Londyn i Bournemouth dzieli 170 kilometrów. Podróż pociągiem między tymi dwoma miastami zajmuje niecałe dwie godziny. Ale po co jechać, skoro można polecieć i być na miejscu w ciągu 20 minut? W październiku 2015 roku z takiego właśnie założenia wyszli działacze Tottenhamu, chcący zapewnić swoim zawodnikom jak największy komfort przed wyjazdowym meczem z The Cherries.
I choćby jeżeli przyjąć często powtarzane usprawiedliwienia o korkach na autostradzie czy potrzebie szybszej regeneracji, problem polega na tym, iż w ostatnich latach korzystanie z samolotu jako awaryjnej taksówki i ostatniej deski ratunku stało się na Wyspach (i nie tylko) regułą.
Za ekstremalnie krótkie loty w dobie pogłębiającej się katastrofy klimatycznej gromy spadły m.in. na Liverpool F.C. (33-minutowy powrót z Newcastle w lutym 2023 roku), Manchester United (Manchester–Leicester, 10 min, 2021 rok) i Leeds United (Leeds–Norwich, 17 min, 2021 rok).
Śledztwo BBC wykazało, że między styczniem a marcem 2023 roku samoloty opłacone przez kluby Premier League wykonały 81 lotów o średniej długości 42 minut. Najdłuższy rejs trwał 77 minut, najkrótszy – 27. Niejednokrotnie zdarzało się, iż musiały wykonać wcześniej pusty przebieg z innej części kraju.
Linia obrony była taka, iż to mikroskopijny wycinek z 74 tys. wewnątrzkrajowych rejsów z tego okresu. Oczywiście, ale biorąc pod uwagę globalną popularność futbolu, ten symboliczny ułamek nabiera zupełnie innej wagi. Gdy przykład w żadnym wypadku nie idzie z góry, przeciętny kibic lub kibicka prędzej czy później zadadzą sobie pytanie: „Po co się starać, skoro wielcy mają wywalone?”.
Ewentualnie utwierdzi się w przekonaniu o zmowie ekologów i lewaków, zwłaszcza kiedy posłucha największych piłkarskich gwiazd. Takiego choćby Kyliana Mbappe, reagującego rozbrajającym śmiechem na pytanie, dlaczego Paris Saint Germain wybrało się na mecz z Nantes drogą powietrzną, a nie szybkim pociągiem. „Następnym razem pomyślimy o żaglowozach” – dodał ówczesny trener paryżan Christophe Galtier.
Oczywiście znajdziemy kluby budujące swoją tożsamość na byciu eko (Forest Green Rovers, Real Betis, Warta Poznań) czy zawodników i zawodniczki, którym nie jest wszystko jedno, jak choćby Hector Bellerin, Morten Thorsby i Diane Caldwell.
Nie słyszeliście o nich? Trudno się dziwić, bo przy takim Leo Messim czy Cristiano Ronaldo to wizerunkowa piąta liga. By dopełnić obrazu, dodajmy, iż ten pierwszy potrafił w trzy miesiące wsiąść na pokład prywatnego odrzutowca 52 razy, emitując tyle dwutlenku węgla co przeciętny Francuz w 150 lat. Z kolei Portugalczyk odcina kupony w napędzanej petrodolarami lidze Arabii Saudyjskiej.
Planeta płonie, ale w piłkę grać trzeba. Czy Euro 2024 to szansa na przełom?
Nie oszukujmy się – wytykanie najpopularniejszej dyscyplinie sportu nadmiernej komercjalizacji i ubiznesowienia to czynność nienastręczająca wielkich trudności, bo druga strona co rusz strzela do własnej bramki. Szansą na odwrócenie tego trendu i prawdziwą, strukturalną zmianę – przynajmniej w narracji organizatorów – mają być mistrzostwa Europy w piłce nożnej mężczyzn, rozgrywane za naszą zachodnią granicą.
Inaczej niż w 2021 roku, gdy uczestnicy peregrynowali po całym kontynencie, UEFA i Niemcy postawili na kompaktowość. Bazy kadr i stadiony (których nie trzeba było stawiać od podstaw) wytypowano tak, by podróże trwały możliwie jak najkrócej.
Dzięki strategicznemu partnerstwu z Deutsche Bahn kibicom można było zaoferować przejazdy w niższych cenach, a posiadacze biletów na mecze mogą liczyć na darmowy transport publiczny.
Do rezygnacji z samolotów intensywnie przekonywano też drużyny narodowe. Polska kadra co prawda do Hanoweru poleci, ale na mecz w Berlinie pojedzie pociągiem, a na spotkania w Dortmundzie i Hamburgu – autokarem.
Cud w Katarze i wegetariański bratwurst
W przeszłości to właśnie przemieszczanie się kibiców w największym stopniu windowało emisyjność poszczególnych turniejów piłkarskich. Według oficjalnych danych ostatnie mistrzostwa świata w piłce nożnej mężczyzn przełożyły się na 3,63 miliona ton gazów cieplarnianych, z czego za 1,89 mln ton (52 proc.) odpowiadały podróże. Koniec końców Katarczycy i FIFA ogłosili jednak sukces w postaci zerowego śladu węglowego.
Jakim cudem? To proste: offset węglowy. Za możliwość wyprodukowania tych 3,6 mln ton po prostu zapłacono, finansując post factum różnego rodzaju zielone projekty, np. sadzenie drzew. Trudno o lepszy przykład greenwashingu i odsuwania od siebie odpowiedzialności. Pół biedy, jeżeli skończyło się tylko na tym. Gorzej, że według naukowców z Lancaster University statystyki podane opinii publicznej są choćby trzykrotnie zaniżone.
Gospodarze Euro 2024 uczą się na błędach innych i nie idą w karkołomną narrację o rzekomej neutralności klimatycznej piłkarskiego święta. Postawiono nie na fikołki logiczne, tylko rzeczywiste ograniczenie śladu węglowego (szacunki mówią o 490 tys. ton dwutlenku węgla) w trakcie imprezy i przed nią.
Obok nacisku na niskoemisyjny transport zapowiedziano także radykalne zmniejszenie zużycia wody i prądu na stadionach, w centrach prasowych czy ośrodkach treningowych, a sama energia ma w przeważającej części pochodzić z odnawialnych źródeł. Głodnym i spragnionym punkty gastronomiczne zaoferują wegetariańskie alternatywy w ekologicznych opakowaniach i napoje w kubkach wielokrotnego użytku.
Choć offsettingu nie dało się wyeliminować, pomyślano go tak, iż finansowa rekompensata za nieuniknione emisje pozostanie w kraju i powędruje w dół – na zielone inwestycje w niemieckich amatorskich klubach piłkarskich. w tej chwili trenują w nich ponad 2 mln osób.
UEFA i strategia ciągłego wzrostu
Czy te ambitne zapowiedzi wytrącą malkontentom wszystkie karty z rąk? Być może tak właśnie by było, gdyby nie fakt, iż UEFA, która zadeklarowała ograniczenie emisji o połowę do 2030 roku, jest w swoich działaniach skrajnie niekonsekwentna.
I nie chodzi już choćby o to, iż bój o europejski czempionat organizowany jest raz na cztery lata. Sęk w tym, iż na co dzień za zieloną transformację odpowiedzialne są głównie kluby. Kluby, które europejska federacji zaprosi od sezonu 2024/2025 do powiększonych rozgrywek Ligi Mistrzów i Ligi Europy oraz niedawno utworzonej Ligi Konferencji. Nowy format zawodów to 177 spotkań ekstra, dodatkowe miliony kilometrów „wylatanych” przez kibiców i drużyny oraz 500 tys. ton wyemitowanego dwutlenku węgla, o 120 tys. więcej niż w okresie 2022/2023.
UEFA przynajmniej stwarza pozory – po MŚ w Katarze FIFA już choćby nie udaje. Mundial w 2030 roku będzie toczył się na trzech kontynentach, a cztery lata później zawędruje do Arabii Saudyjskiej. I wisienka na torcie: w kwietniu prezes FIFA Gianni Infantino z pompą ogłosił podpisanie trzyletniej umowy sponsorskiej z saudyjskim gigantem paliwowym Aramco.
Szacuje się, iż sam przemysł piłkarski generuje rocznie ponad 30 milionów ton dwutlenku węgla – tyle, co Dania. Paradoks polega na tym, iż profesjonalny sport już teraz na własnej skórze odczuwa negatywny wpływ zmian klimatu, do których sam tak intensywnie się przyczynia.
Autorzy badania Playing Against the Clock twierdzą, iż do 2050 roku połowa dotychczasowych miast gospodarzy nie będzie w stanie ponownie ugościć zimowych igrzysk olimpijskich z powodu braku śniegu i lodu. W ciągu kilku najbliższych dekad regularne zalania i podtopienia stadionów zagrożą jednej czwartej angielskich zespołów z topowych szczebli.
Profesjonaliści jakoś sobie pewnie poradzą. W wyniku ekstremalnych zjawisk pogodowych mocniej oberwą z pewnością amatorzy, którzy już teraz nie mają łatwo – według Koalicji Klimatycznej tylko w 2020 roku w Wielkiej Brytanii, ojczyźnie futbolu, odwołano 62 tys. gier niezawodowych drużyn.
**
Michał Litorowicz – dziennikarz i wydawca w przeszłości związany z portalami Gazeta.pl i Bankier.pl, publikował też w OKO.press.