił też 19-letni Tyrique George. Można było wstać z krzesełka, z uznaniem pokiwać głową i ruszyć do domu.
I podobnie było z Jagiellonią - chciała, ale nie mogła. Próbowała, ale jej się nie udawało. Gdy grę w środku pola przyspieszali Pablo Fornas i Isco, to Taras Romanczuk i Leon Flach nie mogli nadążyć. Gdy zaczynał dryblować Anthony, to Joao Moutinho kilka razy musiał się zgubić. Gdy Cedric Bakambu wrzucał wyższy bieg, to Enzo Ebosse oglądał jego plecy. Ot, taka rzeczywistość. Trudno się na nią obrażać. Porażka 0:2 pozostawia resztki nadziei, które zniknąłby całkowicie, gdyby piłkarze Betisu byli skuteczniejsi i nie obijali obu słupków bramki.
Zmiana w polskiej piłce. "Przerzuciliśmy się"
Coś się jednak w polskiej piłce zmieniło. Jeszcze kilka lat temu to reprezentacja Polski dobrymi wynikami i awansami na kolejne wielkie turnieje pudrowała cały jej obraz. Teraz ona zawodzi, męczy się w prawie każdym meczu i niemal nie sprawia miłych niespodzianek. Nie widuje ćwierćfinałów od 2016 r., przegrywa w Kiszyniowie. Więcej przyjemnych emocji dostarczyły w ostatnich latach kluby - najpierw Lech Poznań w Lidze Konferencji Europy, teraz Legia i Jagiellonia. Przerzuciliśmy się ze śledzenia wspinaczki Polski w rankingu FIFA, na wspinaczkę Ekstraklasy w rankingu UEFA.
I choć europejska przygoda obu klubów najpewniej skończy się już za tydzień, to kibice pocieszą je tak, jak pocieszali kadrę w 2016: szkoda, ale dobra robota, piękne wspomnienia. I podobnie, jak wtedy stwierdzą, iż przyszłość maluje się w jeszcze lepszych barwach, bo od sezonu 2026/27 mistrz polski co najmniej od drugiej rundy ma grać w eliminacjach Ligi Mistrzów w ścieżce mistrzowskiej, wicemistrz także zagra w tych rozgrywkach - tyle iż w ścieżce ligowej, zdobywca Pucharu Polski zacznie eliminacje od trzeciej rundy eliminacji Ligi Europy, a dwa kolejne zespoły zaczną eliminacje Ligi Konferencji Europy w drugiej rundzie.
I oby tym razem faktycznie pójść jeszcze o krok dalej.