Kamil Stoch udanie rozpoczął ostatni sezon w karierze. Polak w Lillehammer skakał solidnie i był najlepszym z Polaków, choć wciąż musi poczekać na pierwsze od kilku lat miejsce w czołowej „10” zawodów Pucharu Świata. Najważniejsze było jednak coś innego – u Kamila po prostu widać było euforia ze skoków. Bo o to w tym wszystkim przecież chodzi – by kończyć karierę z uśmiechem. Zwłaszcza w przypadku tych największych w historii… którym nie zawsze się to udawało. Przypomnijmy więc sobie, jak ze sceny schodzili najlepsi skoczkowie w dziejach.
Kamil Stoch zaczął ostatni sezon. A jak kończyli kariery najlepsi skoczkowie?
Gdyby stworzyć klasyfikację najlepszych skoczków wszech czasów, w TOP 10 na pewno znalazłoby się kilku, którzy przez cały czas skaczą – Kamil Stoch, Simon Ammann i Stefan Kraft. Ammann karierę przeciągnął już niemiłosiernie… ale kto mu zabroni to robić? To wielki mistrz, jeżeli chce latać – niech lata. Stefan Kraft jeszcze trochę skakania przed sobą ma. A Kamil Stoch zdecydował, iż to ostatni sezon.
I za niedługo będziemy mogli karierę Stocha przeliczyć, przeanalizować już w pełni uczciwie. I ustalić jego finalne miejsce w gronie najlepszych w dziejach. Na pewno będzie wysokie. Ale które? To już kwestia do rozważenia za kilka miesięcy.
Nie ma jednak wątpliwości, iż Kamil znajdzie się w bardzo zasłużonym gronie. I to właśnie z tego grona wybraliśmy sześciu najlepszych w dziejach skoczków, żeby przypomnieć sobie, jak kończyli oni kariery. Bo były to końce różne. Jedni przeciągali, wracali, szorowali nartami po buli, a inni – odchodzili na szczycie. Jeszcze inni żegnali się po cichu – czasem wbrew sobie, czasem bo tego właśnie chcieli. Jest też w tym wszystkim ukryty pewien łańcuch pokoleń, ale o nim potem. Przeanalizujmy więc – jak tych sześciu schodziło ze sceny.
Kolejność? Od końca najgorszego, najmniej imponującego, do najlepszego.
Spis treści
- Kamil Stoch zaczął ostatni sezon. A jak kończyli kariery najlepsi skoczkowie?
- Największy kończy w najgorszym stylu
- Trzy końce Ahonena
- Strach skakać
- Pogodzony ze skokami
- Wzór dla Adama
- Sztafeta pokoleń
- Kamil Stoch pożegna się po swojemu. Oby z uśmiechem
- Czytaj więcej o skokach na Weszło:
Największy kończy w najgorszym stylu
„Życie to bal” nazywa się książkowa biografia Mattiego Nykaenena. I jest to tytuł wymowny. Bo faktycznie, Fin traktował i życie, i karierę, jakby była balem. Nie stronił od alkoholu, miał swoje problemy – i to całkiem dużo. Ale miał też niesamowity, wybitny talent. Możliwe, iż to najlepszy skoczek w dziejach. Możliwe, iż przy tym jeden z najbardziej zmarnowanych talentów, bo gdyby prowadził się dobrze, mógłby wygrać jeszcze więcej.
Tak dużo, iż nikt by go nie dogonił.
Ale Matti był sobą, nikim innym. Cały czas walczył z demonami. A i tak jako jedyny zgarnął wszystko. Cztery Kryształowe Kule. Złoto mistrzostw świata. Trzy złota igrzysk. Mistrzostwo świata w lotach. I dwa triumfy w Turnieju Czterech Skoczni. Nikt inny nie skompletował tego pokera, najwięksi zacinali się na karetach – jak Stoch czy Ammann – a bywało iż i wcześniej, bo przecież Adam Małysz nie ma olimpijskiego złota i nigdy nie stał na podium lotniczego czempionatu.
Złoty okres Nykaenena w Pucharze Świata trwał od 1982 do 1988 roku. W ciągu tych sześciu sezonów tylko raz wypadł z czołowej „2” klasyfikacji generalnej. Potem jednak coś zaczęło się psuć, a skoki wyraźnie przestały go bawić. Zapowiadał, iż po igrzyskach w Albertville (1992) zmieni dyscyplinę sportu i zacznie pływać łodziami motorowymi, ale gwałtownie stało się jasne, iż do tych igrzysk raczej nie dotrwa. Sam dawał ku temu coraz więcej przesłanek – na przykład wtedy, gdy zamiast Turnieju Czterech Skoczni w okresie 1990/91 wybrał Wyspy Kanaryjskie, a tam imprezowanie.
Jego forma nie tyle się wtedy zepsuła, co nie istniała. Nykaenen stał się cieniem samego siebie, cieniem skoczka. Nie punktował w żadnym konkursie PŚ. Na mistrzostwach świata, gdzie został zabrany jakby wbrew sobie, był 50. Nie wystąpił w drużynie, bo nie było sensu go tam wciskać. O ile wcześniej jego kolejne ekscesy – alkoholowe ciągi, imprezy, głupie wybryki – przykrywały wyniki, o tyle teraz przestały.
W ciągu kilku lat Matti spadł ze szczytu na dno. W 1988 roku zdobył złoty hat-trick na igrzyskach w Calgary – trzy razy stał na najwyższym stopniu podium, jako jedyny skoczek w dziejach. W 1989 zdemolował po pijaku pokój hotelowy w Lahti, ale iż zdobył brązowy medal indywidualnie i złoty w drużynie, to sprawę zignorowano. W 1990 coraz częstsze stały się wyjazdy, popijawy i kłótnie czy wręcz awantury. Po konkursie noworocznym w Garmisch-Partenkirchen skończyło się za to punktowanie. Wielki mistrz nigdy nie zdobył już choćby jednego oczka w zawodach PŚ.
Matti Nykaenen w tym najlepszym wydaniu. Niespełna dwa lata później znalazł się na marginesie skoków.
Po zakończeniu kariery – ponoć przez problemy z plecami, ale i brak motywacji – kilkukrotnie zapewniał jeszcze, iż wróci, iż trenuje, iż jest gotów skakać. Ale nigdy do tego nie doszło. Zresztą w międzyczasie poróżnił się z władzami fińskiej federacji, obwiniał działaczy o swoje niepowodzenia. Głównym winowajcą był tu jednak sam Matti Nykaenen i nękające go demony. Jego koniec kariery przeszedł w efekcie bez echa, bo… adekwatnie jeszcze do kilku miesięcy (lat?) po fakcie trudno było stwierdzić, iż faktycznie był końcem.
A poza tym na skoczniach były już wtedy nowe gwiazdy, rozpowszechniał się styl V, a stary mistrz jeżeli pojawiał się w gazetach, to głównie za sprawą kolejnych doniesień o tym, iż imprezuje, pije i wszczyna burdy. A był wtedy jeszcze przed trzydziestką, gdy oddawał ostatnie zawodowe skoki miał 27 lat. Gdyby inaczej do tego wszystkiego podszedł, może skakałby jeszcze przez kilka dobrych sezonów. I może wygrałby jeszcze więcej.
Więc jeżeli ktoś pyta: czy Nykaenen jest największy w dziejach, to odpowiedź brzmi – tak, jest. Ale to też gość z być może najbardziej spieprzonym – bo nie da się tego ująć inaczej – końcem kariery.
Trzy końce Ahonena
9 lipca 2008 roku w Lahti odbył się konkurs pożegnalny Janne Ahonena. Pojawiły się gwiazdy – Adam Małysz, Martin Schmitt, Andreas Widhoelzl, Andreas Goldberger, Noriaki Kasai, Matti Hautamaeki i wielu, wielu innych. Świętowano absolutnie wybitną karierę, jedną z najlepszych w dziejach skoków narciarskich. Fetowano fińskiego mistrza – ostatniego takiego, jak się okazało.
Ahonen odchodził w blasku chwały. Sezon 2007/08 skończył jako trzeci zawodnik Pucharu Świata, przegrywając tylko z Gregorem Schlierenzauerem i Thomasem Morgensternem, który zdobył Kryształową Kulę. Fin wygrał za to Turniej Czterech Skoczni, po raz piąty w karierze. Był też trzeci na mistrzostwach świata w lotach.
To był wybitny sezon, naprawdę.
CZYTAJ TEŻ: CZŁOWIEK-BUMERANG. JAK AHONEN ODCHODZIŁ I WRACAŁ DO SKOKÓW
Karierę skończył, bo nie miał już motywacji, tak mówił. Ale też dlatego, iż chciał odejść w chwale, póki przez cały czas wiele był w stanie zrobić na skoczni. Udało się, faktycznie odchodził będąc prawie na szczycie. I gdyby tu ta historia się skończyła, to byłoby to być może najlepsze pożegnanie skoczka w dziejach.
Ale Janne wrócił. I ten pierwszy powrót… wcale nie był zły.
Od pożegnania minął rok, Ahonen opuścił cały sezon 2008/09, motywacja wróciła – chodziło głównie o złoto igrzysk, w którego zdobycie szczerze wierzył. I gwałtownie się okazało, iż miał do tego podstawy, bo im dalej w sezon, tym lepiej skakał. Szczególnie w trakcie ukochanego Turnieju Czterech Skoczni, gdzie był drugi w klasyfikacji generalnej. Na igrzyskach… skończył za to czwarty na skoczni normalnej. Po raz trzeci w karierze wylądował na tej imprezie tuż za podium. Na skoczni dużej zrezygnował z udziału w drugiej serii, bo wcześniej upadł, doznał urazu pleców. Nie wystąpił też w drużynie, a Finowie skończyli ten konkurs na czwartym miejscu.
Kolejny sezon był już gorszy. Wystartował w dwunastu konkursach, punktował w czterech. Ogłosił więc – co nie dziwiło – drugi koniec kariery. 13 marca 2011 roku oddał ostatnie skoki, w rodzinnym Lahti. Nie wszedł wtedy do drugiej konkursowej serii. To pożegnanie wypadło więc gorzej od pierwszego. Ale też nikt nie miał pretensji do mistrza, iż ten postanowił jeszcze spróbować, skoro czuł się na siłach. Zresztą był blisko, żeby faktycznie się opłaciło, naprawdę blisko.
Ale to miał być już faktyczny koniec. Wszyscy widzieli, iż Ahonen niczego już na skoczni nie ugra… a Janne jednak wrócił po raz wtóry, motywowany igrzyskami olimpijskimi w Soczi. Faktycznie tam wystąpił i w obu konkursach wszedł do drugiej serii. Ale to tyle, poza tym nic wielkiego nie zdziałał.

Janne Ahonen
Janne Ahonen pod koniec – ten faktyczny – swojej kariery. Fot. Newspix
Tym razem skakał dłużej – do sezonu 2017/18, bo chciał wystąpić na mistrzostwach świata w Lahti (2017) i igrzyskach w Pjongczangu (2018). Oba te cele udało mu się zrealizować, przy okazji został chorążym reprezentacji Finlandii na ceremonii otwarcia tej ostatniej imprezy. Ale wyniki? Tych nie było. I o ile nikt wielkiemu mistrzowi nie miał zamiaru odbierać prawa do rywalizacji, o tyle momentami przykro patrzyło się na Ahonena. Tyle iż za kulisami toczyły się tu inne zmagania – z nałogiem, z poszukiwaniem zajęcia, z samym sobą.
Karierę jednak po sezonie 2017/18 faktycznie skończył. Po raz trzeci i – choć czasem wracał na skocznię, na przykład przy okazji mistrzostw Finlandii – ostatni. Ale wtedy mało kogo to obeszło. Swój wspaniały koniec kariery z 2008 roku Janne przez kolejną dekadę rozmienił na drobne. I ostatecznie zszedł ze sceny po cichu, jako jeden z wielu. Miał do tego prawo, sam o tym decydował.
Ale jednak trochę tego szkoda.
Strach skakać
– Pewność siebie po dwóch upadkach już nie powróciła. Nie mogę dalej skakać, gdy siedzę na belce startowej z obawami. Dziękuję mojej rodzinie oraz trenerom za wsparcie podczas wielu lat mojej kariery Mój głos wewnętrzny podpowiada mi, iż czas zakończyć karierę. Dziękuję najlepszym na świecie fanom za dwanaście lat wspaniałego, niepowtarzalnego i emocjonalnego wsparcia. Bez Was nie byłoby moich sukcesów! To nie jest koniec ale początek czegoś nowego. Mam nadzieję, iż będziecie mi dalej kibicować – takimi słowami żegnał się ze skokami Thomas Morgenstern za pośrednictwem social mediów.
Morgi miał wtedy niespełna 28 lat. Jego kariera już była pełna sukcesów, bo Austriak jest jednym z tych gości, który wygrał niemal wszystko. Dwa razy był najlepszy w Pucharze Świata. Triumfował w Turnieju Czterech Skoczni. Został mistrzem olimpijskim w Turynie, w 2006 roku, a pięć lat później zdobył złoto mistrzostw świata. Do skompletowania każdego możliwego trofeum zabrakło mu tego, czego brakuje i Kamilowi Stochowi – mistrzostwa świata w lotach. Thomas był w tej imprezie co najwyżej trzeci. Indywidualnie, bo drużynowo z reprezentacją Austrii powygrywał wszystko, co było do wygrania.
Generalnie była to więc kariera kompletna.

Thomas Morgenstern
Thomas Morgenstern taki, jakiego wielu go zapamiętało – zwycięski. Fot. Newspix
A skoro kompletna, to Austriak miał pełne prawo ją skończyć i cieszyć się tym, co osiągnął. Prawda jest jednak taka, iż sam Thomas Morgenstern pewnie chciałby jeszcze skakać. Jego sportowe życie skończyło się jednak nie do końca z jego chęci czy też jego winy. Żeby o tym opowiedzieć, cofnąć można by się najpierw do sezonu… 2003/04. Młody Morgi poważnie upadł wtedy w Ruce, lądując na kręgosłupie. Złamał wtedy palec u ręki, podejrzewano też wstrząśnienie mózgu.
Wtedy jednak – młody, przebojowy – gwałtownie się pozbierał. Dziesięć lat później nie było już tak łatwo.
Najpierw upadł w Titisee-Neustadt. O zeskok uderzył tak mocno, iż stracił przytomność, złamał też mały palec i skończył z mocnymi potłuczeniami. gwałtownie jednak wrócił – opuścił tylko konkursy w Engelbergu, a w czasie Turnieju Czterech Skoczni skakał już na tyle dobrze, iż zajął drugie miejsce. Wydawało się, iż może być jednym z faworytów i do Kryształowej Kuli, i do medali na igrzyskach olimpijskich w Soczi.
Ale potem przyszło Kulm, skocznia mamucia. Na treningu, dokładnie 10 stycznia, Morgenstern zaliczył upadek podobny do tego sprzed dekady. Po wyjściu z progu od razu przekrzywiło go w powietrzu, uderzył o zeskok z wielką siłą. Skończyło się urazem czaszki i płuc, miał też zaniki pamięci. Sześć dni spędził w szpitalu w Salzburgu, dopiero po tym czasie go wypuszczono. Wrócił na skocznię jeszcze w tamtym sezonie. Ale nie w Pucharze Świata, tam już nigdy nie wystartował, a na igrzyskach. Sięgnął jeszcze po srebro w drużynie.
Można by napisać, iż tak się pożegnał. Ale to nie była prawda. Dopiero z czasem, próbując przygotować się do sezonu, przekonał się, iż nie jest w stanie skakać bez strachu, bo upadki zostawiły ślad w jego psychice. Pożegnał się więc po cichu, z oddali, przez social media. Trudno cokolwiek zarzucać tu jemu – w pełni da się zrozumieć całą tę sytuację.
Ale z niej wynikło pożegnanie, na które Thomas, niestety, nie zasłużył.
Pogodzony ze skokami
Możliwe, iż w skokach już nigdy nie będzie takiego talentu. I aż dziwnie myśli się o tym, iż ktoś, kto jest młodszy od Kamila Stocha o trzy lata, od kilku sezonów już nie rywalizuje na skoczni. Zresztą Gregor odchodził dwukrotnie, w kompletnie innych nastrojach, mając zupełnie inne oczekiwania – wobec siebie, końca kariery i swoich wyników.
Za pierwszym razem karierę kończył dzieciak, nastolatek rzucony w wir sukcesów, które w pewnym momencie go przeciążyły. Przecież wystrzał jego formy przypadł na moment, gdy miał 16 lat. Przecież jako 20-latek miał już Kryształową Kulę, medale mistrzostw świata i mistrzostw świata w lotach, dwa medale indywidualne i drużynowe złoto z igrzysk w Vancouver oraz dwa triumfy w Turnieju Nordyckim.
Miał pobić wszystkie rekordy. I wiele z nich faktycznie pobić zdołał.
Do niego należy przecież rekord wygranych konkursów w Pucharze Świata – jako jedyny skoczek przekroczył ich 50 i zatrzymał się na 53. Pobijał rekordy wielu obiektów, na których latał. Przez dziewięć lat niezmiennie był w ścisłej światowej czołówce. Miał nieco pecha, bo regularnie wystrzały zaliczali jego rywale – a to Thomas Morgenstern, który miał dwa wybitne sezony; a to Simon Ammann w 2009/10, a to Anders Bardal, który pojawił się znikąd w okresie 2011/12 i o 58 punktów wygrał z Gregorem w klasyfikacji PŚ.
Niemniej – Schlierenzauer i tak wyrastał na legendę. Potencjalnie największą. Nie wszystko zgadzało się jednak w środku – w jego głowie.
– Mój talent, moje umiejętności, moja dyscyplina i szczęście sprawiły, iż stało się to możliwe. Ale narastały pytania: „Co teraz? Co jeszcze się pojawi?”. Wcześniej zawsze wiedziałem, po co to robię. Od kiedy byłem dzieckiem, chciałem zostać najlepszym skoczkiem wszech czasów, bo skoki były dla mnie najwspanialszą rzeczą. Ta ambicja wynikała z euforii i miłości do nich. Od czternastych urodzin wszystko temu podporządkowywałem. A teraz? Gdy już udało się to osiągnąć? Oczywiście, na początku byłem szczęśliwy. Ale potem pojawiła się pustka i, przede wszystkim, poczucie osamotnienia – opowiadał po latach.
Nie radził sobie z utratą życia prywatnego. Status gwiazdy go przygniatał. Już po sezonie 2012/13 myślał o przerwie. Chciał jednak dociągnąć do igrzysk w Soczi. Potem do mistrzostw świata w 2015 roku. A potem znowu przedłużał. Ostatecznie poczuł, iż dłużej nie da rady w trakcie sezonu 2015/16. W środku. To miała być przerwa, czas na złapanie oddechu. Wydłużyła się jednak, bo doznał kontuzji – zerwał więzadła krzyżowe… na nartach.
Potem mówił, iż uraz był darem od losu. W trakcie rehabilitacji nie myślał o skokach. Poczuł się wolny, wiele spraw przemyślał. Wrócił na skocznię, ale już z innym nastawieniem. Rzadko punktował, nigdy nie stanął już na podium, bywało, iż nie łapał się do austriackiej kadry. Ale skakaniem w końcu – po wielu latach – ponownie się cieszył. w okresie 2019/20 nieco odżył, był członkiem reprezentacji na przestrzeni całej zimy. Ale kolejna była już w jego wykonaniu fatalna – zdobył osiem punktów, męczył się też z urazami.
I wtedy chyba ostatecznie się ze skokami pogodził. Skończył karierę. Po cichu, bez fanfar. Jak Morgenstern – za pośrednictwem social mediów, we wrześniu 2021 roku. Zresztą to był czas pandemii, trudno było o inne pożegnania. Ale Gregor chyba tak chciał. Na spokojnie, po prostu się pożegnać, będąc pogodzonym ze sportem, który tak wiele mu dał, ale i sporo zabrał. Co prawda mógł jeszcze skakać, miał tylko 31 lat.

Gregor Schlierenzauer
Gregor Schlierenzauer łagodnie uśmiechnięty. Fot. Newspix
Ale nie chciał. A w jego przypadku można to zrozumieć. Jak sam pisał:
– Skoki narciarskie sprawiały mi dużo euforii i dały mi ogrom doświadczenia. To była wyjątkowa i niezwykle emocjonująca podróż, która od dzisiaj będzie kontynuowana inaczej. Ostatnie miesiące były dla mnie wyzwaniem, w pozytywnym znaczeniu. Dzięki przerwie spowodowanej przez kontuzje, miałem wystarczająco dużo czasu i nabrałem dystans, pogodziłem się z przyszłością i zobaczyłem, gdzie jestem teraz. Zakończenie kariery nie było łatwe po tym wszystkim, czego doświadczyłem jako czołowy sportowiec, ale ta decyzja wydaje się być słuszna, podobnie jak czas, w którym ją podejmuję.
Wydaje się, iż jak i Morgenstern, tak i Gregor nie żałował.
Wzór dla Adama
Gdybyście spytali Adama Małysza, kto był największym skoczkiem w dziejach, być może musiałby się chwilę zastanowić. A to dlatego, iż kusiłoby go, by powiedzieć, iż Jens Weissflog. Niemiecki zawodnik faktycznie był zawodnikiem fantastycznym. W powietrzu genialny, płynący i połykający kolejne metry. Do tego długowieczny – swoje złote medale olimpijskie zdobywał w 1984 i 1994 roku. Turniej Czterech Skoczni po raz pierwszy wygrał w okresie 1983/84. Po raz czwarty i ostatni – w 1996 roku, dwanaście lat później.
Weissflog był wzorem sportowca, przeciwieństwem innego wielkiego, już tu opisywanego, czyli Mattiego Nykanena, z którym nierzadko rywalizował. Zresztą do rywalizacji miał zacięcie. W 1994 roku, gdy Espen Bredesen zagrał – jego zdaniem – nieczysto w trakcie Turnieju Czterech Skoczni, przeciągając oddanie ostatniej próby w imprezie (Weissflog miał skakać po nim), zrewanżował się Norwegom na igrzyskach w Lillehammer, gdzie zdobył dwa złota (indywidualne i drużynowe), a kibicom pokazał choćby środkowy palec.
Nie był to może najbardziej elegancki gest, ale z pewnością świadczył on o jego ambicjach. Choć akurat tego konkursu Weissflog nie wygrał – skończył czwarty.
Tamte igrzyska to był jego wielki sukces. Ledwie rok wcześniej przez cały czas uczył się stylu „V”, próbował opanować tajniki tej techniki. I udało się, choć nauka trwała kilkanaście miesięcy. Żmudną pracą, poszukiwaniami doszedł do tego, jak ma skakać. W efekcie znowu zaczął wygrywać. Ale czuł, iż ma już swoje lata i przesadnie długo nie pociągnie. Kilka miesięcy po igrzyskach świętował 30. urodziny. W tamtych czasach to już był dla skoczka naprawdę zaawansowany wiek.
Ostatecznie Niemiec skakał jeszcze dwa sezony. I ten ostatni, 1995/96, był jego wielkim wyczynem. Wygrał Turniej Czterech Skoczni, był czwarty na mistrzostwach świata w lotach i czwarty w generalce Pucharu Świata. Ośmiokrotnie stał na podium zawodów PŚ, w tym trzy razy wygrywał. Możliwe, iż gdyby nie opuścił sześciu konkursów, walczyłby choćby o wyższe cele. Ale dbał o siebie i skakał na miarę swoich możliwości.
Efekt był taki, iż żegnał się niemal na szczycie. Niemal, bo ostatni konkurs też mu nie w pełni wyszedł – w Oslo, na Holmenkollen, skończył 6. Wygrał wtedy… Adam Małysz, wielki fan Weissfloga.
Polak został zresztą zaproszony na pożegnalne zawody, zorganizowane specjalnie dla niemieckiej legendy. Odbyły się w czerwcu 1996 roku, a cały konkurs był poświęcony właśnie Jensowi. Wystąpiło wówczas wiele gwiazd – przeszłych, ówczesnych i przyszłych. Konkurs wygrał zresztą 19-letni wówczas Janne Ahonen. Małysz był 15., ale nie to się liczyło. To była celebracja wielkiej kariery, która zakończona została w świetnym stylu.
Bo Weissflog, odchodząc na emeryturę, zajął w swoim pożegnalnym konkursie drugie miejsce. A pierwszym skokiem – na 102 metry – poprawił rekord skoczni w Oberwiesenthal. Zupełnie nie było widać po nim problemów zdrowotnych, które go trapiły i wpłynęły na jego decyzję – podjętą jeszcze przed zimą – o zakończeniu kariery. Dobre wyniki postanowienia Niemca nie zmieniły. Faktycznie się pożegnał.
I zrobił to wciąż będąc w wielkiej formie.
Sztafeta pokoleń
Piętnaście lat później w ślady swojego idola poszedł Adam Małysz. Orzeł z Wisły ledwie sezon wcześniej zdobywał dwa srebrne medale olimpijskie i wydawało się, iż – mimo 33 lat na karku – może jeszcze pociągnąć kilka sezonów na dobrym poziomie. Ale w czasie mistrzostw świata w Oslo Adam ogłosił, iż za kilka tygodni się ze skakaniem pożegna, a Włodzimierz Szaranowicz wygłosił prawdopodobnie najsłynniejszy monolog w historii polskiego sportu.
Małysz powtarzał jednak, iż zawsze chciał odejść wciąż będąc na szczycie. Albo przynajmniej bardzo blisko tegoż.
Jego pożegnanie to historia świetnie w Polsce znana, nie będziemy się rozpisywać. Warte podkreślenia jest jedynie to, iż ostatni sezon przyniósł mu finalne zwycięstwo w konkursie Pucharu Świata (i to w Zakopanem, numer 39), brązowy medal MŚ i trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ. To wyniki, które wprost mówią: tak, wciąż byłem znakomity, a odszedłem, bo chciałem, nic mnie do tego nie zmusiło.
Najważniejsze było jednak coś innego – Adam w trakcie sezonu przekonał się, iż rośnie mu wielki następca. Jasne, już wcześniej dało się dostrzec, iż Kamil Stoch ma potencjał na dalekie skakanie. Ale w 2011 roku Kamil najpierw wygrał w Zakopanem (akurat konkurs, w którym Małysz zaliczył upadek), potem w Klingenthal, a finalnie w ostatnim konkursie sezonu – w Planicy. Na podium stanął wtedy razem z… Małyszem, który skończył te zawody na trzecim miejscu.
Przekazanie pałeczki, prawdziwa sztafeta pokoleń. I piękna scena.
Tak jak piękne były podziękowania. Adama dla żony i trenera. Polskiej kadry i całego świata skoków dla Małysza. W Planicy nastąpiła prawdziwa celebracja, docenienie wielkiej legendy. To jedno z najpiękniejszych pożegnań w historii naszego sportu. Bo pożegnanie triumfalne, z uśmiechem, na podium.
Wielki sportowiec dostał wtedy dokładnie to, na co zasłużył. A dostał, bo tak postanowił.
Kamil Stoch pożegna się po swojemu. Oby z uśmiechem
Kamil Stoch pożegnanie też będzie mieć piękne – tego można być pewnym. Ale w jakich okolicznościach? adekwatnie pewnym jest, iż nie tak, jak Adam Małysz – na pewno nie stanie na podium klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Wątpliwe też, ze w Planicy wkradnie się na pudło. Ale całkiem prawdopodobne – patrząc na dwa pierwsze konkursy sezonu – iż będzie najlepszym z Polaków.
Możliwe też, iż sam będzie mógł przekazać pałeczkę, bo aspiracje do jej przejęcia zdradza Kacper Tomasiak. I może to byłoby najlepsze pożegnanie dla Kamila – wiedzieć, iż zostawia się te polskie skoki komuś, kto może je pociągnąć w przyszłości.
Ale też wypada życzyć, by w tym sezonie jeszcze dostał szansę udowodnić, iż przez cały czas ma w sobie i umiejętności, i moc w nogach na to, by walczyć o podia. A może choćby tę jedną, finalną wygraną – numer 40 w karierze. Małyszowi to akurat się nie udało. Może Stoch podoła.
A choćby jeżeli nie – to ostatecznie ważne jest, by pożegnał się na swoich warunkach i z uśmiechem na ustach. To powinno się spełnić.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o skokach na Weszło:
- Wiosną skoczkowie się zbuntowali. Teraz muszą udowodnić, iż było warto
- Domen Prevc: Jestem największym nerdem w rodzinie [WYWIAD]
- Skoki, które przesuwały granice. Dlaczego Planica jest wyjątkowa

3 godzin temu














